czwartek, 9 lipca 2015

Rozdział XLII, w którym Edward nabija dużo expa



Następnego ranka po masakrze w Małej Operze Tragicznej Victoria wstała o siódmej. Po wykonaniu porannych czynności jakieś półtorej godziny spędziła na przyglądaniu się Edwardowi. Była teraz pewna, że jest on najodpowiedniejszym chłopakiem dla Natalie, w ciągu ostatniej nocy zyskała na to twarde dowody.
         Po wszystkich ostatnich wydarzeniach Edward był tak potworycznie zmęczony, że spał do dziesiątej. Przez chwilę pozostawał cokolwiek oszołomiony, a gdy jego tęczówki ustawiły się na siedzącą obok Victorię, wydał z siebie zaskoczony półwrzask. Wtedy Vicky Mae uznała, że w porządku, może w końcu się ubrać.
- Nie wiesz przypadkiem, co z Natalie? – zapytał, naciągając na siebie bokserki i koszulę jednocześnie.
- To samo, co wieczorem. Jest w szpitalu – odparła bezradnie Victoria.
- W takim razie ustalimy, w którym.
         Nie było to trudne zadanie. Wystarczyło zapalić telewizor i otworzyć internety, aby się dowiedzieć, że znana śpiewaczka Natalie Paranormal dochodzi do siebie w Szpitalu Aleksandrowskim. Edward dzwonił też do kocowilka albo Marka Hadesa, ale ani jeden, ani drugi nie odbierał telefonu, mimo że Hades nad ranem pozostawił na Edwardziej komórce dwa nieodebrane połączenia. 
        Skończyli się ubierać i poszli w stronę szpitala, nie czekając na autobus, aby nie tkwić w korkach. Po drodze Victoria próbowała się stelefonować z Sandy i nie odniosła większych sukcesów niż Edward.
       Byli już na ulicy Chasańskiej. Na skraju chodnika, mając za plecami niewielki parking przed blokiem, kucali dwaj niechlujni osobnicy w dresowych spodniach i skórzanych kurtkach. Jeden z nich wstał i szybkim krokiem skierował się do Edwarda.
- Kopę lat, stary! – zawołał łamanym angielskim, rozkładając ręce niczym do uścisku. Na palcach miał parę kiczowatych sygnetów, a z kieszeni wystawała mu do połowy pełna butelka piwa. Optymista, znaczy się.
- My się znamy? – zapytał Edward zaskoczony.
- Co, nie poznałeś? Widać bogaty będę.
- Ale naprawdę pierwszy raz widzę…
- To koniecznie musimy się poznać, chodź no na moment za róg, mamy skrzynkę „Bałtiki”…
- Nie mam czasu – odrzekł Patel i chciał odejść.
- A ja myślę, że jednak masz!
Zanim ktokolwiek zareagować, gopnik obrócił na palcu jeden ze swoich pierścieni. Edward momentalnie sflaczał. Drugi łotrzyk pobiegł, chwycił go pod ramię i natychmiast wrzucili Patela na tylne siedzenie zaparkowanego opodal żiguli. Victoria była tak zaszokowana, że wprost ją zamurowało. Dopiero gdy samochód ruszył z piskiem opon, wydobyła komórkę i zrozpaczona ponownie zadzwoniła do Sandy…
           
       Edward ocknął się w półmroku z silnymi zawrotami głowy. Nie miał telefonu, broni ani pieniędzy. Postanowił się zorientować, gdzie się znajduje, i szybko doszedł do istotnego wniosku, że nie ma pojęcia. Kiedy poczuł się lepiej, stało się dla niego jasne, że trzymają go w jakimś schowku, wśród regałów wypełnionych chemią gospodarczą.
         Postanowił wyrwać się na wolność. Nabrał na dłoń mleczka do czyszczenia, zmieszał z kawałkiem kostki klozetowej, posmarował tym drzwi i wypowiedział zaklęcie otwierające zamki. Ale ciągle jeszcze nie był w pełni sił. Czar omal nie wypalił mu w twarz, a Edward znów stracił przytomność.
          Obudziło go nucone przez kogoś na korytarzu: Była raz sobie Wasiliska, Wasiliska była chuda i niska… Drzwi otworzyły się ze szczękiem i do środka wkroczył brodaty mężczyzna w skórzanym garniturze.
- No, obudził się… – zauważył. – Wstawaj, Amerykaniec.
           Brutalnie postawił Edwarda na nogi i wyciągnął na korytarz, gdzie czekał drugi bandzior, ubrany w koszulkę drużyny Zenit Petersburg. Weszli po schodach na wyższą kondygnację. Wnętrze było urządzone z przepychem i bogactwem, za to bez cienia smaku. Wszędzie było pełno złota, marmuru, porfirów, klasycystycznych rzeźb i stiukowych aniołków, pomiędzy którymi wisiały stare ikony na przemian z jeleniami na rykowisku.
            W końcu trafili do salonu, który był równie wielki jak cały parter w rodzinnym domu Edwarda. Jego wyposażenie obejmowało jedwabne zasłony w oknach, kilka skórzanych kanap, tradycyjny dywan na ścianie, hebanowy stolik i telewizor plazmowy o dwumetrowej przekątnej. Pośrodku pomieszczenia stał niski, łysiejący mężczyzna w malinowym szlafroku. Na piersi miał gruby złoty łańcuch z prawosławnym krzyżem wysadzanym szmaragdami i rubinami.
- No, przynajmniej gust masz porządny! – warknął z uznaniem na widok łososiowego żakietu Edwarda.
- Gdzie ja jestem? – awanturował się Edward.
- To ja tutaj zadaję pytania – odparł łysy, zapalając cygaro, które wyjął z kieszeni szlafroka. – Jeśli chcesz wiedzieć, mówią na mnie Palec, ale dla ciebie jestem Piotr Pietrowicz Palcew.
            Patel wzdrygnął się. Oto miał do czynienia z niesławnym autorytetem petersburskiego półświatka, o którym szeptano ze zgrozą na widowni Małej Opery Tragicznej.
- A ty – ciągnął Palcew – jesteś jednym z tych gości, którzy zepsuli mi robotę w operze. Zgadza się?
- Ttak… - odparł zszokowany Edward.
- Jak się nazywam?! – warknął gospodarz.
- Tak, Piotrze Pietrowiczu – poprawił się Patel.
- No więc słuchaj. Znasz Natalie Paranormal? Pewnie, że znasz. Otóż została ona u mnie zamówiona przez jednego świątobliwego ojczulka, bo on akurat nie lubi opery…
- Co jej zrobiliście?! – Edward szarpnął się gwałtownie, próbując się rzucić na Palcewa, ale dwaj opryszkowie chwycili go mocno za ramiona, nie wypuścili.
- Nic nie zrobiliśmy! – odparł kwaśno Piotr Palcew. – A wiesz, dlaczego? Bo ty i twoi kumple weszliście nam w szkodę!
            Nagle do salonu wpadła pulchna kobieta około trzydziestki, o rudych włosach związanych w kok. Miała na sobie futro narzucone na gołe ciało.
- Pietiunia, daj mi może z tysiąc dolarów…
- Nie mów do mnie „Pietiunia”, kiedy robię biznes! – zdenerwował się Palec. – A poza tym wczoraj ci dałem dwa tysiące, już wszystko przeputałaś?
- Miałam nieprzewidywalne wydatki.
- Jasne, jasne… – mruknął Piotr Palcew z sarkazmem. – Dobra, weź tamte półtora tysiąca z szuflady pod Wasniecowem.
      Wytrącony z rytmu, podszedł do stolika, chwycił butelkę szampana i aby wrócić do równowagi, pociągnął gracko z gwinta.
- Nie miałem zamiaru zamoczyć tej całej Natalie – zwrócił się znów do Edwarda. – Ojczulek nie powiedział mi, co konkretnie mam z nią zrobić poza tym, że powinna zniknąć. No to pomyślałem, że skorzystam z okazji i użyję jej dla pewnych własnych potrzeb. Ale skoro się nie udało, a ona teraz jest lekko niedysponowana, to zamiast Natalie wykorzystam ciebie.
        Edward znów zaczął miotać się w uścisku gangsterów, słowa ich herszta wzbudziły w jego głowie niepokojące wizualizacje. Palcew obrzucił go znużonym spojrzeniem.
- A teraz słuchaj uważnie: zrobisz mi porządek na daczy.
- Porządek na daczy?
- No przecież mówię! Mam świetną chałupę zaraz pod miastem, 90 kilometrów na północny wschód, ale jest problem. Zalęgły się tam żywe trupy.
- Żywe trupy? – zapytał Edward zszokowany.
- Potrzebujesz, koleś, tłumacza? Tak, żywe trupy! Zombie, ożywieńcy, martwiaki, jak zwał, tak zwał. Trzy razy wysyłałem ludzi, żeby oczyścili teren, a te cholery ciągle nowe przychodzą.
- Musi tam być coś, co je przyciąga – zauważył Edward, przypominając sobie notatki ze wstępu do nekromancji. – Nie odprawiał pan tam czasem jakichś rytuałów?
- Rytuałów? Człowieku, samego ojca Warsonofiusza ja tam ściągnąłem! Pokropił, okadził, dwie godziny wył te swoje psalmy – i chrzan z tego mam!
- Chodziło mi o inne rytuały. Takie, które przyciągają nieumarłych.
- A w życiu!
- A może na posesji ktoś został zabity?
- Boże broń! – żachnął się Palec. – Ja jestem poważny biznesmen, ale jak jadę na daczę, to nie po to, żeby brać ze sobą dodatkową robotę.
- Mógł zostać zabity wcześniej – zauważył Edward. – Zanim pan się tam zbudował. Może na działce był dawniej indiański cmentarz?
- Indiański? Niemożliwe.
- No to na przykład w czasach stalinowskich.
- To dlaczego te suki zaczęły przychodzić dopiero tego lata? Bez sensu.
- Tego nie wiem, ale spróbuję to zbadać.
- No raczej, że spróbujesz! I to natychmiast!
- A dlaczego miałbym to robić? – postawił się Patel. – Co z tego będę miał?
- Pozwolę ci dalej egzystować – odparł Palec. – Mało?
- Do tego wystarczyłoby po prostu nie porywać mnie.
- Toś ty taki?! – wybuchnął gangster. – Targować się chcesz?! Wiesz, co ci powiem, koleś? Jak skończysz zadanie, możesz se tę całą Natalie wziąć. Na chrzan mi ona? Jeszcze ci dwie bańki dołożę, żebyś potem nie rozpowiadał, że Piotr Pietrowicz Palcew to jakiś sknerutas.
           Niespodziewanie dźgnął Edwarda dłonią w mostek.
- Ale to pod warunkiem, że wykonasz dla mnie tę robotę! Bo jak nie wykonasz, to będziesz zwiedzał „Aurorę” od dołu, w betonowych adidasach. A pilnować będą Surowy i Tessen. Żebyś przypadkiem nie próbował zwiać.
- Potrzebuję chyba jakiejś broni, składników do zaklęć, różnych takich…
- Broni ci nie dam, nie ma głupich – odpowiedział Palcew. – A do zaklęć weź se, co ci trzeba, z tego składziku, co siedziałeś. Porządna chemia, z RFN.

         Edwarda wyprowadził na zewnątrz zbir w koszulce Zenitu. Przed domem stało poobijane żiguli w kolorze musztardowym, a na jego masce siedział ostrzyżony na jeża, muskularny drab w beżowym swetrze wpuszczonym w dresy.
- Mówią mi Tessen, a ten drugi to Surowy – oznajmił płynną angielszczyzną, chociaż z mocnym akcentem. – Wsiadaj do auta.
          Usiadł z Patelem z tyłu, a Surowy zajął miejsce za kierownicą. Powoli wyjechali spod rezydencji Palca, opuścili strzeżone osiedle willowe i ruszyli obwodnicą na północny wschód.
- No to jak, Amerykaniec? – zagaił Tessen. – Ciężka sytuacja, co?
- Ja nie Amerykaniec, ja Kanadziec – sprostował Edward.
- Niech będzie Kanadziec. Masz wszystko, żeby dać se radę?
- Wolałbym dodatkowo jakąś broń, gdyby czary nie wypaliły – przyznał Patel. – Rewolwer zabraliście.
- No wiesz, mojej służbowej klamki ci nie dam – sprzeciwił się Tessen. – Bo jest służbowa i moja.
- Mam jedną spluwę w rezerwie – przyznał Surowy. – Mogę pożyczyć, ale to nie za darmo.
- A za co? – zdziwił się Edward.
- Wykonasz dla mnie jedną przysługę.
            Po jakimś czasie zatrzymali się przed dużą, parterową budowlą z betonu, co wyglądała na lokal gastronomiczny drugiej świeżości. Ledwo wysiedli, przed budynek wylazł podgolony mężczyzna z leninowską brodą, ubrany w strój kelnera.
- Siemasz, Dimon! – Surowy zamachał ręką, ale nie wzbudził w brodaczu radości.
- A ty gdzie się szlajasz? – zdenerwował się nieznajomy. – Dwa tygodnie temu obiecałeś mi załatwić z dachówkami. Jak mnie inspekcja przeciwpożarowa skasuje, to będziesz wisiał!
- Co ma przeciwpożarowa do dachówek? – nie zrozumiał Surowy.
- Dla tych sępów każdy pretekst dobry. No, doczekam się ja w końcu jakichkolwiek roboli?
- Tu masz fachowca – Surowy szturchnął Edwarda w bok.
- Powaga? – zdziwił się Dimon. – Nie wygląda na dekarza. Masz chociaż, chłopie, jaką uprząż?
- Nie potrzebuję – odpowiedział Edward. – Pokażcie mi tylko, co mam robić.
- Kpisz sobie? – właściciel restauracji skinął ku dachowi. – Wiater mi dachówki potargał. Wlazuj i zrób z nimi porządek.
            Patel poczuł ulgę. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności znał zaklęcie poprawiające dachówki, bo poprzedniego roku po wichurze pomagał sąsiadom ze swojej dzielnicy. Stanął w rozkroku, uniósł ręce, wpatrzył się w szczerbaty dach i wykrzyknął: „De må klæde dem af!” Przez parę sekund nad dachem tliła się seledynowa poświata, potem rozległ się klekot, gdy pokrzywione dachówki zaczęły wracać na swoje miejsce. Kilka sztuk nawet wyskoczyło z żywopłotu rosnącego wzdłuż muru restauracji. Zanim obserwatorzy zdążyli się upewnić, że na pewno nie mają omamów, dach wyglądał równie porządnie, jakby dopiero co został położony.
- No, to się nazywa ekspresowa robota! – ucieszył się Dimon. – Na europejskim poziomie!
- A co, w końcu Kanadziec! – stwierdził Tessen.
- Powaga? Taki czarniawy, to myślałem, że Mołdawianin. No, przetrąćcie coś na koszt firmy.
- To ja polecę po ten mój rozpylacz – zapowiedział Surowy i nie czekając na odpowiedź, pobiegł gdzieś.
         Tessen zaprowadził Edwarda do ze słowiańska spartańskiej sali restauracyjnej i zamówił dwie porcje pierogów.
- Surowy mówi, że to całkiem w porządku spluwa – wyjawił. – Tyle tylko, że parę lat temu zamoczył z niej jednego kaukaza i dlatego nie używa, nie dlatego, że zepsuta czy coś.
      Patel zainteresował się gazetą, która leżała na sąsiednim stoliku. Nic nie rozumiał – amulet tłumaczeniowy działał tylko na mowę, nie na pismo. Jednak od razu jego tęczówki przyciągnęło zdjęcie prawosławnego kapłana machającego kropidłem nad stołem, na którym rozłożone były magazynki do broni palnej.
- Chyba poznaję tego gościa – stwierdził Edward.
- No jasne, to przecież ten sam, który zamówił u nas Natalie. Obrotny klecha, nie ma co.
- Co tu napisane?
- „Władykaukaz, 13 sierpnia. Protojerej Warsonofiusz święci amunicję, która zostanie wykorzystana w walce z bisurmanami na Kaukazie Północnym.”
- Poświęcona? – zainteresował się Edward. – W sam raz do naszego zadania.
- Myślisz, że będzie jakąś miał? – powątpiewał Tessen. – Tobie na pewno nie da, on nie przepada za czarodziejami ani za czarniawymi.
- Trzeba spróbować.
         Skończyli jeść, wyszli z restauracji. Na dworze Surowy kucał już przy samochodzie. Miał ze sobą owiniętego w stary podkoszulek makarowa, ale zapowiedział, że przekaże go Edwardowi dopiero na miejscu.
Teraz ruszyli do parafii ojca Warsonofiusza. Droga bardzo się dłużyła, bo tuż przed wyjazdem Surowy i Tessen pokurzyli się trawką, więc byli w stanie jechać zaledwie trzydzieści na godzinę, a i tak wydawało im się, że strasznie czadują.
Ojciec duchowy stowarzyszenia „Zeloci przeciw Operze” rezydował pod miastem. Kiedy Edward i jego opiekunowie dotarli, akurat przechodził przez ulicę z plebanii do cerkwi na popołudniowe nabożeństwo.
- Masz szczęście, Kanadziec – stwierdził Tessen. – Nie będzie go ze trzy godziny, a jak się w kazaniu rozgada, to nawet i cztery. Nie tak jak u was na zachodzie, że godzina i po krzyku.
        Patel wysiadł z auta i udał się pod mur plebanii. Musiał działać dyskretnie: nie mógł stać się niewidzialny, bo energię magiczną oszczędzał na właściwą robotę. Wejście przez drzwi nie wchodziło w grę. Upewniwszy się, że nikt nie patrzy, Edward skoczył przez płot i zaczął oglądać okna, wszystkie na wysokości dwóch i pół metra. Jedno, na tyłach domu, okazało się otwarte.
       Rozejrzawszy się wokoło, znalazł kamień i spasionego szczura. Na tego ostatniego rzucił najłagodniejsze zaklęcie usypiające, żeby nie hałasował, i schował go do kieszeni żakietu. Kamień natomiast wrzucił przez okno. Kiedy po kilku minutach nie doczekał się reakcji, uznał, że droga wolna. Podciągając się na ramionach, sforsował okno.
       Znalazł się w suszarni, gdzie na sznurkach wisiały sutanny, spodnie, męskie koszule i bielizna. Trochę skonsternował Edwarda widok biustonoszy i spódnic, ale przypomniał sobie, że kapłani prawosławni bywają żonaci. Ściągnął więc ze sznurka parę damskich majtek i schował do kieszeni, po czym ostrożnie wyszedł na korytarz.
         Parter mieścił pięć pomieszczeń. Święcona amunicja musiała być w którymś z nich, Patel zaczął więc staranne poszukiwania. Gdy sprawdzał gabinet ojca Warsonofiusza, dobiegło go nagle zza ściany pobrzękiwanie naczyń i nucenie pieśni liturgicznych. Zrozumiał, że to popadia urzęduje w kuchni, musiał być jeszcze bardziej ostrożny.
        W gabinecie kapłana nie znalazł nabojów, a tylko bardzo ozdobny klucz z wizerunkiem Dymitra Dońskiego. Intuicja podpowiedziała mu, że to coś ważnego. Teraz musiał sprawdzić inne pomieszczenia. Dość dokładnie zbadał jadalnię i łazienkę, ale kiedy wchodził do pokoju gościnnego, zdradziły go skrzypiące drzwi. W kuchni krzątanie ucichło, rozległy się kroki. Edward bez namysłu schował się do szafy. W samą porę, bo w sekundę później weszła Paraskiewa Iwanowna.
- Co za anatema? – mruknęła. – Mam jakieś omamy słuchowe czy co…
        Przez kilka nerwowych dla Edwarda minut rozglądała się po pokoju. Potem wyszła, a Patel cichaczem wyskoczył z szafy i wrócił do poszukiwań amunicji. Wciąż jednak nic nie znalazł. Czyżby ojciec Warsonofiusz trzymał wszystko na piętrze? A może w kuchni?
       Uzbroił się w cierpliwość. Paraskiewa Iwanowna skończyła pracę, skrzypienie desek podłogowych dało znać, że nadchodzi z kolacją do jadalni. Edward przeczekał ją, ignorując szczura w kieszeni, wiercącego się przez sen. Wkrótce potem żona księdza weszła na piętro. No jasne, jeszcze piętro trzeba będzie sprawdzić…
       W kuchni święconej amunicji nie było tak samo, jak nie było jej gdzie indziej. Młody czarodziej w łososiowym żakiecie znalazł za to torebkę kisielu cytrynowego i schował do kieszeni przeczuwając, że może się przydać.
       Z najwyższą ostrożnością wspiął się na piętro, właściwie nie po schodach, a po poręczy, żeby drewniane stopnie przypadkiem nie skrzypnęły. Na górze były cztery pokoje, w tym sypialnia, gdzie paliło się światło, a jego snop wypadający zza framugi padał na drzwi naprzeciwko. W ten sposób Edward byłby wprost na widelcu, więc na razie tam się nie zapuszczał. Kiedy jednak przetrząśnięcie pozostałych dwóch pokojów nic nie dało, uznał, że musi zaryzykować.
           Zajrzał dyskretnie do sypialni. Paraskiewa Iwanowna leżała na kołdrze i czytała przy lampce nocnej jakieś czasopismo. U stóp łóżka stała bogato zdobiona drewniana skrzynia, na której ustawiona była ikona Dymitra Dońskiego. Patel nabrał pewności, że to, czego szuka, musi się kryć właśnie tam…
         Wyciągnął z kieszeni szczura, owinął damskimi majtkami, wybudził z magicznego snu i zapodał jeszcze zaklęcie sprinterskie. Delikatnym wolejem wysłał gryzonia na łóżko, po czym schował się w sąsiednim pokoju.
       Żona ojca Warsonofiusza spokojnie czytała „Sławiankę”, prawosławne czasopismo dla kobiet, gdy wtem poczuła, jak coś ją smyra w nogę. Odrzuciwszy lekturę, spostrzegła na kołdrze wielkiego szczura zaplątanego w jej własną bieliznę.
- O ty taki-owaki, piłacie-herodzie diabelski! – krzyknęła, zrywając się z łóżka. – Oddawaj!
       Szczur, nie czekając na oklaski, pobiegł na korytarz. Paraskiewa Iwanowna rzuciła się za nim, ale szybki był, nie zdołała go od razu dogonić, zbiegła po schodach i omal nie spadła. Edward błyskawicznie wślizgnął się do sypialni, kluczem z gabinetu ojca Warsonofiusza otworzył zdobioną skrzynię. To było to: równe rzędy magazynków, na których kredą zaznaczono równoramienne krzyże. Schował do kieszeni trzy magazynki nabojów do makarowa, dla pewności dołożył jeszcze dwa do kałasznikowa. Zamknął kufer i… dotarło do niego, że popadia zaprzestała pościgu za szczurem i już wraca.
         Co robić? Nie może dać się przyłapać, nie może wejść pod łóżko, a okna otworzyć też się szybko nie da, bo kwiaty stoją na parapecie. Edward podjął piorunną decyzję. Zerwał firankę, okutał się w nią grubo i wymachując ręcami, ruszył wprost na spotkanie Paraskiewy Iwanowny.
      Na widok białej, eterycznej sylwetki prącej agresywnie prosto na nią, żona proboszcza wpadła w nieopisaną panikę. Przeżegnała się i zaczęła wrzeszczeć, a kiedy Edward, usiłując się obok niej przecisnąć, musnął ją skrajem firanki, zemdlała. Patel zbiegł na parter, otworzył drzwi wejściowe i uciekł, pozostawiając firankę na progu.
- Załatwiłeś? – Surowy w aucie spojrzał na niego ze znużeniem. – Sławny mały… No dobra, pora nam na miejsce.
           
       O siódmej wieczorem dotarli na letnią daczę Piotra Palcewa, skrytą wśród karelskich świerków na granicy między miejscowościami Łosiewo i Łososiowo. Słońce zaszło i Edward obawiał się, że rozprawa z truposzami będzie trudniejsza, ale w końcu oprócz zaklęć miał jeszcze broń, co mogło pójść źle?
       Tessen dał mu pistolet i klucze od posesji. Zza wysokiego płotu widać było dach rezydencji, kilka świerków i skrzydło dużego samolotu. Dziesięć lat temu, jak wyjaśnił Surowy, w pewnych kręgach pojawiła się moda na repliki samolotów z II wojny światowej, produkowane przez F.S. Smutnomlikowa z Bojarskiej Moszny, obwód riazański. Piotr Palcew wykosztował się wówczas na bombowiec Smu-36 Lannister, podróbkę Lancastera, ale i tak nim nie latał, więc bombowiec stał na daczy.
        Już za bramą czekał komitet powitalny w nieżywej osobie rozkładającego się trupca, który rzucił się na Edwarda, wymachując zdekomponowanymi ramionami. Edward bez namysłu poczęstował go piorunem kulistym, odsyłając jego jestestwo w upragnione od lat zaświaty. Zanim jednak zdążył odetchnąć, z bombowca wytoczył się drugi umarlak, okryty resztkami dżinsów. Patel dobył makarowa, wycelował, nacisnął spust. Pistolec nie leżał mu w dłoni tak dobrze jak ulubiony rewolwer, zabrany przez ludzi Palcewa, ale ważne, że okazał się skuteczny. Po zbadaniu eks-żywego trupa okazało się, że miał przy sobie 35 dolarów i szczoteczkę do zębów.
     Teraz Edward musiał wejść do samolotu, żeby sprawdzić, czy nie ma ich tam więcej. Ostrożnie przekroczył drzwi burtowe, rzucił okiem w ciemność kadłuba. Niewiele dostrzegł, toteż wypuścił próbnie słaby magiczny ognik.
Nikogo chyba nie było, Patel zaczął się posuwać ku dziobowi. I kiedy tak się posuwał, rzucił się na niego trup schowany za wystającą wręgą. Wsiadł Edwardowi na plecy, drapał gnijącymi pazurami, gryzł. Edward rzucał się w tę i nazad, usiłując strząsnąć z siebie przeciwnika, ale to było trudne. Dopiero po dłuższym wysiłku rzucił ożywieńca na podłogę i dobił święconą kulą.
Zatoczył się z bólu i zmęczenia. Zombus lekko go poharatał, ale nie było powodu do obaw, bo wiedziony intuicją Edward zajrzał do kabiny pilotów. Znalazł tam portfel zawierający 350 dolarów oraz flaszkę nalewki ziołowej, po której od razu lepiej się poczuł. Poza tym na fotelu drugiego pilota leżała pilotka z goglami. Patel rzucił na nie specjalistyczne zaklęcie i już miał magiczny noktowizor.
       Wyszedł z bombowca i powoli ruszył w stronę domu. Wtem usłyszał głuche ryki z lewej. Spośród drzew w sadzie pędziło na niego ze wściekłością trzech nieumarłych. Jeden z nich był zmumifikowany, drugiemu niewiele ciała zostało na kościach, ale za to dzierżył siekierę, a ten trzeci był o połowę mniej odrażający od pozostałych, bo istniał tylko od pasa w dół, właściwie była to bardzo wściekła para nóg. Edward powalił jednego piorunem, a drugiego z pistoletu. Z nogami było trudniej, bo przez ten czas już prawie go dogoniły. Patel odskoczył, chwycił łopatę porzuconą w wysokiej trawie i rąbnął na odlew, odsyłając niemartwe nogi  do krainy wiecznych maratonów. Odetchnął chwilę i obejrzał powalone zwłoki. Jeden trupiec miał przy sobie jakieś drobne pieniądze i pół litra wódki, a drugi 200 dolarów, klucz oraz granat.
       Edward chciał już wejść do willi, lecz nagle włosy zjeżyły mu się na głowie, gdy wtem usłyszał złowrogi szelest macek pełznących przez suche listowie. Od razu poznał, że to musi być straszliwy Diasmyron, krewniak Aposmyrona.
      Nie zdążył nawet zareagować. Kanarkowożółta macka wyskoczyła z zarośli, rzuciła się na niego i mocno oplotła w pasie, a druga próbowała brutalnie ściągnąć mu spodnie. Edward nie stracił zimnej krwi. Wyciągnął z kieszeni torebkę kisielu cytrynowego, oderwał czubek i posypał jedną z macek, która natychmiast zbrązowiała i zaczęła wić się w konwulsjach, wypuszczając go na ziemię. Drugą szczyptą kisielu potraktował drugą mackę. Obie biły teraz o dywan opadłych liści jak cepy, ale żadna kolejna do nich nie dołączyła. Edward wiedział z uczelni, że Diasmyron nigdy nie atakuje więcej niż dwiema mackami jednocześnie, więc na razie spokój z nim. Jakby co, kazali mu zlikwidować żywe trupy, a nie jakieś macki.
         Podszedł do drzwi willi, otworzył kluczem otrzymanym od Tessena i ostrożnie wkroczył do środka. W holu skoczył nań zombie nie wyższy niż metr sześćdziesiąt, ale został bez trudu spacyfikowany za pomocą łopaty. Edward dla pewności zapieczętował zaklęciem drzwi do piwnicy, po czym zaczął oczyszczać pokoje.
W rezydencji panował ongiś przepych i kicz nie mniejszy niż we właściwym mieszkaniu Piotra Palcewa, jednak od kiedy zalęgły się tu truposze, bałagan był w stanie przyprawić o zawał niejedną idealną gospodynię domową; podłogi z całą pewnością były tu myte rzadziej niż raz w tygodniu, a o myciu wanny można było w ogóle zapomnieć. W salonie siedziały na kanapie aż trzy zombusy, ale miały tego pecha, że usiadły plecami do drzwi, więc Edward nie miał z nimi problemu. Nie zapomniał zajrzeć do rozwalającej się skrzyni przy telewizorze, dzięki czemu znalazł 150 dolarów, paczkę nabojów do rewolweru, perfumy i kolejną butelkę nalewki ziołowej. Ledwo zakończył oględziny, zaatakował go kościotrup z gazrurką. Patel błyskawicznie uskoczył. Rzucając zaklęcie wynalezione dawno temu przez wybitnego, acz dyslektycznego maga, miotnął w szkieletona kurą ognistą, spopielając go dokumentnie.
       Szedł powoli, ale do przodu. W niewielkim pomieszczeniu przylegającym do kuchni znalazł skład butelek nalewki oraz aparaturę fermentacyjną, więc zapamiętał, żeby wrócić tu w przypadku jakiegoś ranienia. Teraz przyszła pora oczyścić strych.
            Na schodach pierwszy umarlak zjechał ku niemu po poręczy. Edward wpakował w niego trzy kule i z resztek ubrania wysupłał 500 rubli oraz nóż sprężynowy, który schował do kieszeni. Trudniej było na półpiętrze. Pistolet mu się zaciął akurat w momencie, gdy ze strychu zbiegały kolejne trzy zombiaki: musiał wyrąbać sobie drogę łopatą. Sam strych był strasznie zagracony. Z rykiem sparciałych płuc rzucił się na Edwarda niemal dwumetrowy zombie, wymachując brzytwą; kule nie miały wystarczającej mocy obalającej, więc i tym razem łopata przydała się do dokończenia dzieła. Przy sobie wielki trup miał kołek, 20 dolarów i małpkę pieprzówki.
        Edward zaczął się już nieco denerwować jednostajnością reakcji na jego osobę. Nie zdążył się dobrze rozejrzeć po strychu, kiedy napadł go kolejny truposz. Ten był ongiś kobietą – nie pozostały mu już żadne cechy płciowe, ale młody mag poznał to po resztkach długich włosów i opinającej zmurszałe żebra, całkiem dobrze zachowanej syntetycznej garsonce. Zombus rzucił się na Edwarda, próbując go sięgnąć drapieżnie długimi szponami, na których wciąż połyskiwały resztki karminowego lakieru. Patel potraktował nekropolitańczykowianeczkę silnym zaklęciem, a potem przebił kołkiem. Więcej na strychu nie było, więc przyszedł czas na najtrudniejszy etap – piwnicę. To tam musiało znajdować się to coś, co przyciągało umarlaki na daczę.
       Zbiegł na dół, zdjął pieczęć z drzwi piwnicznych i zstąpił po schodach. Na dole nieoczekiwanie spojrzał wprost w oczodoły kolejnego ożywieńca, który wycelował do niego z kałasznikowa. Edwarda uratowało tylko to, że trup nie miał palca wskazującego, więc nie mógł wystrzelić. Po trzech sekundach niewyobrażalnego napięcia Patel, sparty adrenaliną, cisnął przed siebie łopatą, dekapitując przeciwnika. Podbiegł, zabrał karabin i wymienił magazynek na ten ze święconymi nabojami.
       Zaczął eksplorować piwnicę. Z każdym krokiem w głąb ciemności odczuwał coraz większy i coraz natarczywszy lęk, któremu poddać się nie mógł, bo źródłem lęku, skrytym gdzieś wśród mroków tej ohydniejszej odmiany paranormalności, było właśnie to, czego szukał. Po drodze zapalał światło, ale żarówki były słabiutkie, oświetlały niewiele poza samymi sobą.
        Serce niemal w nim skisło na dźwięk chóralnego ryczenia, które powitało go w jednym z pomieszczeń. Nie mniej jak sześć truposzy rzuciło się na Edwarda… a on rzucił im tylko granat, cofając się na korytarz. Resztę dobił z kałasznikowa. Broń mocno kopała, czuł się zmęczony i poorany, musiał wypić kolejną nalewkę.
       W jednej ze ścian piwnicznej izby widniały mosiężne drzwi, tchnące martwiczo lodowatym majestatem. Widniał na nich relief tak mroczny, że osobom nieprzygotowanym mógł obrócić krew w zsiadłe mleko, a nawet Edward, choć seminarium z nieumarłych zdał na bardzo dobrze, poczuł, że jego nogi wyrywają się ku wyjściu. Mimo wszystko otworzył drzwi kluczem znalezionym u jednego z trupów – i wszedł…
     Portal krył za sobą wąski, przygnębiający korytarz, właściwie tunel. Z jego końca emanowało chorobliwe sine światło. Edward zmuszony był bezlitośnie okiełznać cały swój instynkt samozachowawczy, by krok po kroku zbliżyć się do jego źródła. A im był bliżej, tym lepiej widział kształt, który oświetlało…
          Siedziała na czarnym tronie, z którego musiała wydawać rozkazy rzeszom swych rozkładających się sług. Pod kędzierzawą burzą czarnych włosów widniała twarz, której prawa połowa szczerzyła gołą kość, lewa jednak stanowiła przykład niezwykłej urody. Ciało tej upiornej postaci, pomijając sinozielony odcień, ornamentowany gdzieniegdzie plamami opadowymi, było jednak ciałem pięknej kobiety. Owijały ją czarne jedwabie, a na czole miała diadem ze złotych płytek.
           Wreszcie jesteś, mój bohaterze, usłyszał Edward w głowie głos nie ludzkimi ustami wypowiedziany. ­Czekałam tyle wieków na kogoś takiego jak ty…
        Powstała ze swego tronu, wyciągnęła do Patela ręce, ciężkie od pierścieni i bransolet. Zamiast paznokci miała szpony czarne jak smoła. Tym razem Edward musowo by uciekł bez zastanowienia i na nic by się zdała jego samodyscyplina, gdyby nie to, że całkiem go zamurowało.
            Chodź do mnie, przemawiała w jego umyśle zimna królowa. Będziemy rządzić przez całe stulecia. Zapomnij o świecie żywych, nie wrócisz do niego i tak, a tu, w miękkim mroku rozkładu, nie będziemy mieć sobie równych.
         Była coraz bliżej, jej fioletowe stopy pozostawiały wilgotne smugi w kurzu posadzki, szpony już za chwilę miały dotknąć twarzy Edwarda. A więc tak to wszystko miało się skończyć? Czekał go los gorszy od śmierci, nieskończony byt-niebyt w mrokach prastarej krypty. A nie zdążył przecież nawet porozmawiać z Natalie…
         Wspomnienie Natalie odbiło się w jego łbie bolesnym echem. Przypomniał sobie, jak jechał z nią do Nowego Jorku, jak trzymał ją w roznamiętnionych ramionach, z jaką rozpaczą oglądał w telewizji materiały z jej procesu… W uszach usłyszał jej nieziemski mezzosopran kwadraturowy i było to tak, jakby po tych wszystkich godzinach w mroku wyszedł nagle na jasne słońce. Ostatnią szczyptę siły woli, jaka mu pozostała, skierował na to, by przestawić przełącznik kałasznikowa z ognia pojedynczego na automat. Gdy szpony władczyni żywotrupów były już o cal od jego twarzy, nacisnął spust.
         Seria z automatu niemal rozwaliła mu bębenki. Zimna królowa runęła z powrotem na swój tron, z ust wypłynęła jej czarna krew. Trupiosine światła zamigotały, a Edward stracił przytomność i padł na ziemię.
           
         Nie wiedział, ile czasu spędził w nicości, leżąc samotnie w ciemnościach. Gdy się ocknął, zaklęcie noktowizyjne na goglach wciąż trzymało. Z upiornej władczyni pozostał ledwie zmumifikowany zewłok, nie mający nic wspólnego z poprzednim perwersyjnym półpięknem. Edward przeszedł się po komnacie i z tyłu tronu znalazł kufer pełen carskich złotych imperiałów, z których część porozkładał po kieszeniach. Potem napił się nalewki ziołowej, żeby doprowadzić swój stan zdrowia do stu procent, i wziął się za odprawienie profesjonalnego rytuału oczyszczenia.
        Gdy skończył, upewniwszy się, że żadne żywe trupy już na posesję nie wrócą, zdążyło wyjść słońce. W samochodzie zaparkowanym przed bramą Tessen spał z otwartą paszczą, a Surowy grał na telefonie komórkowym w węża.
- O w mordę, Kanadziec, ale długo cię nie było! – wzdrygnął się na widok Edwarda. – Już myślałem, że nie wrócisz! I skąd wziąłeś ten automat? Wskakuj, wracamy do Piotra Pietrowicza!
        Do willi Palca dojechali o dziewiątej rano. Gangster siedział w salonie ze swoją partnerką, ubraną znów jedynie w futro, ale już inne. Zaabsorbowany był jedzeniem śniadania i ledwo podniósł wzrok na Edwarda.
- Załatwiłeś? – zapytał z niedowierzaniem.
- Na tip-top, szefie – potwierdził Tessen. – Zrobiłem jeszcze ogląd przed odjazdem.
- To bardzo dobrze – rzekł Palec.
        Edward zdecydował się zadać zasadnicze pytanie:
- Co z moją zapłatą?
- Jaką zapłatą? – bandyta najwyraźniej udawał głupiego.
- No, mowa była o dwóch bańkach – przypomniał Patel. – I jeszcze ułatwić mi dostęp do Natalie.
- Obstanowka zmieniła się – powiedział Piotr Palcew.
Zanim Edward zrozumiał, co znaczą jego słowa, poczuł uderzenie w potylicę i stracił przytomność.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz