Następnego
ranka po masakrze w Małej Operze Tragicznej Victoria wstała o siódmej. Po
wykonaniu porannych czynności jakieś półtorej godziny spędziła na przyglądaniu
się Edwardowi. Była teraz pewna, że jest on najodpowiedniejszym chłopakiem dla
Natalie, w ciągu ostatniej nocy zyskała na to twarde dowody.
Po
wszystkich ostatnich wydarzeniach Edward był tak potworycznie zmęczony, że spał
do dziesiątej. Przez chwilę pozostawał cokolwiek oszołomiony, a gdy jego
tęczówki ustawiły się na siedzącą obok Victorię, wydał z siebie zaskoczony
półwrzask. Wtedy Vicky Mae uznała, że w porządku, może w końcu się ubrać.
- Nie wiesz przypadkiem, co z Natalie?
– zapytał, naciągając na siebie bokserki i koszulę jednocześnie.
- To samo, co wieczorem. Jest w
szpitalu – odparła bezradnie Victoria.
- W takim razie ustalimy, w
którym.
Nie
było to trudne zadanie. Wystarczyło zapalić telewizor i otworzyć internety, aby
się dowiedzieć, że znana śpiewaczka Natalie Paranormal dochodzi do siebie w
Szpitalu Aleksandrowskim. Edward dzwonił też do kocowilka albo Marka Hadesa,
ale ani jeden, ani drugi nie odbierał telefonu, mimo że Hades nad ranem
pozostawił na Edwardziej komórce dwa nieodebrane połączenia.
Skończyli
się ubierać i poszli w stronę szpitala, nie czekając na autobus, aby nie tkwić
w korkach. Po drodze Victoria próbowała się stelefonować z Sandy i nie odniosła
większych sukcesów niż Edward.
Byli
już na ulicy Chasańskiej. Na skraju chodnika, mając za plecami niewielki
parking przed blokiem, kucali dwaj niechlujni osobnicy w dresowych spodniach i
skórzanych kurtkach. Jeden z nich wstał i szybkim krokiem skierował się do
Edwarda.
- Kopę lat, stary! – zawołał
łamanym angielskim, rozkładając ręce niczym do uścisku. Na palcach miał parę kiczowatych
sygnetów, a z kieszeni wystawała mu do połowy pełna butelka piwa. Optymista,
znaczy się.
- My się znamy? – zapytał Edward
zaskoczony.
- Co, nie poznałeś? Widać bogaty
będę.
- Ale naprawdę pierwszy raz
widzę…
- To koniecznie musimy się
poznać, chodź no na moment za róg, mamy skrzynkę „Bałtiki”…
- Nie mam czasu – odrzekł Patel i
chciał odejść.
- A ja myślę, że jednak masz!
Zanim
ktokolwiek zareagować, gopnik obrócił na palcu jeden ze swoich pierścieni.
Edward momentalnie sflaczał. Drugi łotrzyk pobiegł, chwycił go pod ramię i
natychmiast wrzucili Patela na tylne siedzenie zaparkowanego opodal żiguli.
Victoria była tak zaszokowana, że wprost ją zamurowało. Dopiero gdy samochód ruszył
z piskiem opon, wydobyła komórkę i zrozpaczona ponownie zadzwoniła do Sandy…
Edward
ocknął się w półmroku z silnymi zawrotami głowy. Nie miał telefonu, broni ani
pieniędzy. Postanowił się zorientować, gdzie się znajduje, i szybko doszedł do
istotnego wniosku, że nie ma pojęcia. Kiedy poczuł się lepiej, stało się dla
niego jasne, że trzymają go w jakimś schowku, wśród regałów wypełnionych chemią
gospodarczą.
Postanowił
wyrwać się na wolność. Nabrał na dłoń mleczka do czyszczenia, zmieszał z
kawałkiem kostki klozetowej, posmarował tym drzwi i wypowiedział zaklęcie
otwierające zamki. Ale ciągle jeszcze nie był w pełni sił. Czar omal nie
wypalił mu w twarz, a Edward znów stracił przytomność.
Obudziło
go nucone przez kogoś na korytarzu: Była
raz sobie Wasiliska, Wasiliska była chuda i niska… Drzwi otworzyły się ze
szczękiem i do środka wkroczył brodaty mężczyzna w skórzanym garniturze.
- No, obudził się… – zauważył. –
Wstawaj, Amerykaniec.
Brutalnie
postawił Edwarda na nogi i wyciągnął na korytarz, gdzie czekał drugi bandzior,
ubrany w koszulkę drużyny Zenit Petersburg. Weszli po schodach na wyższą
kondygnację. Wnętrze było urządzone z przepychem i bogactwem, za to bez cienia
smaku. Wszędzie było pełno złota, marmuru, porfirów, klasycystycznych rzeźb i
stiukowych aniołków, pomiędzy którymi wisiały stare ikony na przemian z
jeleniami na rykowisku.
