Tydzień
później
Sandy
Herbst przez dłuższy czas wstrzymywała oddech. Nagle wyskoczyła
ponad powierzchnię wody z niesamowitym jak na drobną nastolatkę
rykiem, niczym rekin obdarzony strunami głosowymi. Niestety, nikogo
nie udało się nastraszyć.
Wracała do
formy, czuła się prawie całkiem dobrze. Hebanowa prawica Doriana
zostawiła na jej twarzy ogromny siniec, ale Sandy nie zdecydowała
się nosić obmierzłego makijażu, i tak nie miała już dla kogo
się malować.
Stała zanurzona po żebra w Adriatyku, odziana w profesjonalną
piankę do nurkowania. Teoretycznie była już jesień, lecz tego
dnia w Vodicach na chorwackim wybrzeżu jeszcze raz zjawiło się
słońce i temperatura była całkiem babioletnia, więc na plażę
przyszli ludzie nałapać fotonów. Herbstówna odczuwała relaks
przelewający się w jej organiźmie, jeszcze trzy dni i wraca do
Stanów.
No właśnie… To było bardzo intensywne lato. Wyjechała z
przyjaciółką, aby uratować i przy okazji zdobyć miłość
swojego życia. Miały wrócić we trójkę, wracała sama.
Zaprowadziła Victorię na zatracenie, a Natalie wprawdzie uratowała,
ale nie dla siebie. Czy żałowała? Nie! W końcu, jak to ujął
popularny pisarz, miłość utracona lepsza jest od nigdy
niezaistniałej. A poza tym zdobyła konkretne doświadczenie…
Sandy znów
się zanurzyła i podkraulowała do brzegu. Plaża była cała
wysypana piaskiem, bo administrator miał już potąd skarg turystów
na niewygody plażowania na kamieniach, ale dno wciąż pozostawało
kamieniste, więc szorowanie po nim frontowymi partiami ciała nie
należało do szczególnie komfortowych. Wyszła na brzeg i tanecznym
krokiem ruszyła do hotelu, przecinając plażę na ukos.
Nonszalancko rozkopywała na swojej drodze piasek zmieszany ze
żwirem. Starała się bezpiecznie lawirować pomiędzy plażowiczami,
ale w końcu źle coś obliczyła i obsypała żwirem jakąś
dziewczynę rozciągniętą na kocu.
- Ej, co ty
sobie wyobrażasz? – warknęła tamta, podnosząc się na łokciach.
- Gdybym
powiedziała, co sobie teraz wyobrażam, tobyś się zaczerwieniła –
odparła Sandy, mrugając do niej bezczelnie.
W hotelu
wzięła prysznic i z wielkim wysiłkiem oparła się chęci, aby
wyjść z nim na zewnątrz. Ubrała się w białą sukienkę tenisową
z napisem „ALC♥H♥LIC”, dopiero co kupioną. Do wyboru była
jeszcze taka z nadrukiem „AC/DC”, ale Sandy doszła do wniosku,
że mógłby on zostać na niej opacznie zinterpretowany. Założyła
swoje wierne glany oraz zapasowe okulary i zeszła na obiad. Nie
zamierzała korzystać z hotelowej restauracji, przeszła się
nabrzeżem do centrum miasteczka.
Cały czas rozmyślała o wydarzeniach ostatniego tygodnia. Tak jak
uzgodniono, Dorian Ritter von Lassaye-Bruchtal został skremowany na
podwórzu za domem Dragoljuba Grdosicia. Uroczystość była bardzo
podniosła. Orkiestra Czarnego Hrabiego grała marsza żałobnego,
major Sumatochin strzelał na wiwat z armaty przeciwpancernej, a
Bernard Bumbes, w wysoce symbolicznym geście ostatecznego tryumfu
nad życiowym przeciwnikiem, na jego stosie pogrzebowym usmażył
kiełbasę. Popioły pochowano pod prasłowiańską lipą, a za
nagrobek posłużyła Dorianowi jego hebanowa proteza dłoni.
Po dwóch
dniach na społecznościowe konto Natalie przyszła wiadomość,
gdzie należy odebrać odszkodowanie. Kocowilk stwierdził stanowczo,
że nie będzie przyjmował darowizn od wampirów. Nie wzgardził
natomiast ekspropriacją gotówki z hacjendy Grdosicia, ale i tu nie
zabrał dużo, bo nie potrzebował. Rekompensaty nie wziął też
major Sumatochin, twierdząc, że przyszedł na gotowe i jemu się
nie zależy. Tego samego popołudnia musiał zresztą wracać na
Ural, bo podwładni przysłali mu SMS o planowanej niezapowiedzianej
inspekcji w silosie.
Reszta drużyny odnalazła odszkodowanie w bagażniku niepozornej
zastawy, zaparkowanej gdzieś na peryferiach Mostaru, i bez problemu
podzieliła się. Profesor Kitow, oprócz swojej doli, przywłaszczył
sobie mercedesa po Grdosiciu, którym rychło pojechał do Wiednia
odwiedzić jakiegoś kolegę z konferencji naukowej. Podwiózł Marka
Hadesa, który stamtąd pierwszym autokarem wrócił do Polski –
zająć się organizacją nowych imprez muzycznych i wyzdrowieć.
Mimo wszystko Sandy czuła się niezwykle lekko. Z pewnością
przeżyła pewien rodzaj katharsis i czułaby w swojej duszy lazurową
bezdnię spokoju, nawet gdyby nie miała teraz kasy, a przecież
miała.
Dotarła do centrum Vodic i przechadzała się wąskimi uliczkami. Z
ogródka przed jedną z restauracji dobiegały egzotyczne śpiewy,
przypominające najogólniej mahometańskie szanty. Herbstówna
spojrzała w tamtą stronę: przy stolikach siedzieli somalijscy
piraci. Niektórzy rozpoznali ją i radośnie nawoływali.
Weszła
do lokalu. Kapitan Adrian Sunday siedział na honorowym miejscu wraz
z bosmanem Skukuzą, oficerem operacyjnym Geedim i jakimś księdzem
o azjatyckich rysach. Pił caipirinhę i wyglądał na totalnie
zadowolonego z życia. Ucieszył się na widok Sandy, a jeszcze
bardziej, kiedy przekazała mu podsłuchaną w hotelu informację o
drobnicowcu wychodzącym w najbliższych dniach z Zatoki Kotorskiej.
- No i jak?
– zapytał. – Wypoczęta?
- Odpoczynek
dopiero się zaczyna – odparła Herbstówna i zagwizdała na
kelnera, żeby przyniósł kartę.
- Za
trzy dni o dziesiątej wychodzimy z terminalu we Splicie –
przypomniał Sunday – i bierzemy kurs na Miami. Czy lepiej Nowy
Jork?
- Nie
trzeba, z Miami dam sobie radę.
- Potem
skierujemy się do Bangkoku – dodał, nalewając jej alkoholu. –
Mam do przewiezienia tajlandzkiego skoczka narciarskiego z
personelem.
-
Tajlandzkiego? – zdumiała się Sandy. – Chyba go znam, raczej
nie mają tam zbyt wielu narciarzy.
- No to
będziemy mieli towarzystwo w podróży – Sunday uśmiechnął się
satysfakcyjnie. – Reprezentacja nie miała kasy na rejs, ale
zobaczyłem tego zawodnika i był całkiem niezły, więc jestem
skłonny zgodzić się na zapłatę w naturze.
- A propos
zapłaty… – napomknęła Sandy.
-
Oczywiście, przelew będzie w poniedziałek – zgodził się
kapitan. – Ale niestety, byłem zmuszony zmienić system
rozliczania. Zamiast stałej pensji dostaniesz siedem i pół procent
od każdego nagonionego pryzu.
- W porzo –
zgodziła się. – Będę wybierać najbardziej wypasioną żeglugę.
Przyszedł
kelner, więc pirat zamówił jeszcze jedną caipirinhę, a
Herbstówna – tradycyjną chorwacką pizzę z tradycyjnym
chorwackim prosciutto. Skukuza z pasją opowiadał o swoim nowym
lepkościomierzu.
- A więc
wszystko kończy się w sumie dobrze – stwierdził Adrian. –
Kawaler von Lassaye-Bruchtal poniósł karę, Natalie odnalazła
Edwarda… Sytuacja tym lepsza, że najpierw oboje z osobna odnaleźli
mnie.
- No –
przyznała Sandy. – Tylko Victorii żal.
- Słyszałem
– pokiwał głową. – Straszna tragedia. Mam nadzieję, że
sprawca został ukarany po piracku.
- Cóż, nie
wyglądał najlepiej, kiedy z nim skończyłam.
- Zuch
dziewczyna! Trochę szkoda, że nie wzięliście Doriana żywcem.
Sądząc po zdjęciach, mógłbym zrobić z niego niezły pożytek…
- Ee, z
kogoś takiego jednak więcej szkody niż korzyści.
- Ale jaki
piękny byłby z tego akt sprawiedliwości dziejowej! A tak przy
okazji – przypomniał sobie Adrian – to w ramach bonusu, gdyby
trafiła się jakaś nadobna branka, prześlemy ci zdjęcia do
wglądu.
- Dzięki,
raczej nie potrzebuję.
- W takim
razie gratuluję samokontroli.
- To nie
samokontrola – odparła. – To wierność.
Po obiedzie
Sandy poszła do vodickiej mariny. Patrzyła w zadumie na jachty, a
jej uszy wypełnione były bezczelnymi krzykami niewychowanych mew. W
sumie teraz mogłaby kupić sobie jakąś krypę… Odpadłyby opłaty
za użytkowanie gruntu, a z czasem dogadałaby się z Sunday
Logistics i przeszła na podwykonawstwo. Tylko by rabowała statki, a
łupy przekazywała firmie do dalszego zagospodarowania.
Ale najpierw musi pojechać do Horton, żeby ludziom w mieście gula
skoczyła. Szkoda, że nie z Natalie, ale cóż, tak wyszło. No i
musi zrobić jeszcze coś dla Vicky Mae: potajemnie wmurować tablicę
ku jej czci na budynku szkoły, tak jak wcześniej zamówiła tablicę
pamiątkową dla Natalie.
Skrajem
nabrzeża nadchodził Bernard Bumbes. Niósł papierową torebkę i
co chwila rzucał z niej jakieś okruchy kaczkom, łabędziom, mewom
i żeglarzom.
- O, i ty
tutaj? – zauważył. – To chyba dość popularna miejscowość.
- Chyba nie
aż tak bardzo – stwierdziła Sandy – skoro Natalie z Edwardem
pojechali na wycieczkę do Włoch. Też bym kiedyś chciała.
- Mnie
tam nie ciągnie. Znam jednego Włocha, prowadzi restaurację w Rio,
i to mi wystarczy.
- Jedziesz
do domu? W razie czego mogę załatwić miejsce na transatlantyku.
- Dzięki,
na razie chcę zostać w Europie. Jak tylko wrócę na Copacabanę,
zaraz wpadnę w wir pracy, a podobno muszę odzyskać pełną formę.
Na najbliższym jachcie ktoś włączył radio i zbolały głos
zaczął zawodzić o pomarańczach w pustej szklance.
- O nie,
znowu Feel? – westchnął kocowilk. – To już Samuel Hui lepszy,
przynajmniej nie rozumiem, o czym śpiewa. Chodźmy stąd.
Ruszyli z
powrotem w stronę plaży, rozmawiając o zdarzeniach ostatnich
miesięcy. Sandy zamyśliła się nad swoją sytuacją materialną.
- No więc
mam pół miliona dolców od prababci Natalie, prawie milion euro od
Czarnego Hrabiego, od kapitana Sundaya parędziesiąt patyków i
widoki na jakąś kasę w przyszłości. Mogę zrobić wszystko,
jechać gdzie chcę, założyć firmę i zbudować sobie mały, biały
domek. Tylko nie mam dla kogo. Jestem skazana na wieczną samotność.
- To
zupełnie tak jak ja. Ale ty, w odróżnieniu, możesz jeszcze kiedyś
znaleźć odpowiednią partnerkę.
-
Odpowiedniej już nie znajdę. Natalie jest tylko jedna i nawet gdyby
ją sklonowali, to już nie będzie to samo.
Bumbes zdążył już sobie wyrobić zdanie o Sandy. Uważał ją za
pokrewną duszę i wyznawczynię bardzo zbliżonego systemu wartości,
a w dodatku znakomitą pływaczkę i kieszonkowego badassa. Uznał
więc, że nie może pozwolić jej samopoczuciu osuwać się w
rozpadlinę.
- Widziałem
w oczach Edwarda tęsknotę za morzem – stwierdził. – Pewnego
dnia podda się tej tęsknocie, a wtedy… przyjdzie twój czas.
Oboje
zdawali sobie sprawę, że słowa Bernarda były całkiem patetyczne
i wymyślone na poczekaniu, a nie potwierdzała ich empiryczna
obserwacja, ale mimo wszystko Sandy poczuła się po nich nieco
lepiej. Skoro jeszcze istniała jakaś szansa…
- Ścigamy
się na 1500? – zaproponowała.
- Pod prąd
– uściślił kocowilk.
I odeszli w siną dal, zjednoczeni wspólną samotnością, śpiewając
z tryumfalną melancholią:
Na głowie kwietny ma
wianek,
W ręku zielony
badylek,
A przed nią bieży
tyranek,
A nad nią lata
daktylek!
***
W tym czasie Natalie z Edwardem postanowili znacznie odpocząć,
zanim wciągnie ich wir kariery. Po załatwieniu wszystkich spraw
wybrali się do centralnych Włoch, zamówiwszy nocleg w hotelu w
małej miejscowości w gminie Castel Sant’Angelo.
Natalie
miała przed sobą świetlaną przyszłość, mimo że jej historia
doczekała się już omówienia w kontrowersyjnym
programie „Mówię jak nie jest”.
Najpierw czekała ją rola głównej gwiazdy na festiwalu
współorganizowanym przez Marka Hadesa. Nie udało się zdążyć na
Dzień Listonosza, imprezę przełożono więc na Dzień Kolejarza.
Początkowo miała się odbyć w Częstochowie, ale menedżer
Sławomir Sumczupa, w obawie przed policją, postanowił dla
odwrócenia uwagi urządzić dzień wcześniej przegląd kapel
beercore’owych, a właściwy festiwal przenieść, jakże
adekwatnie, do miejscowości Masłońskie-Natalin. Potem miała
przyjść pora na wspólne nagrania z Fisharmonikami Wrocławskimi, a
kolejka wykonawców pragnących nawiązać choćby gościnną
współpracę ze słynną śpiewaczką Natalie Paranormal stawała
się coraz dłuższa. Jeszcze tego dnia z Markiem Hadesem kontaktował
się w tej sprawie screamowy zespół Devil Is A Penguin z
Wieruszowa.
Trochę mniej wyraźnie rysowała się przyszłość Edwarda. Wieść
o jego eskapadzie musiała prędzej czy później dojść do uszu
mistrza Kjelleruda, dyrektora szkoły czarodziejów z Ontario, który
stanowczo zakazał mu podejmowania jakichkolwiek działań w związku
z Natalie. Co prawda Patel mógł się wykręcać, że przecież nic
nie zrobił, to ona uratowała jego, ale i tak nie sądził, aby po
jawnym naruszeniu dyscypliny pozwolono mu kontynuować edziukację.
Zawsze jeszcze mógł się poświęcić profesjonalnej karierze
muzycznej…
Nieszczęsny Logan Klinkitt został pochowany w rodzinnym Vancouver.
Edward nie mógł przybyć na pogrzeb, więc w jego imieniu pojechała
siostra oraz dwaj pozostali muzycy zespołu Krankschaft: Nick Yoxall
i Kalju Laar. Na nagrobku wyryto tajemniczą inskrypcję: „ROMBAJN
KOMBAJN”, a poniżej przymocowano mosiężną pięciolinię z
zapisem nutowym solówki, którą uważał za najbardziej udaną w
swoim dorobku. Grób zabezpieczał przed złodziejami system
wynaleziony przez Marka Hadesa jeszcze w technikum: części
metalowych można było dotykać do woli, byle spokojnie, natomiast
przy mocniejszym szarpnięciu zamykał się obwód i cmentarnego
szmelcarza raził prąd.
Nadeszły
też wieści z Petersburga. Po katastrofie w Małej Operze Tragicznej
i pikiecie pod szpitalem ojciec Warsonofiusz tak się rozzuchwalił w
swojej antyoperowej krucjacie, że w końcu został zawieszony przez
biskupa. Kiedy ostatnio go widziano, przesiadał się w Moskwie na
kolej transsyberyjską. Prawdopodobnie zamierzał wypowiedzieć
posłuszeństwo archijerejowi i dołączyć do chłystów.
Przybywszy
do hotelu w niewielkim uzdrowisku gdzieś wśród wzgórz Lacjum,
Natalie z Edwardem po krótkich negocjacjach dostali pokój na końcu
korytarza. Wszystkie pozostałe były zajęte przez pielgrzymów,
którzy jechali do Rzymu sobaczyć papieża.
Pokój był
urządzony dość spartańsko: dwa żelazne łóżka z pogniecioną
pościelą, mały telewizor na stoliku, zimne płytki na podłodze i
to wszystko, nie było nawet kosza na śmieci. Natalie od razu udała
się do łazienki, żeby się odświeżyć. Woda była lodowata, w
toalecie nie działała spłuczka, a suszarka do włosów była zepsuta. Na domiar złego w całym numerze jechało siarkowodorem
i było zimno jak w psiarni. Edward tymczasem odsłonił zasłonę i
zobaczył kraty w oknie. Widok rozpościerał się na wybetonowane
podwórze, którego pośrodku stało jakieś ustrojstwo o groźnym
wyglądzie, zapewne źródło olfaktorycznej masakry.
- Nie można
było zamówić czegoś o wyższym standardzie? – zawołał ku
drzwiom łazienki. – Przecież mamy finans.
- Zależy ci
na standardzie pokoju czy na mnie? – odkrzyknęła przez strugi
wody prysznicznej.
Edward poszedł do recepcji i domagał się od pracownika, żeby coś
zrobił. Włoch słabo mówił po angielsku, ale obiecał załatwić
sprawę spłuczki – i rzeczywiście, już po chwili pod drzwiami
pokoju pojawiła się miednica. Gorzej było z ciepłą wodą, bo
gospodarz stwierdził, że dla dwóch osób nie opłaca mu się grzać
wody (pielgrzymi to co innego, oni są odporni). Kiedy Patel, niby
przypadkiem, rozchylił swój łososiowy żakiet tak, aby było widać
rewolwer wetknięty za pasek, Włoch z pewną niechęcią poszedł
wreszcie napalić w piecu.
Tymczasem Natalie zdążyła się ukąpać, zeszła na dół i
wyglądała świeżo und olśniewająco. Poszli na kolację do
hotelowej restauracji i znaleźli wolne miejsce. Zamówili duże
porcje spaghetti, ale zanim kelnerka przyniosła, pielgrzymi przy
sąsiednich stolikach zdążyli odmówić pół różańca i wyjść.
Makaron był lodowaty, za to sos wrzący, zaś do wina obydwoje nie
mieli zastrzeżeń.
Przy posiłku uwagę Natalie zwrócił fakt, że Edward co jakiś
czas dotyka lewej strony szyi.
- Coś nie
tak? – zdziwiła się.
- Przez
ostatni rok dorobiłem się wrażliwej szyi.
- Dlaczego?
- Ciągle
ktoś mnie gryzie – stwierdził Edward. – Albo Dorian, albo
ruskie zombie, albo japońska wampirzyca, albo Stella…
- Kto to
jest Stella? – zapytała Natalie podejrzliwie.
- Taka tam
psychofanka z Vancouver. Nie opowiadałem ci?
- Nie.
Spałeś z nią?
- Cóż,
„spanie” to niezbyt precyzyjny termin…
- Jak mogłeś
mnie zdradzić z jakąś nędzną wydmuchrzycą? – Natalie
momentalnie znalazła się w szoku. Nie mogła uwierzyć, że jakaś
pospolita walencja trachnęła jej Edwarda, który powinien być jej.
- Wiesz, w
tej sprawie nie bardzo miałem cokolwiek do powiedzenia – odparł
Patel niezbyt chętnie. – Wręcz byłem przerażony. Potem jeszcze
próbowała mnie zabić, więc w porównaniu… Wszystko jedno,
przepraszam.
-
Biedny Edward… – powiedziała, głaszcząc go po policzku.
-
Oczywiście, to jest najodpowiedniejsze postępowanie z ofiarą
takiego zdarzenia – odparł Edward ironicznie. – Ale wyłącznie
w twoim wykonaniu skuteczne. Poza tym Dorian był jednak gorszy.
- Najgorszy
– poprawiła. – A ty jesteś najlepszy.
W restauracyjnej łazience woda była ciepła, ale za to Natalie
zupełnym przypadkiem złamała kran. Potem wrócili we dwoje na
piętro. Na schodach Edward złapał za poręcz i wyrwał ją ze
ściany.
Zdążyło się już ściemnić. Z jednego z pokojów dobiegały
odgłosy rozrywki i tańców, grupa pątników śpiewała do gitary
popularne pieśni pielgrzymkowe, takie jak „Cztery razy po dwa
razy” albo ta o księdzu bernardynie.
Idąc korytarzem na piętrze, oboje zrozumieli w jednej chwili, że
jedynym sposobem wytrzymania w takich warunkach jest zająć
wszystkie zmysły czymś zupełnie innym. Jeszcze zanim Patel zdołał
otworzyć drzwi do pokoju, Natalie z wielkiego podekscytowania
zaczęła go humpać na sucho przez ubranie.
Wparowali
do środka, niemal tratując się nawzajem w drzwiach. Edward,
rozpinając w biegu koszulę, włączył telewizor dla podtrzymania
nastroju. Akurat nadawano serial przygodowy „Gianossico”, co
prawda ze zniekształconą ścieżką dźwiękową i paskiem szumu
pośrodku ekranu, ale w tym momencie nie miało to większego
znaczenia, gdyż obie osoby obecne w pokoju miały jeden cel:
zapieczętować wielki sukces i scelebrować koniec całego tego
kanaanu, przez jaki przeszły w ciągu ostatniego roku.
Celebrację
zaczęli od twarzy. Wargi Natalie wtrzepotywały się w usta Edwarda
jak niedźwiedziówka gosposia w kwiat wiciokrzewu. Ich języki
zatańczyły zmysłowy taniec świętego Wita. Pod swymi dłońmi
Edward wyczuwał smukły jak brzózka kręgosłup damy swojego serca
i innych organów, i na dotyk widział w nim jedynie samą perfekcję.
Natalie z czułością uszczypnęła go silnie od tyłu w szeged i
natychmiast poczuła trafienie jego środkowym prostym, który w
tymże momencie doszedł do wniosku, że nadszedł już czas.
Przekonawszy się na własnej skórze, jak ogromna była tęsknota
Edwarda, Natalie aż straciła dech, a kiedy znów złapała
powietrze, przywarła doń ciasno, markując nadzianie się na jego
konkrety. Wizja przyszłości w perspektywie najbliższych minut
zahuczała jej w głowie jak czarna burza padająca smolistym
deszczem na złotawe łany.
Zrzuciła bluzkę, pozostając w luksusowym stanisławie, otrzymanym
od Czarnego Hrabiego w ramach odszkodowania. Ów monumentalny
wampiryczny kutang, prawdziwe rękoarcydzieło, uczyniony był z
wyszywanego złotem malachitowego jedwabiu. Ramiączka wyhaftowano w
misterne arabeski, na skrzydełkach widniała panorama
szesnastowiecznego Trewiru, środkowy klin ozdobiony był głową
lwa, a na miskach przedstawiono sceny z „Dekameronu”. W tak
wytwornej oprawie naturalne bogactwa Natalie prezentowały się
apetyczniej niż dwie porcje budyniu malinowego. Jej designersko
markowe purpurowe majtki, obszyte kongijską koronką, w porównaniu
prezentowały się jak mały fiat przy rojsrojsie.
Na ten widok Edward jęknął z bólu i uronił samotną łzę, gdyż
tekstylia, które miał jeszcze od pasa w dół, okazały się
okrutną celą dla jego docenta. Mimo wszystko postanowił zdjąć
spodnie z godnością i monumentalnie. Udało mu się to całkiem
dobrze, gorzej z bokserkami, które z definicji nie są zbyt
monumentalne. W tym momencie nie miało to już dla niego większego
znaczenia i zdarł z siebie resztę przyodziewku. Gdy oczom Natalie
ukazał się jego upragniony czeburek, poczuła, jak jej organy grają
i śpiewają w euforii. Zarumieniła się wielopłaszczyznowo.
Jeszcze raz rzucili się sobie w ramiona i tulili się z całą
namiętnością i przywiązaniem, nie zważając na to, że Edwardów
storczyk dźgał Natalie ordynarnie w brzuch.
Nie było
już na co czekać. Natalie pochyliła się, by rozpocząć
zdecydowane działania za pomocą ust swoich pąsowych. Niestrudzenie
defraudowała Edwardowi aksolotla, mrugając do niego raz po raz, a
on syczał jak lokomotywa, owszem, stojąca, ale bynajmniej nie na
stacji. On wyprężon pionowo, ona zgięta w kąt prosty – w tym
spartańsko urządzonym pokoju, gdzie brakowało podstawowych
sprzętów, razem utworzyli dyszące krzesło. Co prawda na klęcząco
byłoby jej wygodniej, ale Natalie nie zamierzała więcej padać na
kolana.
Nie mogąc się doczekać szansy odwzajemnienia pieszczoty, Patel
złapał ją w końcu za biodra i obrócił o 180 stopni w
płaszczyźnie pionowej, a potem lingwistycznie pocieszał jej
zroszoną uczuciem budżetówkę, zatkawszy sobie uszy udami Natalie,
aby nie rozpraszały go dialogi z serialu. Nagłe zespolenie dwojga
kochanków zaprzeczało większości praw grawitacji i gdyby je
zobaczył Izaak Newton, niewątpliwie naliczyłby Natalie i Edwardowi
dotkliwą karę finansową. W pionie trzymała ich siła nośna
wzajemnej namiętności, gdy zadawali sobie wstępną rozkosz z
najpełniejszą precyzją, prześcigając się w tym, kto kogo
obdarzy bardziej przyjemnym doznaniem. W końcu Patel nie wytrzymał
i cisnął swą partnerkę na łóżko, zamierzając zaraz do niej
dołączyć. Natalie postanowiła zaprezentować przed nim swój
talent sceniczny, stanęła na łóżku, aby teatralnie ściągnąć
swój biustowny seksonosz. Ręce jej drżały, więc miała z tym
pewien problem.
Nagle w łazience jakieś syreny zagrały w rurach. Edward odwrócił
się odruchowo i niechcący uderzył swoim hansem w telewizor, który
z hukiem implodował. Jedynie dzięki błyskawicznemu rzuceniu
zaklęcia izolacyjnego Patel nie doznał generalnego uszczerbku na
honorze. Natalie pośpieszyła mu z pomocą, zapominając o
scenicznych inklinacjach. Ściągając przez głowę swój
niesamowity halter, odsłoniła się już dwustuprocentowo. Edward
doświadczył chwili dwudziestokaratowego szczęścia, kiedy jego
bezbronny kaktus znalazł się pod opieką pysznych paraboliczności
Natalie.
Ona zaś
wykonała salto w tył, lądując na kołdrze, i podrzuciła swe
biodra w oczekiwaniu na bycie ostatecznie zszaszłykowaną. Popełniła
jednak bardzo istotne przeoczenie: nie powiedziała Edwardowi, że
jest zrekonstruowaną dziewicą. Może i dobrze się stało, bo
dzięki temu nie był zakłopotany i weszedł w nią jak Mojżesz w
Morze Czerwone. Trysnęła krew, rozbryzgując się na prześcieradle,
na ścianach, na resztkach telewizora, na firankach, na lampie i na
suficie, a także na samym Edwardzie, który w efekcie wyglądał jak
Carrie z „Carrie” podczas balu maturalnego.
-
Zapomniałam! – rozchichotała się Natalie, paląc cegłę. – Ja
nie mogę, ale ze mnie krejzolka…
Edward na
wszelki wypadek rzucił na nią zaklęcie uzdrawiające, a sam
poszedł generalnie się obmyć. Na szczęście woda była już
ciepła. Po wyjściu z łazienki udał się do recepcjonisty i pod
groźbą zamienienia w ropuchę wymusił od niego świeży komplet
pościeli. Cała ta procedura troszeczkę zepsuła Patelowi nastrój,
a jego wandalus dość niechętnie podchodził do próby ponowienia
sprzężęnia. Trzeba było podjąć jakieś środki zaradcze.
Natalie pozwoliła więc Edwardowi udoić swe dostojeństwo.
Przyłożył się do tej roboty z entuzjazmem przechodzącym
momentami w brutalność, ale wszystko było pod całkowitą
kontrolą. Natalie czuła się jak na brylantowej pierzynie, dając
się totalnie pofondlować komuś, komu w pełni ufała.
Przez moment tylko przemknęło jej przez głowę, jak dobrze byłoby
mieć świadomość, że jeszcze ktoś inny na świecie cieszy się
doznawanym przez nią szczęściem. Tak, warto było przeżyć to
wszystko, nie tylko ze względu na doznawane właśnie fajerwerki
zmysłów. Była prawdziwie ubogacona i pragnęła, aby i Edwardowi
to się udzieliło, choć sam też swoje przeżył.
Klapnęła
przodem na materac, a potem uniosła najniższy odcinek pleców i
wypięła się szarmancko, zapraszając wybranka do środka. Edward
wciągnął swoje jestestwo na łóżko i zbliżył się na kolanach,
aby dokonać prawidłowego zespolenia. Ustawiwszy się jednak za
Natalie, niespodziewanie poczuł się hipnotyzowany przez jej mroczny
reflektor. Już miał skierować doń swego cedenbała, kiedy nagle
przypomniał sobie z własnego doświadczenia, że tak czynią łotry
(ach, ten Adrian!), i momentalnie pohamował swoją pokusę. Zamiast
tego wybrał drogę szerszą i komfortowszą, choć bardziej
ryzykowną, i bez żadnej nawigacji wjechał w jaśminów korytarz.
Natalie wydała z siebie skwir tysiąca sokołów, czując, jak Patel
rozpruwa ją swoim miłym wartburgiem. Edward natomiast, po przeżyciu
początkowego szoku z nadmiaru wrażeń, rozpoczął załadunek jej
silosu. Jego biodra szybko wystartowały i już po chwili wrzucały
czwarty bieg, a dłońmi galopował po plecach Natalie lub wplatał
je w jej czarne włosy i owijał wokół nich. Czuł swoistą ulgę,
że w pokoju jest tak mało sprzętów, bo w ten sposób może uda
się zminimalizować straty…
Natalie pokwikiwała rytmicznie, co było jak najbardziej na miejscu,
skoro pędzel Edwarda malował ogród rozkoszy ziemskich na jej
różowej sztaludze. Gdy zaś Patel zmienił melodię i dla odmiany
zaczął ją manualnie adorować od spodu, była już pewna, że to
miłość. Jego muzykalne palce, przemykające jak stado łasic po
wszystkich jej okrągłościach, elipsach i parabolach, cechowały
się niezwykłą subtelnością i wyczuciem, mając w skłanianiu
Natalie do przygryzania wargi udział niemal równie wielki, co jego
galopujący kucypon.
Gdyby tak
jeszcze udało się przy tym wszystkim patrzeć w jego oczy! Sięgnęła
oburącz do tyłu, próbując złapać Edwarda za włosy i
przyciągnąć do siebie, ale straciła podparcie i runęła w przód,
uderzając czołem o ścianę.
- No ja nie
mogę – westchnęła, trzymając się za głowę. – Co za
interesująca noc.
Patel,
leciutko zakłopotany, siedział naprzeciwko niej, cały lśniący, a
jego tadeusz mierzył w górę niczym zenitówka. Natalie podjęła
ryzykowny krok i stanęła na rękach, by podać Edwardowi ponownie
swe biodra. Złapał ją za miednicę, obrócił i z impetem nadział
wprost na swego prezesa, aż zajodłowała, zaciskając z całej siły
powieki. Przenikając się, przybrali pozycję przypominającą w
ogólnym zarysie literę „X”, której ramiona tworzyły ich
kończyny.
Było
po prostu transcendentalnie, Edward i Natalie zjednoczyli się ze
sobą niczym cement i kruszywo w skrzypiącej lnianej betoniarce. Ona
zaczęła niestrudzenie podskakiwać, czując, jak jego nieskruszony
grzesznik miota się w jej purpurowym konfesjonale. On natomiast
modulował swe posunięcia, czasem wybiegając na rekonesans w lewo
lub w prawo i generalnie doprowadzając Natalie do szwedzkiej pasji.
Z prawdziwą fascynacją obserwował w trakcie tych czynów nie tylko
jej sprężynujące miękkości, ale też własną klatkę, co bez
wątpienia było jakąś reminiscencją chwil spędzonych z Ad…
zresztą nieważne. Myśli i oczy Edwarda błyskawicznie przeskoczyły
na dzielne sfery Natalie, a zaraz potem uczyniły to jego ręce.
Natalie gwizdnęła z wrażenia. Edward ze swojej strony czuł się w
niej tak bardzo na swoim miejscu, jak kebab w tortilli. Czasami
zbliżał dystans, powodując wzajemne się ocieranie w rejonie
brzusznym, a ona wówczas zaciskała na nim swoje ramiona.
Roztoczyli
wokół siebie ocean powszechnej deboszerii, w którym srebrno-różowe
fale pozytywności rozbijały się o białe klify, a obustronna
fascynacja i przywiązanie, wybujałe jak barwinek zaledwie tydzień
po ponownym spotkaniu, unosiły się nad wodami i w wodach, ślizgając
się wśród szmaragdowych stalagmitów swobody. Nie dopuszczali do
siebie zrutynowienia. Jeżeli Edward padał na plecy, to Natalie
ewidentnie udawała windę, jeżdżąc w górę i w dół po jego
mecenasie. Gdy wycieńczona nieustannym forsowaniem miednicy waliła
się z impetem na kołdrę, Patel schodził na nią jak jednoosobowy
desant, by swym torobajdłem odbywać słodką karę ciężkich robót
w jej elastycznym kamieniołomie. Potem znów tworzyli z siebie
drżący wieszak, spoglądając sobie wzajemnie w czułe oczęta…
Tak długa rozłąka i tak namiętne rozliczenie po niej musiały dać
monstrualny efekt. W pewnej chwili Natalie zdała sobie sprawę, że
TO już nadchodzi i zaraz TAM będzie. Nie miała czasu ostrzec
Edwarda, tchu całkiem jej brakowało, więc zanim coś wykrztusiła,
chwycił ją w szpony myszołów namiętności. Szczytowała jak
taternik na czubku Makalu wśród niekontrolowanych wrzasków,
bardziej przeraźliwych niż na szkolnym korytarzu. Edward, patrząc
jej głęboko w oczy, nie potrzebował słów, aby samodzielnie zdać
sobie sprawę z powagi sytuacji. Złapał ją za prawą kostkę i
szarpnął ostro do góry, starając się nie pamiętać, od kogo się
tego nauczył. Zintensyfikował ruchy suwające, wrzucając swym
biodrom autopilota. Jeszcze jeden pocałunek w tym całym młynie –
i po chwili sam zawtórował Natalie. Jego benwenuto eksplodował
najprawdziwszą salwą, od której Natalie wbiła kolejny level w
poddawaniu się wodospadycznemu tajfunowi wrażeń sensualnych i
osiągnęła metę kolejno dwadzieścia jeden razy. Oboje, wtuleni w
siebie, zaryczeli triumfalnie, a za akompaniament posłużyło im
apokaliptyczne skrzypienie i brzdęk łóżkowych sprężyn,
nieprzyzwyczajonych do takich przeciążeń. Wewnętrzny atomowy
fajerwerk rozłupał się i miłość wypełniła powietrze falą
uderzeniową, wydmuchując zimno i siarko-odór za okno…
Rano zapanował orzeźwiający chłód i popłynęły tumany nad
siarczanym jeziorem. Członkowie grupy pielgrzymkowej wychodzili na
papierosa lub szykowali się na wyjazd do Watykanu.
Natalie z Edwardem zeszli na śniadanie, a potem wyszli przed hotel i
przez moment podziwiali okolicę, stojąc tyłem do hotelu, żeby nie
psuł nastroju.
- To co,
skoczymy sobie do Rzymu? – zapytała.
- Najpierw
chciałbym zobaczyć Gran Sasso.
- A co tam
jest ciekawego?
- Wszystko.
Jeszcze raz zetknęli się ustami. Ich pocałunek był namiętny i
bardzo długi, aż w pewnym momencie Natalie złapała Edwarda za
jego pobudzonego chwastuna, tak, aby wsiadający do autokaru
pielgrzymi nie mieli najmniejszej wątpliwości, że właśnie widzą
świadectwo autentycznej miłości.
Wreszcie spojrzała Patelowi głęboko w oczy i zadała to z dawna
zaległe pytanie:
- Edwardzie,
czy chcesz ze mną chodzić?
Edward
uśmiechnął się łobuzernie.
- Po co
chodzić, skoro można jechać? – zapytał i ruchem głowy wskazał
zaparkowany na poboczu motocykiel.