W
końcu trafili do salonu, który był równie wielki jak cały parter w rodzinnym
domu Edwarda. Jego wyposażenie obejmowało jedwabne zasłony w oknach, kilka
skórzanych kanap, tradycyjny dywan na ścianie, hebanowy stolik i telewizor
plazmowy o dwumetrowej przekątnej. Pośrodku pomieszczenia stał niski, łysiejący
mężczyzna w malinowym szlafroku. Na piersi miał gruby złoty łańcuch z
prawosławnym krzyżem wysadzanym szmaragdami i rubinami.
- No, przynajmniej gust masz
porządny! – warknął z uznaniem na widok łososiowego żakietu Edwarda.
- Gdzie ja jestem? – awanturował
się Edward.
- To ja tutaj zadaję pytania –
odparł łysy, zapalając cygaro, które wyjął z kieszeni szlafroka. – Jeśli chcesz
wiedzieć, mówią na mnie Palec, ale dla ciebie jestem Piotr Pietrowicz Palcew.
Patel
wzdrygnął się. Oto miał do czynienia z niesławnym autorytetem petersburskiego
półświatka, o którym szeptano ze zgrozą na widowni Małej Opery Tragicznej.
- A ty – ciągnął Palcew – jesteś
jednym z tych gości, którzy zepsuli mi robotę w operze. Zgadza się?
- Ttak… - odparł zszokowany
Edward.
- Jak się nazywam?! – warknął
gospodarz.
- Tak, Piotrze Pietrowiczu –
poprawił się Patel.
- No więc słuchaj. Znasz Natalie
Paranormal? Pewnie, że znasz. Otóż została ona u mnie zamówiona przez jednego
świątobliwego ojczulka, bo on akurat nie lubi opery…
- Co jej zrobiliście?! – Edward
szarpnął się gwałtownie, próbując się rzucić na Palcewa, ale dwaj opryszkowie chwycili
go mocno za ramiona, nie wypuścili.
- Nic nie zrobiliśmy! – odparł
kwaśno Piotr Palcew. – A wiesz, dlaczego? Bo ty i twoi kumple weszliście nam w
szkodę!
Nagle
do salonu wpadła pulchna kobieta około trzydziestki, o rudych włosach
związanych w kok. Miała na sobie futro narzucone na gołe ciało.
- Pietiunia, daj mi może z tysiąc
dolarów…
- Nie mów do mnie „Pietiunia”,
kiedy robię biznes! – zdenerwował się Palec. – A poza tym wczoraj ci dałem dwa
tysiące, już wszystko przeputałaś?
- Miałam nieprzewidywalne
wydatki.
- Jasne, jasne… – mruknął Piotr Palcew
z sarkazmem. – Dobra, weź tamte półtora tysiąca z szuflady pod Wasniecowem.
Wytrącony
z rytmu, podszedł do stolika, chwycił butelkę szampana i aby wrócić do
równowagi, pociągnął gracko z gwinta.
- Nie miałem zamiaru zamoczyć tej
całej Natalie – zwrócił się znów do Edwarda. – Ojczulek nie powiedział mi, co
konkretnie mam z nią zrobić poza tym, że powinna zniknąć. No to pomyślałem, że
skorzystam z okazji i użyję jej dla pewnych własnych potrzeb. Ale skoro się nie
udało, a ona teraz jest lekko niedysponowana, to zamiast Natalie wykorzystam
ciebie.
Edward
znów zaczął miotać się w uścisku gangsterów, słowa ich herszta wzbudziły w jego
głowie niepokojące wizualizacje. Palcew obrzucił go znużonym spojrzeniem.
- A teraz słuchaj uważnie: zrobisz
mi porządek na daczy.
- Porządek na daczy?
- No przecież mówię! Mam świetną
chałupę zaraz pod miastem, 90 kilometrów na północny wschód, ale jest problem.
Zalęgły się tam żywe trupy.
- Żywe trupy? – zapytał Edward
zszokowany.
- Potrzebujesz, koleś, tłumacza?
Tak, żywe trupy! Zombie, ożywieńcy, martwiaki, jak zwał, tak zwał. Trzy razy
wysyłałem ludzi, żeby oczyścili teren, a te cholery ciągle nowe przychodzą.
- Musi tam być coś, co je
przyciąga – zauważył Edward, przypominając sobie notatki ze wstępu do
nekromancji. – Nie odprawiał pan tam czasem jakichś rytuałów?
- Rytuałów? Człowieku, samego
ojca Warsonofiusza ja tam ściągnąłem! Pokropił, okadził, dwie godziny wył te
swoje psalmy – i chrzan z tego mam!
- Chodziło mi o inne rytuały.
Takie, które przyciągają nieumarłych.
- A w życiu!
- A może na posesji ktoś został
zabity?
- Boże broń! – żachnął się Palec.
– Ja jestem poważny biznesmen, ale jak jadę na daczę, to nie po to, żeby brać
ze sobą dodatkową robotę.
- Mógł zostać zabity wcześniej –
zauważył Edward. – Zanim pan się tam zbudował. Może na działce był dawniej
indiański cmentarz?
- Indiański? Niemożliwe.
- No to na przykład w czasach
stalinowskich.
- To dlaczego te suki zaczęły
przychodzić dopiero tego lata? Bez sensu.
- Tego nie wiem, ale spróbuję to
zbadać.
- No raczej, że spróbujesz! I to
natychmiast!
- A dlaczego miałbym to robić? –
postawił się Patel. – Co z tego będę miał?
- Pozwolę ci dalej egzystować –
odparł Palec. – Mało?
- Do tego wystarczyłoby po prostu
nie porywać mnie.
- Toś ty taki?! – wybuchnął
gangster. – Targować się chcesz?! Wiesz, co ci powiem, koleś? Jak skończysz
zadanie, możesz se tę całą Natalie wziąć. Na chrzan mi ona? Jeszcze ci dwie
bańki dołożę, żebyś potem nie rozpowiadał, że Piotr Pietrowicz Palcew to jakiś
sknerutas.
Niespodziewanie
dźgnął Edwarda dłonią w mostek.
- Ale to pod warunkiem, że
wykonasz dla mnie tę robotę! Bo jak nie wykonasz, to będziesz zwiedzał „Aurorę”
od dołu, w betonowych adidasach. A pilnować będą Surowy i Tessen. Żebyś
przypadkiem nie próbował zwiać.
- Potrzebuję chyba jakiejś broni,
składników do zaklęć, różnych takich…
- Broni ci nie dam, nie ma
głupich – odpowiedział Palcew. – A do zaklęć weź se, co ci trzeba, z tego
składziku, co siedziałeś. Porządna chemia, z RFN.
Edwarda
wyprowadził na zewnątrz zbir w koszulce Zenitu. Przed domem stało poobijane
żiguli w kolorze musztardowym, a na jego masce siedział ostrzyżony na jeża,
muskularny drab w beżowym swetrze wpuszczonym w dresy.
- Mówią mi Tessen, a ten drugi to
Surowy – oznajmił płynną angielszczyzną, chociaż z mocnym akcentem. – Wsiadaj
do auta.
Usiadł
z Patelem z tyłu, a Surowy zajął miejsce za kierownicą. Powoli wyjechali spod
rezydencji Palca, opuścili strzeżone osiedle willowe i ruszyli obwodnicą na
północny wschód.
- No to jak, Amerykaniec? –
zagaił Tessen. – Ciężka sytuacja, co?
- Ja nie Amerykaniec, ja
Kanadziec – sprostował Edward.
- Niech będzie
Kanadziec. Masz wszystko, żeby dać se radę?
- Wolałbym
dodatkowo jakąś broń, gdyby czary nie wypaliły – przyznał Patel. – Rewolwer
zabraliście.
- No wiesz,
mojej służbowej klamki ci nie dam – sprzeciwił się Tessen. – Bo jest służbowa i
moja.
- Mam jedną
spluwę w rezerwie – przyznał Surowy. – Mogę pożyczyć, ale to nie za darmo.
- A za co? –
zdziwił się Edward.
- Wykonasz dla
mnie jedną przysługę.
Po jakimś czasie zatrzymali się
przed dużą, parterową budowlą z betonu, co wyglądała na lokal gastronomiczny
drugiej świeżości. Ledwo wysiedli, przed budynek wylazł podgolony mężczyzna z
leninowską brodą, ubrany w strój kelnera.
- Siemasz,
Dimon! – Surowy zamachał ręką, ale nie wzbudził w brodaczu radości.
- A ty gdzie
się szlajasz? – zdenerwował się nieznajomy. – Dwa tygodnie temu obiecałeś mi
załatwić z dachówkami. Jak mnie inspekcja przeciwpożarowa skasuje, to będziesz
wisiał!
- Co ma
przeciwpożarowa do dachówek? – nie zrozumiał Surowy.
- Dla tych
sępów każdy pretekst dobry. No, doczekam się ja w końcu jakichkolwiek roboli?
- Tu masz
fachowca – Surowy szturchnął Edwarda w bok.
- Powaga? –
zdziwił się Dimon. – Nie wygląda na dekarza. Masz chociaż, chłopie, jaką
uprząż?
- Nie
potrzebuję – odpowiedział Edward. – Pokażcie mi tylko, co mam robić.
- Kpisz sobie?
– właściciel restauracji skinął ku dachowi. – Wiater mi dachówki potargał. Wlazuj
i zrób z nimi porządek.
Patel poczuł ulgę. Szczęśliwym
zbiegiem okoliczności znał zaklęcie poprawiające dachówki, bo poprzedniego roku
po wichurze pomagał sąsiadom ze swojej dzielnicy. Stanął w rozkroku, uniósł
ręce, wpatrzył się w szczerbaty dach i wykrzyknął: „De må klæde dem af!” Przez parę sekund nad dachem tliła
się seledynowa poświata, potem rozległ się klekot, gdy pokrzywione dachówki
zaczęły wracać na swoje miejsce. Kilka sztuk nawet wyskoczyło z żywopłotu
rosnącego wzdłuż muru restauracji. Zanim obserwatorzy zdążyli się upewnić, że na
pewno nie mają omamów, dach wyglądał równie porządnie, jakby dopiero co został
położony.
- No, to się
nazywa ekspresowa robota! – ucieszył się Dimon. – Na europejskim poziomie!
- A co, w końcu
Kanadziec! – stwierdził Tessen.
- Powaga? Taki
czarniawy, to myślałem, że Mołdawianin. No, przetrąćcie coś na koszt firmy.
- To ja polecę
po ten mój rozpylacz – zapowiedział Surowy i nie czekając na odpowiedź, pobiegł
gdzieś.
Tessen zaprowadził Edwarda do ze
słowiańska spartańskiej sali restauracyjnej i zamówił dwie porcje pierogów.
- Surowy mówi, że to całkiem w
porządku spluwa – wyjawił. – Tyle tylko, że parę lat temu zamoczył z niej
jednego kaukaza i dlatego nie używa, nie dlatego, że zepsuta czy coś.
Patel
zainteresował się gazetą, która leżała na sąsiednim stoliku. Nic nie rozumiał –
amulet tłumaczeniowy działał tylko na mowę, nie na pismo. Jednak od razu jego
tęczówki przyciągnęło zdjęcie prawosławnego kapłana machającego kropidłem nad
stołem, na którym rozłożone były magazynki do broni palnej.
- Chyba poznaję tego gościa –
stwierdził Edward.
- No jasne, to przecież ten sam,
który zamówił u nas Natalie. Obrotny klecha, nie ma co.
- Co tu napisane?
- „Władykaukaz, 13 sierpnia. Protojerej Warsonofiusz
święci amunicję, która zostanie wykorzystana w walce z bisurmanami na Kaukazie
Północnym.”
- Poświęcona? – zainteresował się
Edward. – W sam raz do naszego zadania.
- Myślisz, że będzie jakąś miał?
– powątpiewał Tessen. – Tobie na pewno nie da, on nie przepada za czarodziejami
ani za czarniawymi.
- Trzeba spróbować.
Skończyli
jeść, wyszli z restauracji. Na dworze Surowy kucał już przy samochodzie. Miał
ze sobą owiniętego w stary podkoszulek makarowa, ale zapowiedział, że przekaże go
Edwardowi dopiero na miejscu.
Teraz ruszyli
do parafii ojca Warsonofiusza. Droga bardzo się dłużyła, bo tuż przed wyjazdem
Surowy i Tessen pokurzyli się trawką, więc byli w stanie jechać zaledwie trzydzieści
na godzinę, a i tak wydawało im się, że strasznie czadują.
Ojciec duchowy
stowarzyszenia „Zeloci przeciw Operze” rezydował pod miastem. Kiedy Edward i
jego opiekunowie dotarli, akurat przechodził przez ulicę z plebanii do cerkwi na
popołudniowe nabożeństwo.
- Masz szczęście, Kanadziec –
stwierdził Tessen. – Nie będzie go ze trzy godziny, a jak się w kazaniu
rozgada, to nawet i cztery. Nie tak jak u was na zachodzie, że godzina i po krzyku.
Patel
wysiadł z auta i udał się pod mur plebanii. Musiał działać dyskretnie: nie mógł
stać się niewidzialny, bo energię magiczną oszczędzał na właściwą robotę. Wejście
przez drzwi nie wchodziło w grę. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, Edward
skoczył przez płot i zaczął oglądać okna, wszystkie na wysokości dwóch i pół
metra. Jedno, na tyłach domu, okazało się otwarte.
Rozejrzawszy
się wokoło, znalazł kamień i spasionego szczura. Na tego ostatniego rzucił
najłagodniejsze zaklęcie usypiające, żeby nie hałasował, i schował go do
kieszeni żakietu. Kamień natomiast wrzucił przez okno. Kiedy po kilku minutach
nie doczekał się reakcji, uznał, że droga wolna. Podciągając się na ramionach, sforsował
okno.
Znalazł
się w suszarni, gdzie na sznurkach wisiały sutanny, spodnie, męskie koszule i
bielizna. Trochę skonsternował Edwarda widok biustonoszy i spódnic, ale
przypomniał sobie, że kapłani prawosławni bywają żonaci. Ściągnął więc ze
sznurka parę damskich majtek i schował do kieszeni, po czym ostrożnie wyszedł
na korytarz.
Parter
mieścił pięć pomieszczeń. Święcona amunicja musiała być w którymś z nich, Patel
zaczął więc staranne poszukiwania. Gdy sprawdzał gabinet ojca Warsonofiusza,
dobiegło go nagle zza ściany pobrzękiwanie naczyń i nucenie pieśni
liturgicznych. Zrozumiał, że to popadia urzęduje w kuchni, musiał być jeszcze
bardziej ostrożny.
W
gabinecie kapłana nie znalazł nabojów, a tylko bardzo ozdobny klucz z
wizerunkiem Dymitra Dońskiego. Intuicja podpowiedziała mu, że to coś ważnego.
Teraz musiał sprawdzić inne pomieszczenia. Dość dokładnie zbadał jadalnię i
łazienkę, ale kiedy wchodził do pokoju gościnnego, zdradziły go skrzypiące
drzwi. W kuchni krzątanie ucichło, rozległy się kroki. Edward bez namysłu
schował się do szafy. W samą porę, bo w sekundę później weszła Paraskiewa
Iwanowna.
- Co za anatema? – mruknęła. –
Mam jakieś omamy słuchowe czy co…
Przez
kilka nerwowych dla Edwarda minut rozglądała się po pokoju. Potem wyszła, a Patel
cichaczem wyskoczył z szafy i wrócił do poszukiwań amunicji. Wciąż jednak nic nie
znalazł. Czyżby ojciec Warsonofiusz trzymał wszystko na piętrze? A może w
kuchni?
Uzbroił
się w cierpliwość. Paraskiewa Iwanowna skończyła pracę, skrzypienie desek
podłogowych dało znać, że nadchodzi z kolacją do jadalni. Edward przeczekał ją,
ignorując szczura w kieszeni, wiercącego się przez sen. Wkrótce potem żona
księdza weszła na piętro. No jasne, jeszcze piętro trzeba będzie sprawdzić…
W
kuchni święconej amunicji nie było tak samo, jak nie było jej gdzie indziej.
Młody czarodziej w łososiowym żakiecie znalazł za to torebkę kisielu
cytrynowego i schował do kieszeni przeczuwając, że może się przydać.
Z
najwyższą ostrożnością wspiął się na piętro, właściwie nie po schodach, a po
poręczy, żeby drewniane stopnie przypadkiem nie skrzypnęły. Na górze były
cztery pokoje, w tym sypialnia, gdzie paliło się światło, a jego snop
wypadający zza framugi padał na drzwi naprzeciwko. W ten sposób Edward byłby
wprost na widelcu, więc na razie tam się nie zapuszczał. Kiedy jednak
przetrząśnięcie pozostałych dwóch pokojów nic nie dało, uznał, że musi
zaryzykować.
Zajrzał
dyskretnie do sypialni. Paraskiewa Iwanowna leżała na kołdrze i czytała przy
lampce nocnej jakieś czasopismo. U stóp łóżka stała bogato zdobiona drewniana
skrzynia, na której ustawiona była ikona Dymitra Dońskiego. Patel nabrał
pewności, że to, czego szuka, musi się kryć właśnie tam…
Wyciągnął
z kieszeni szczura, owinął damskimi majtkami, wybudził z magicznego snu i
zapodał jeszcze zaklęcie sprinterskie. Delikatnym wolejem wysłał gryzonia na
łóżko, po czym schował się w sąsiednim pokoju.
Żona
ojca Warsonofiusza spokojnie czytała „Sławiankę”, prawosławne czasopismo dla
kobiet, gdy wtem poczuła, jak coś ją smyra w nogę. Odrzuciwszy lekturę,
spostrzegła na kołdrze wielkiego szczura zaplątanego w jej własną bieliznę.
- O ty taki-owaki,
piłacie-herodzie diabelski! – krzyknęła, zrywając się z łóżka. – Oddawaj!
Szczur,
nie czekając na oklaski, pobiegł na korytarz. Paraskiewa Iwanowna rzuciła się za
nim, ale szybki był, nie zdołała go od razu dogonić, zbiegła po schodach i omal
nie spadła. Edward błyskawicznie wślizgnął się do sypialni, kluczem z gabinetu
ojca Warsonofiusza otworzył zdobioną skrzynię. To było to: równe rzędy
magazynków, na których kredą zaznaczono równoramienne krzyże. Schował do
kieszeni trzy magazynki nabojów do makarowa, dla pewności dołożył jeszcze dwa
do kałasznikowa. Zamknął kufer i… dotarło do niego, że popadia zaprzestała
pościgu za szczurem i już wraca.
Co
robić? Nie może dać się przyłapać, nie może wejść pod łóżko, a okna otworzyć
też się szybko nie da, bo kwiaty stoją na parapecie. Edward podjął piorunną
decyzję. Zerwał firankę, okutał się w nią grubo i wymachując ręcami, ruszył wprost
na spotkanie Paraskiewy Iwanowny.
Na
widok białej, eterycznej sylwetki prącej agresywnie prosto na nią, żona
proboszcza wpadła w nieopisaną panikę. Przeżegnała się i zaczęła wrzeszczeć, a
kiedy Edward, usiłując się obok niej przecisnąć, musnął ją skrajem firanki,
zemdlała. Patel zbiegł na parter, otworzył drzwi wejściowe i uciekł,
pozostawiając firankę na progu.
- Załatwiłeś? – Surowy w aucie
spojrzał na niego ze znużeniem. – Sławny mały… No dobra, pora nam na miejsce.
O
siódmej wieczorem dotarli na letnią daczę Piotra Palcewa, skrytą wśród
karelskich świerków na granicy między miejscowościami Łosiewo i Łososiowo. Słońce
zaszło i Edward obawiał się, że rozprawa z truposzami będzie trudniejsza, ale w
końcu oprócz zaklęć miał jeszcze broń, co mogło pójść źle?
Tessen
dał mu pistolet i klucze od posesji. Zza wysokiego płotu widać było dach
rezydencji, kilka świerków i skrzydło dużego samolotu. Dziesięć lat temu, jak
wyjaśnił Surowy, w pewnych kręgach pojawiła się moda na repliki samolotów z II
wojny światowej, produkowane przez F.S. Smutnomlikowa z Bojarskiej Moszny,
obwód riazański. Piotr Palcew wykosztował
się wówczas na bombowiec Smu-36 Lannister, podróbkę Lancastera, ale i tak nim
nie latał, więc bombowiec stał na daczy.
Już
za bramą czekał komitet powitalny w nieżywej osobie rozkładającego się trupca,
który rzucił się na Edwarda, wymachując zdekomponowanymi ramionami. Edward bez
namysłu poczęstował go piorunem kulistym, odsyłając jego jestestwo w upragnione
od lat zaświaty. Zanim jednak zdążył odetchnąć, z bombowca wytoczył się drugi umarlak,
okryty resztkami dżinsów. Patel dobył makarowa, wycelował, nacisnął spust.
Pistolec nie leżał mu w dłoni tak dobrze jak ulubiony rewolwer, zabrany przez
ludzi Palcewa, ale ważne, że okazał się skuteczny. Po zbadaniu eks-żywego trupa
okazało się, że miał przy sobie 35 dolarów i szczoteczkę do zębów.
Teraz
Edward musiał wejść do samolotu, żeby sprawdzić, czy nie ma ich tam więcej.
Ostrożnie przekroczył drzwi burtowe, rzucił okiem w ciemność kadłuba. Niewiele
dostrzegł, toteż wypuścił próbnie słaby magiczny ognik.
Nikogo chyba
nie było, Patel zaczął się posuwać ku dziobowi. I kiedy tak się posuwał, rzucił
się na niego trup schowany za wystającą wręgą. Wsiadł Edwardowi na plecy,
drapał gnijącymi pazurami, gryzł. Edward rzucał się w tę i nazad, usiłując strząsnąć
z siebie przeciwnika, ale to było trudne. Dopiero po dłuższym wysiłku rzucił
ożywieńca na podłogę i dobił święconą kulą.
Zatoczył się z
bólu i zmęczenia. Zombus lekko go poharatał, ale nie było powodu do obaw, bo
wiedziony intuicją Edward zajrzał do kabiny pilotów. Znalazł tam portfel
zawierający 350 dolarów oraz flaszkę nalewki ziołowej, po której od razu lepiej
się poczuł. Poza tym na fotelu drugiego pilota leżała pilotka z goglami. Patel rzucił
na nie specjalistyczne zaklęcie i już miał magiczny noktowizor.
Wyszedł
z bombowca i powoli ruszył w stronę domu. Wtem usłyszał głuche ryki z lewej. Spośród
drzew w sadzie pędziło na niego ze wściekłością trzech nieumarłych. Jeden z
nich był zmumifikowany, drugiemu niewiele ciała zostało na kościach, ale za to
dzierżył siekierę, a ten trzeci był o połowę mniej odrażający od pozostałych,
bo istniał tylko od pasa w dół, właściwie była to bardzo wściekła para nóg. Edward
powalił jednego piorunem, a drugiego z pistoletu. Z nogami było trudniej, bo przez
ten czas już prawie go dogoniły. Patel odskoczył, chwycił łopatę porzuconą w
wysokiej trawie i rąbnął na odlew, odsyłając niemartwe nogi do krainy wiecznych maratonów. Odetchnął
chwilę i obejrzał powalone zwłoki. Jeden trupiec miał przy sobie jakieś drobne
pieniądze i pół litra wódki, a drugi 200 dolarów, klucz oraz granat.
Edward
chciał już wejść do willi, lecz nagle włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy wtem
usłyszał złowrogi szelest macek pełznących przez suche listowie. Od razu
poznał, że to musi być straszliwy Diasmyron, krewniak Aposmyrona.
Nie
zdążył nawet zareagować. Kanarkowożółta macka wyskoczyła z zarośli, rzuciła się
na niego i mocno oplotła w pasie, a druga próbowała brutalnie ściągnąć mu
spodnie. Edward nie stracił zimnej krwi. Wyciągnął z kieszeni torebkę kisielu
cytrynowego, oderwał czubek i posypał jedną z macek, która natychmiast
zbrązowiała i zaczęła wić się w konwulsjach, wypuszczając go na ziemię. Drugą
szczyptą kisielu potraktował drugą mackę. Obie biły teraz o dywan opadłych
liści jak cepy, ale żadna kolejna do nich nie dołączyła. Edward wiedział z
uczelni, że Diasmyron nigdy nie atakuje więcej niż dwiema mackami jednocześnie,
więc na razie spokój z nim. Jakby co, kazali mu zlikwidować żywe trupy, a nie
jakieś macki.
Podszedł
do drzwi willi, otworzył kluczem otrzymanym od Tessena i ostrożnie wkroczył do
środka. W holu skoczył nań zombie nie wyższy niż metr sześćdziesiąt, ale został
bez trudu spacyfikowany za pomocą łopaty. Edward dla pewności zapieczętował
zaklęciem drzwi do piwnicy, po czym zaczął oczyszczać pokoje.
W rezydencji
panował ongiś przepych i kicz nie mniejszy niż we właściwym mieszkaniu Piotra
Palcewa, jednak od kiedy zalęgły się tu truposze, bałagan był w stanie
przyprawić o zawał niejedną idealną gospodynię domową; podłogi z całą pewnością
były tu myte rzadziej niż raz w tygodniu, a o myciu wanny można było w ogóle
zapomnieć. W salonie siedziały na kanapie aż trzy zombusy, ale miały tego
pecha, że usiadły plecami do drzwi, więc Edward nie miał z nimi problemu. Nie zapomniał
zajrzeć do rozwalającej się skrzyni przy telewizorze, dzięki czemu znalazł 150
dolarów, paczkę nabojów do rewolweru, perfumy i kolejną butelkę nalewki
ziołowej. Ledwo zakończył oględziny, zaatakował go kościotrup z gazrurką. Patel
błyskawicznie uskoczył. Rzucając zaklęcie wynalezione dawno temu przez
wybitnego, acz dyslektycznego maga, miotnął w szkieletona kurą ognistą,
spopielając go dokumentnie.
Szedł
powoli, ale do przodu. W niewielkim pomieszczeniu przylegającym do kuchni
znalazł skład butelek nalewki oraz aparaturę fermentacyjną, więc zapamiętał,
żeby wrócić tu w przypadku jakiegoś ranienia. Teraz przyszła pora oczyścić
strych.
Na
schodach pierwszy umarlak zjechał ku niemu po poręczy. Edward wpakował w niego
trzy kule i z resztek ubrania wysupłał 500 rubli oraz nóż sprężynowy, który
schował do kieszeni. Trudniej było na półpiętrze. Pistolet mu się zaciął akurat
w momencie, gdy ze strychu zbiegały kolejne trzy zombiaki: musiał wyrąbać sobie
drogę łopatą. Sam strych był strasznie zagracony. Z rykiem sparciałych płuc
rzucił się na Edwarda niemal dwumetrowy zombie, wymachując brzytwą; kule nie
miały wystarczającej mocy obalającej, więc i tym razem łopata przydała się do
dokończenia dzieła. Przy sobie wielki trup miał kołek, 20 dolarów i małpkę
pieprzówki.
Edward
zaczął się już nieco denerwować jednostajnością reakcji na jego osobę. Nie
zdążył się dobrze rozejrzeć po strychu, kiedy napadł go kolejny truposz. Ten był
ongiś kobietą – nie pozostały mu już żadne cechy płciowe, ale młody mag poznał
to po resztkach długich włosów i opinającej zmurszałe żebra, całkiem dobrze
zachowanej syntetycznej garsonce. Zombus rzucił się na Edwarda, próbując go
sięgnąć drapieżnie długimi szponami, na których wciąż połyskiwały resztki
karminowego lakieru. Patel potraktował nekropolitańczykowianeczkę silnym
zaklęciem, a potem przebił kołkiem. Więcej na strychu nie było, więc przyszedł
czas na najtrudniejszy etap – piwnicę. To tam musiało znajdować się to coś, co
przyciągało umarlaki na daczę.
Zbiegł
na dół, zdjął pieczęć z drzwi piwnicznych i zstąpił po schodach. Na dole nieoczekiwanie
spojrzał wprost w oczodoły kolejnego ożywieńca, który wycelował do niego z
kałasznikowa. Edwarda uratowało tylko to, że trup nie miał palca wskazującego,
więc nie mógł wystrzelić. Po trzech sekundach niewyobrażalnego napięcia Patel, sparty
adrenaliną, cisnął przed siebie łopatą, dekapitując przeciwnika. Podbiegł,
zabrał karabin i wymienił magazynek na ten ze święconymi nabojami.
Zaczął
eksplorować piwnicę. Z każdym krokiem w głąb ciemności odczuwał coraz większy i
coraz natarczywszy lęk, któremu poddać się nie mógł, bo źródłem lęku, skrytym
gdzieś wśród mroków tej ohydniejszej odmiany paranormalności, było właśnie to,
czego szukał. Po drodze zapalał światło, ale żarówki były słabiutkie,
oświetlały niewiele poza samymi sobą.
Serce
niemal w nim skisło na dźwięk chóralnego ryczenia, które powitało go w jednym z
pomieszczeń. Nie mniej jak sześć truposzy rzuciło się na Edwarda… a on rzucił im
tylko granat, cofając się na korytarz. Resztę dobił z kałasznikowa. Broń mocno
kopała, czuł się zmęczony i poorany, musiał wypić kolejną nalewkę.
W
jednej ze ścian piwnicznej izby widniały mosiężne drzwi, tchnące martwiczo lodowatym
majestatem. Widniał na nich relief tak mroczny, że osobom nieprzygotowanym mógł
obrócić krew w zsiadłe mleko, a nawet Edward, choć seminarium z nieumarłych
zdał na bardzo dobrze, poczuł, że jego nogi wyrywają się ku wyjściu. Mimo
wszystko otworzył drzwi kluczem znalezionym u jednego z trupów – i wszedł…
Portal
krył za sobą wąski, przygnębiający korytarz, właściwie tunel. Z jego końca
emanowało chorobliwe sine światło. Edward zmuszony był bezlitośnie okiełznać
cały swój instynkt samozachowawczy, by krok po kroku zbliżyć się do jego
źródła. A im był bliżej, tym lepiej widział kształt, który oświetlało…
Siedziała
na czarnym tronie, z którego musiała wydawać rozkazy rzeszom swych
rozkładających się sług. Pod kędzierzawą burzą czarnych włosów widniała twarz,
której prawa połowa szczerzyła gołą kość, lewa jednak stanowiła przykład
niezwykłej urody. Ciało tej upiornej postaci, pomijając sinozielony odcień,
ornamentowany gdzieniegdzie plamami opadowymi, było jednak ciałem pięknej
kobiety. Owijały ją czarne jedwabie, a na czole miała diadem ze złotych płytek.
Wreszcie jesteś, mój
bohaterze, usłyszał Edward w głowie głos nie ludzkimi ustami wypowiedziany.
Czekałam tyle wieków na kogoś takiego
jak ty…
Powstała ze swego
tronu, wyciągnęła do Patela ręce, ciężkie od pierścieni i bransolet. Zamiast
paznokci miała szpony czarne jak smoła. Tym razem Edward musowo by uciekł bez
zastanowienia i na nic by się zdała jego samodyscyplina, gdyby nie to, że
całkiem go zamurowało.
Chodź do mnie, przemawiała w jego umyśle zimna królowa. Będziemy rządzić przez całe stulecia. Zapomnij o świecie żywych, nie
wrócisz do niego i tak, a tu, w miękkim mroku rozkładu, nie będziemy mieć sobie
równych.
Była
coraz bliżej, jej fioletowe stopy pozostawiały wilgotne smugi w kurzu posadzki,
szpony już za chwilę miały dotknąć twarzy Edwarda. A więc tak to wszystko miało
się skończyć? Czekał go los gorszy od śmierci, nieskończony byt-niebyt w
mrokach prastarej krypty. A nie zdążył przecież nawet porozmawiać z Natalie…
Wspomnienie
Natalie odbiło się w jego łbie bolesnym echem. Przypomniał sobie, jak jechał z
nią do Nowego Jorku, jak trzymał ją w roznamiętnionych ramionach, z jaką
rozpaczą oglądał w telewizji materiały z jej procesu… W uszach usłyszał jej
nieziemski mezzosopran kwadraturowy i było to tak, jakby po tych wszystkich
godzinach w mroku wyszedł nagle na jasne słońce. Ostatnią szczyptę siły woli,
jaka mu pozostała, skierował na to, by przestawić przełącznik kałasznikowa z
ognia pojedynczego na automat. Gdy szpony władczyni żywotrupów były już o cal
od jego twarzy, nacisnął spust.
Seria
z automatu niemal rozwaliła mu bębenki. Zimna królowa runęła z powrotem na swój
tron, z ust wypłynęła jej czarna krew. Trupiosine światła zamigotały, a Edward
stracił przytomność i padł na ziemię.
Nie wiedział, ile czasu spędził w
nicości, leżąc samotnie w ciemnościach. Gdy się ocknął, zaklęcie noktowizyjne
na goglach wciąż trzymało. Z upiornej władczyni pozostał ledwie zmumifikowany
zewłok, nie mający nic wspólnego z poprzednim perwersyjnym półpięknem. Edward
przeszedł się po komnacie i z tyłu tronu znalazł kufer pełen carskich złotych imperiałów,
z których część porozkładał po kieszeniach. Potem napił się nalewki ziołowej,
żeby doprowadzić swój stan zdrowia do stu procent, i wziął się za odprawienie
profesjonalnego rytuału oczyszczenia.
Gdy skończył, upewniwszy się, że
żadne żywe trupy już na posesję nie wrócą, zdążyło wyjść słońce. W samochodzie
zaparkowanym przed bramą Tessen spał z otwartą paszczą, a Surowy grał na
telefonie komórkowym w węża.
- O w mordę,
Kanadziec, ale długo cię nie było! – wzdrygnął się na widok Edwarda. – Już myślałem,
że nie wrócisz! I skąd wziąłeś ten automat? Wskakuj, wracamy do Piotra
Pietrowicza!
Do
willi Palca dojechali o dziewiątej rano. Gangster siedział w salonie ze swoją
partnerką, ubraną znów jedynie w futro, ale już inne. Zaabsorbowany był
jedzeniem śniadania i ledwo podniósł wzrok na Edwarda.
- Załatwiłeś? – zapytał z
niedowierzaniem.
- Na tip-top, szefie –
potwierdził Tessen. – Zrobiłem jeszcze ogląd przed odjazdem.
- To bardzo dobrze – rzekł Palec.
Edward
zdecydował się zadać zasadnicze pytanie:
- Co z moją zapłatą?
- Jaką zapłatą? – bandyta
najwyraźniej udawał głupiego.
- No, mowa była o dwóch bańkach –
przypomniał Patel. – I jeszcze ułatwić mi dostęp do Natalie.
- Obstanowka zmieniła się –
powiedział Piotr Palcew.
Zanim Edward
zrozumiał, co znaczą jego słowa, poczuł uderzenie w potylicę i stracił
przytomność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz