Edward obudził
się, wzlatując ku światu z mroków nieprzytomności, i natychmiast przeżył
potężne dejżawu. W odróżnieniu od poprzedniego razu, nie trzymano go w schowku
na chemię gospodarczą, jeno w luksusowym apartamencie. Leżał w białej pościeli,
wokół siebie miał seledynowe ściany i hebanowo-mosiężne meble.
Nie miał
telefonu, więc nie mógł sprawdzić, jaki właśnie jest dzień. Co prawda na ścianie
wisiał zegar z kukułką, ale, jak na złość, nie pokazywał daty. A przecież od
czasu, gdy Piotr Palcew niespodziewanie dał Edwardowi w głowę, mogło minąć
nawet parę dni. Patel postanowił to oszacować na podstawie własnego zarostu i z
zaskoczeniem zauważył, że jest gładko ogolony. Ostatnio golił się rankiem,
zanim poszedł z Victorią do szpitala odwiedzić Natalie i został porwany przez
hopników. Przez ten czas ktoś musiał go ogolić nieprzytomnego. W dalszym ciągu
nie wiedział, jak dawno to było.
Chyba zapodali
mu jakąś narkotę, bo w pamięci miał wielką dziurę, w której wirowały tylko
oderwane strzępki: jacyś pokrzykujący mężczyźni, jakaś nie całkiem ubrana
kobieta, jakiś peron na jakimś dworcu, jakaś pusta ulica, jakieś krzaki…
Wiedział jedno: do ustalenia pozostaje nie tylko data, ale i miejsce.
Przynajmniej godzina była znana – ósma rano.
Wyskoczył z
łóżka i podszedł do okna. Ku swojemu zdumieniu dostrzegł słońcem rozświetlony
szklisty step morskich fal. Wniosek nasuwał się sam: był na statku. Zaraz potem
Edward wyciągnął drugi wniosek: był w białych obcisłych bokserkach. Wszystko to
razem sprawiało, że nic nie rozumiał.
Chciał opuścić
kajutę, ale zamiast tego wszedł do łazienki. Widocznie niewłaściwe drzwi
wybrał. Cóż, mógł chociaż od razu wykonać poranne czynności.
Drzwi
wyjściowe też w kabinie były, ale zamknięte. Cóż, to było do przewidzenia.
Edward próbował otworzyć je zaklęciem, jednak poczuł z tyłu głowy jakąś
blokadę, przez którą nie mógł w ogóle rzucać czarów. To musiał być skutek
substancji, którymi go naszprycowano.
Z braku
lepszego pomysłu zaczął walić w drzwi pięściami. Jego działanie odniosło
skutek: po chwili rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Patel odskoczył, gotów do
obrony.
W drzwiach
stanął czarnoskóry mężczyzna w koszykarskiej koszulce. Jedną ręką niósł po
kelnersku srebrną tacę, a drugą na wszelki wypadek trzymał na kolbie rewolweru
przy pasie.
- Śniadanie podane – powiedział,
postawił tacę na stoliku i wycofał się.
- Zaraz! Coś ty za jeden? Gdzie
ja jestem? – zaatakował go werbalnie Edward, ale Afrykanin szybko zniknął za
drzwiami.
Nie
pozostało nic innego jak zjeść śniadanie, które okazało się całkiem smakowite i
jeszcze estetycznie podane: bułki, jakaś wędlina, pomidory i miód, do tego
herbata i sok pomarańczowy. Wszystko to razem powiększało jeszcze bardziej
dezorientację Edwarda.
Czas mijał, a
Patel ciągle nic nie wiedział. Z nudów zaczął przeglądać leżący na szafce 27
tom mangi „Royal King Gungokihi: You Knighted Kingdom III”, ale nie nadążał za
narracją, tym bardziej, że przez błąd drukarski wszystkie dialogi były zapisane
wspak.
Dopiero o pierwszej
po południu drzewia kabiny otworzyły się ponownie. Tym razem przyszedł tęgi,
czarny osobnik w czapce bosmańskiej i czarnym swetrze z trupią czaszką.
- Odpocząłeś już? – zapytał
ironicznie.
- Gdzie ja jestem? – odpowiedział
Edward.
- Dlaczego odpowiadasz pytaniem
na pytanie?
Patel spojrzał
na Afrykanina zmęczonym wzrokiem.
- Bo chciałbym cokolwiek
wiedzieć. Czuję się całkiem zdezorientowany.
Nieznajomy
odrzucił głowę w tył, wydając z siebie niewyjaśniony rechot.
- Co to znaczy? – denerwował się Edward.
– Gdzie jestem?
- Na morzu – odparł bosman.
- Na jakim morzu?
- Czarnym. A co, nie widać? –
mężczyzna demonstracyjnie pociągnął się za sweter. – Dobra, dość tych żartów.
Idziemy do kapitana!
Poprowadził
go więc korytarzami bijącymi wprost po oczach luksusem. Edward bacznie
rozglądał się naokoło, próbując dostrzec jakąkolwiek wskazówkę co do jego sytuacji,
ale bezskutecznie.
Wyszli
na pokład. Patelowi od razu rzuciła się w oczy duża ilość luźno ubranych, ale
uzbrojonych po zęby czarnych mężczyzn.
- Kim wy jesteście?
- Somalijskimi piratami – odparł
bosman.
- Somalijskimi? Poważnie?
- No, ja to w sumie z RPA. Ale
reszta z Somalii. Dobra, idziemy dalej, tu nie ma nic do oglądania!
Na
górnym pokładzie mieścił się basen z wodą lazurową niczym francuskie wybrzeże.
Przy jego brzegu stał leżak, a na leżaku spoczywał dowódca tej jednostki
pływającej, ubrany w białą czapkę kapitańską i czarne kąpielówki, z których
emanowała niesamowita potęga i autorytet. Ściągnął czapkę na tył głowy i
obrzucił Edwarda swym szarym wzrokiem.
- Witaj, Edwardzie Patel –
powiedział.
- Skąd wiesz, jak się nazywam? –
Edward po raz kolejny tego dnia poczuł się spragniony odpowiedzi.
- Wszystko było w liście
przewozowym – odparł kapitan. – Jestem Adrian Sunday, gdybyś chciał wiedzieć,
mój drogi przymusowy pasażerze.
- Dlaczego tu jestem i dokąd
płyniemy?
- Dlaczego? Bo zostałeś
przekazany przez moich kontrahentów – Sunday wyciągnął się na leżaku z rękami
za głową. – A dokąd płyniemy? Niespodzianka!
- Słuchaj! – Patel był u kresu wścieknięcia
nerwowego. – Co to wszystko ma znaczyć? Dopiero co byłem w Petersburgu, a teraz
jestem niby na Morzu Czarnym? I gdzie w ogóle jest moje ubranie?
- W depozycie – odrzekł wódz
piratów. – Zostanie zwrócone w swoim czasie.
Edward
jeszcze raz spojrzał na swe białe bokserki. Dopiero wtedy dostrzegł wzdłuż
lewego szwu stylizowany napis: „Sunday Logistics”.
- O co z tym chodzi? – wskazał
logo, jego głód wyjaśnień pozostawał niezaspokojony.
- To znaczy, że teraz jesteś moją
własnością, Edwardzie.
- W jakim sensie?
- W takim – wyjaśnił kapitan
Adrian – że ktoś cię wystawił na sprzedaż, a ja zapłaciłem żądaną kwotę.
- Kto taki?
- Niestety, tajemnica handlowa –
Sunday mrugnął porozumiewawczo. – Nie ujawniam danych swoich kontrahentów.
- To handel żywym towarem! –
oburzył się Edward.
- Niektórzy tak to nazywają –
zgodził się kapitan. – Ja wolę określenie „zarządzanie biernymi zasobami
ludzkimi”. Arr!
- I co zamierzasz ze mną zrobić?
- To doskonałe pytanie – odparł
Adrian, mierząc go uważnie wzrokiem od stóp do głów, a zwłaszcza w połowie tego
odcinka. – A teraz wybacz mi, Edwardzie, ale chyba potrzebują mnie na mostku.
W takiej
sytuacji Edward doszedł do wniosku, że dalszym dobijaniem się o wyjaśnienia nic
nie osiągnie. Zamiast tego powinien zachowywać się spokojnie, bez zwracania na
siebie uwagi, i odpowiedzi na nurtujące go pytania sobie wydedukować.
Piraci nie
czynili Patelowi większych problemów. Po rozmowie z kapitanem nie był już
uwięziony w kabinie, mógł się poruszać po całym pokładzie wycieczkowym i wychodzić
na zewnątrz, a nawet korzystać z basenu. Tam, gdzie nie wolno mu było wchodzić,
zatrzymywali go uzbrojeni wartownicy. Jeśli pojawił się w kuchni czy barze,
obsługa podawała jedzenie i picie na koszt firmy. Oglądał również samotnie
filmy w pokładowej sali kinowej. Wytchnienie w takich chwilach dawała mu nawet
erefeńska dobranocka „Traktorek Hans” czy undergroundowy film animowany
„Wróbelek Abimelek kontra Chuligęsi”
A poza tym
przetwierał się przez korytarze, starając się zaobserwować jak najwięcej. Niekiedy
dotrzymywał towarzystwa piratom opowiadającym jakieś historie, pijącym wino,
grającym w butelkę lub tańczącym na śródokręciu do akompaniamentu harmoszki. Czasami
zdarzało mu się dostrzec księdza o azjatyckich rysach, wygłaszającego do
pustych foteli bełkotliwe kazania z dużą ilością „Arr!”
- A, to ojciec Diego – wyjaśnił
zagadnięty pirat. – My tu prawie sami muzułmanie, więc ksiądz nam niepotrzebny,
ale trzymamy go dla rozrywki.
Podczas
włóczęgi po statku Edward rozmyślał czasem o Natalie. Co teraz z nią? Przecież
została ranna… Ale są z nią przyjaciółki, one jej zginąć nie dadzą. Teraz
najważniejsza rzecz – doczekać najbliższego portu, a tam cichaczem zejść na
ląd, w jakimś supermarkecie wyposażyć się w składniki pozwalające na rzucenie
mocnego zaklęcia niewidzialności, po czym wsiąść jako blinda na pierwszy statek
płynący w stronę Rosji.
Umiejętności
magiczne z czasem mu wróciły, ale postanowił się nimi nie popisywać. Po
pierwsze, lepiej nie odsłaniać przed piratami wszystkich kart, a po drugie, nawet
gdyby Edwardowi udało się ich unieszkodliwić, cóż dalej by począł sam na środku
morza?
Dlatego na
razie starał się współpracować. Pod wieczór piracki wycieczkowiec natknął się
na statek „Kozłoduj” pod banderą panamską, wiozący transport obuwia, kremu do
twarzy, kożuchów oraz nieokrzesanego oleju. Patel nie wziął czynnego udziału w
abordażu, ale potem zdecydował się pomóc swymi talentami w przemieszczaniu
ładunku oraz leczeniu obrażeń odniesionych przez piratów.
Następnego
dnia przed świtem „Sweet Emily” była już na redzie Üsküdar i Stambułu. Część załogi zeszła na ląd, aby się
rozerwać, uzupełnić zapasy i sprzedać część zdobyczy na czarnym rynku. Edward
postanowił wykorzystać okazję, by dać nogę z pokładu. Nie udało się. Już młody
kandydat na maga zbliżał się do trapu, gdy przyskrzynił go bosman Hammond Skukuza.
Złapał brutalnie Edwarda za ucho i bez litości zaciągnął do warsztatu, gdzie
zmusił go do niezwykle niebezpiecznej i ryzykownej pracy, jaką jest
przytrzymywanie gwoździ przy wbijaniu. Patelowi udało się ocalić palce dzięki
zastosowaniu lekkiej telekinezy. Potem pomagał bosmanowi przy natryskiwaniu,
szlifowaniu i wytłaczaniu, a zanim skończył, statek odbił od brzegu. Edward
próbował dowiedzieć się, czy piraci odwiedzą jeszcze jakieś inne porty, ale nic
mu nie powiedzieli, tylko jaja sobie robili, więc zniechęcił się i poszedł
spać.
Następnego ranka
naciągnął nowe bokserki, identyczne z poprzednimi, i zszedł na śniadanie do
bufetu. Przy jedzeniu towarzyszyli mu oficer operacyjny Geedi oraz mechanik Xuseeyn.
Edward nawiązał z nimi rozmowę, usiłując wyciągnąć jakieś informacje przy
pomocy dyskretnego mimochodu, ale oni z równą konwersacyjną finezją unikali
odpowiedzi na pytania, udając, że nie zauważają w jego słowach drobnych
haczyków mających ich nakierować na pożądany temat, a przede wszystkim zbijali
się z niego i toczyli bekę, tym większą, że w ogóle nie kojarzył, dlaczego.
Po tej
rozmowie, która jeszcze bardziej wytrąciła go z równowagi, Edward oddalił się
do salonu „John Paul Jones”. Na miejscu, ku swemu rozczarowaniu, stwierdził, że
człowiekiem, na którego cześć nazwano to luksusowe pomieszczenie, nie był
basista Led Zeppelin, lecz amerykański korsarz z czasów wojny o niepodległość.
Mimo to, o dziwo, na ścianie wisiała gitara. Była akustyczna i bardzo
rozstrojona. Edward wyregulował jej struny i zaczął coś brzdąkać. Godzinę
później uznał, że nie ma weny, więc odwiesił instrument z powrotem. Dla odmiany
próbował czytać przerażającą publikację naukową „Essays on Jewish cYhorrokn: oKltoagvy Paunbdl icshhrionngo Hgoraupshey”, ale nie mógł nic zrozumieć. Kiedy
przedzierał się z trudem przez czterdziesty szósty przypis na dwunastej
stronie, za jego plecami nagle ktoś chrząknął.
Odwrócił się gwałtownie. W salonie stał kapitan
Adrian Sunday w gustownym seledynowym szlafroku i mierzył go tymi swoimi
szarymi tęczówkami, pod których spojrzeniem Edward czuł, że zupełnie traci
orientację.
- Słyszałem, że naruszyłeś
warunki umowy – przemówił Sunday nonszalancko.
- Jakiej znów umowy?
- Pomiędzy mną a moim kontrahentem,
dotyczącej dostarczenia ciebie z portu załadunku do portu rozładunku.
- Skoro nie jestem stroną umowy,
jak mogłem ją naruszyć? – zauważył przytomnie Edward.
- Umowa nie jest jedyną rzeczą,
którą mi naruszyłeś, mój drogi – zauważył Adrian i niby przypadkiem przechylił
się tak, aby rozsunęły się poły jego szlafroka, uwidaczniając jego lśniącą,
klasycznie proporcjonalną klatkę piersiową. – Arr!
I nie tylko
klatka była u niego lśniąca i proporcjonalna. Edward nie mógł oderwać
spojrzenia od Sundaya, przenosił je tylko ruchem wahadłowym od urzekająco
szarych oczu do jego idealnego kaloryferu, godnego zawodowego modela i
posiadającego bez wątpienia nie byle jakie zdolności grzewcze, choć tylko na
bardzo bliski dystans. A już niżej spoglądać po prostu się zestrachał, mimo że
kapitan otwarcie go do tego zachęcał kuszącymi spojrzeniami. Ze zgrozą i
podziwem zdał sobie sprawę, że jego purpurowy rozmaryn rozwinął się wzdłuż. W
innych okolicznościach można by to jakoś ukryć, ale nie wtedy, gdy się miało na
sobie same bokserki.
- No tak – powiedział z uznaniem
Adrian. – W tym roku nie mogę narzekać na jakość przewożonego towaru…
Okrążył
Patela, którego jakby momentalnie w podłogę wmurowało, po czym uwiesił się
ramieniem na jego plecach.
- Jesteś czarodziejem, prawda? –
zamruczał mu do ucha. – Zatem więc powinieneś się odznaczać otwartością na nowe
doświadczenia…
Edward
istotnie poddał się wspominanym wyżej właściwościom grzewczym ciała Adriana,
choć musiał przyznać, że ich grubo nie docenił. Nagle poczuł, jak potężny skuter zaczyna kursować w pobliżu wejścia do jego
zakazanego tunelu. Edwarda przed storpedowaniem chroniła w tym momencie jedynie
cienka bawełniana zapora, która mimo wszystko zaczęła się uginać przed cielesną
perswazją.
- Zobacz, jak na mnie działasz – powiedział
kapitan. – Nie zażądałem, aby cię przyprowadzono, tylko sam przyszedłem.
Edward zawahał
się. Nigdy dotąd nie doznawał poważniejszych zalotów ze strony nosiciela
chromosomu Y, ale Adrian był taki przystojny i zadbany, w dodatku wiele wskazywało
na to, że dopiero przed chwilą brał prysznic… Niepewnie wycofał się ku
najbliższej kanapie.
- Jak to by powiedział nasz
pokładowy kapelan, „tym, co nie mają, zostanie odebrane nawet to, co mają” –
powiedział Sunday i patrząc Edwardowi prosto w twarz, zdarł z niego bokserki.
Edward
zmysłowo wybałuszył oczy, czując, jak lekka morska bryza, która nie wiadomo
skąd się wzięła w zamkniętym pomieszczeniu, delikatnie owiewa jego części
niesforne. Wybujała cielesność delawarskiego pirata okazała się jednak
nieprzezwyciężalna i Patel zanurzył twarz w jego rozwichrzonym blondzie. Sunday
zabrał się dynamicznie za jego żebra, przesuwając po nich palce i odrzucając
przy tym głowę, jedno i drugie jak pianista. Przed Edwardem otworzył się
zachęcający świat nietradycyjnych namiętności. Zbliżył swój otwór gębowy do
namiętnych ust kapitana. Ich języki zatańczyły zmysłowego poloneza, a równocześnie
ręce eksplorowały wzajemnie krainy pleców. Wreszcie Adrian postanowił przejść
do konkretów. Zjednoczył w swej dłoni siebie i Edwarda. Patel jęknął z
wrażenia, czując ten gorąc bijący od jego kapuleta, i spojrzał w dół,
przekonując się, że Sunday jest o niemal dwa cale bardziej męski od niego. Palcem
wskazującym drugiej ręki kapitan piratów uniósł jego podbródek i spojrzał
namiętnie w oczy Edwarda.
- Widzisz, mój drogi, jestem w tych
sprawach w ponad dziewięćdziesięciu procentach tradycjonalistą, ale ty mieścisz
się w pozostałych dziesięciu.
Po
czym zszedł w dół, aby poddać Edwarda ustnemu wymuszaniu przyjemności. Ledwo
migdałki Sundaya przesunęły się po jego naprężonym trebuszecie, perwersyjność
sytuacji przekroczyła punkt krytyczny i Edward poczuł, jak spod drogowskazu na jego
intymnych rozstajach rozbiegają się we wszystkich kierunkach wici ekstazy.
Klapnął z impetem na kanapę, poduszki zamortyzowały upadek, wpił się w nie palcami.
Gdy w końcu odważył się spojrzeć w dół, z przerażeniem pomieszanym z zachwytem
stwierdził, że Sunday, robiąc mu to, co nazywa się podobnie do patyka służącego
do podpierania się, wciąż obdarza go zalotnym spojrzeniem szarych ocząt. Na
dodatek przystojny pirat na czas owych pieszczot tak się powyginał, że sprawiał
złudzenie optyczne, jakby tylna część jego idealnej muskulatury znajdowała się
nad głową. Do tej pory Edward był przekonany, że coś takiego dobrze wychodzi
tylko na zdjęciach.
W
końcu Adrian odessał się od Edwarda, pchnął go jeszcze mocniej na kanapę z
zamiarem dokonania na nim niecnego czynu, ale coś mu się pomyliło i próbował
wejść w niego od przodu jak w dziewczynę. Dopiero kiedy po jakimś czasie zorientował
się, że jego trznadel, zamiast zstępować w głąb wilgotnej sztolni, ześlizguje
się z czegoś równie twardego i wystającego, zdał sobie sprawę, co robi nie tak.
Wybuchnął perlistym śmiechem na to swoje roztargnienie, co słysząc, Edward nie
mógł nic poradzić, musiał go posmyrać po klatce. Ich kończyny splątały się w
procesie wykuwania wielkiego pożądania. Grawitacja dołożyła swoje, gdy rozpalona
cielesność Sundaya nie utrzymała się na łokciach i klatki ich obu zetknęły się
ku obustronnemu zachwytowi.
Wówczas
to Patel podjął desperacką (acz bez przesady) decyzję, aby spróbować
doprowadzić kapitańskie zmysły do przeciążenia. Wyswobodził się z jego objęć i
tym razem to on górował.
- Zgaszę ci te szare ślepia! –
charczał, jedną ręką ściskając Sundaya za guziki, a drugą ciągnąc z
zapamiętaniem jego potężny futhark. Nie udało mu się jednak na wdałym piracie
wymusić wstrzemięźliwości, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej rozdmuchał
tęczowy płomień jego pożądania.
Adrian zdał
sobie sprawę, że najwyższy czas sięgnąć po środek poślizgowy, czyli tak zwany
lubieżant. W tym momencie jego szare oczy pochwyciły stojącą obok kanapy puszkę
wosku do podłóg, którą zostawił tu przez nieuwagę pirat mający tego dnia dyżur
przy utrzymaniu pomieszczeń. Sunday natychmiast przystąpił do nacierania
Edwardowych wrażliwości. Ponieważ wosku zostało jeszcze całkiem dużo, pirat nie
ograniczał się do najważniejszych stref, lecz jego napastowanie objęło całego
Edwarda, który w rezultacie od stóp do głów stał się gorący, śliski i błyszczący
jak kurczę pieczone z rożna.
Przeznaczone
mu lecz było trafić nie z rożna, a przeciwnie, na rożen, a nawet, mówiąc
ordynarnie, rożno. Edward cofnął się odruchowo, jakby chciał się skryć wśród
poduszek, ale nie było mu dane ujść przed kapitanem, który jedną ręką złapał go
za lewą kostkę, a drugą za krasnala, aby ułatwić sobie wejście. Obaj jękli
praktycznie jednocześnie. Patel czuł, jak wrota jego trzewi szturmuje
bezlitosny napastnik. Oczy niemal wyszły mu na wierzch, na czole wystąpiła
żyła, a na szyi ścięgna. Kurczowo złapał Adriana za ramiona i przyciągnął do
siebie. Mimo całego okrucieństwa pieszczota, którą zadawał mu cyniczny pirat,
coraz bardziej mu się podobała. Trąbusia Edwarda, osiągnąwszy swój maksymalny
wymiar, spoglądała ku nieboskłonom, jednak Sunday celowo i rozmyślnie starał
się jej nie dotykać. Zamiast tego, zapierając się o barki swego najnowszego
nabytku, pompował jeńca swymi wyzwolonymi biodrami, doprowadzając go do
najkompletniejszej psychodelii.
Wtem Edward
zajęczał, że mu nie całkiem wygodnie, po czym wstrzymał oddech – tak bardzo nie
chciał, by Adrian dał mu już spokój… Kapitan bez trudu odgadł jego intencje i
wycofawszy się, pozwolił na odpoczynek i przegrupowanie. Patel jak najbardziej
nie miał dość. Rzucił się gwałtownie na Adriana, próbując dopaść go i nadziać
na spragnionego czerebucha. Pirat wszelako zrobił finezyjny unik, nie
zapominając w przelocie machnąć Edwarda ustami pod czwarte żebro.
Tym samym
Edward odsłonił swój tył na bezpośredni atak Sundaya i jego niesfornej rachwacy.
Kiedy zorientował się w tym błędzie, było za późno, żeby cokolwiek poradzić,
ale wcale nie był z tego niezadowolony. O satysfakcji, którą odczuwał, poddając
się ordynarnym atakom, jakie w głąb jego twierdzy przypuszczał benedyktyński
knikus Adriana, świadczyła twarz Edwarda, na której widniał metaforyczny banan pospołu
z burakiem.
Sunday usilnie
wpierał mu swój autorytet, perfidnie kierując go ku satysfakcji. Od
perwersyjnych drgań, w jakie się nawzajem wprawiali, poduszki na kanapie
utworzyły zagłębienie, na dnie którego kotłowali się oni dwaj. W końcu wydobyli
się z tego leja ekstazy, lekko nachyleni w równoległości, dysząc
synchronicznie. Jedna dłoń Adriana zacisnęła się na Edwardowym buraku, a druga
błądziła po jego klatce, o której już Natalie dawno temu musiała stwierdzić, że
jest niczego sobie.
- Spójrz w lewo, ślicznotku –
powiedział Sunday.
Edward,
naszaszłykowany na jego jędrny piorunochron, spojrzał – i zobaczył lustro. Na
widok dwóch ciastkowych bojów zespawanych razem w namiętnym połączeniu, wszystkie
jego organy wykonały układ choreograficzny, a kiedy uświadomił sobie, że to on
sam jest jednym z owych bojów, poczuł tam na dole bestialską erupcję i zaskowyczał
rozpaczliwie. Wielka fala rozkoszy szarpnęła jego lędźwiami i rozbiegła się jak
kręgi na wodzie po dalszych częściach organizmu, aż Edward złożył się jak
scyzoryk. Adrian Sunday ze swojej strony również wygiął się w kabłąk, a nawet,
mówiąc bez ogródek, po prostu kabąg. Przez następnych parę sekund salon
wypełniały ni to jęki, ni to pomruki, przypominające nieco odgłosy godowe
jelenia, a potem Edward z Adrianem i ze wszystkimi poduszkami runęli z kanapy
na podłogę.
***
Kilka
godzin później kapitan Sunday siedział przy stole. Trzymał Edwarda na kolanach
i za pomocą łyżeczki karmił go sernikiem z rodzynkami i polewą czekoladową.
Po tym, jak
poszli na kanapę (bo przecież nie „do łóżka”), Edwardowi rozwiązał się język i
zamiast, jak początkowo zamierzał, pozyskiwać informacje, wyrzucił z siebie
wszystko, co mu leżało na wątrobie. Gdy snuł długą opowieść o Natalie, Adrian ani
słowem nie zdradził, że miał już okazję poznać nie tylko fragmenty tej historii,
ale i samą Natalie, i to równie blisko jak przed chwilą Edwarda.
- Ona chyba mnie kocha – wyznał Patel.
- Wcale się nie dziwię – zauważył
Adrian, obrzucając figlarnym szarym spojrzeniem jego nowe bokserki. – A jak
serniczek?
- Bardzo dobry – pochwalił
Edward, z zaskoczeniem odkrywając, że łączą go z wodzem piratów również
zainteresowania kulinarne. – Sam robiłeś?
- Oczywiście! – Sunday uśmiechnął
się tryumfalnie. – Według prastarej receptury krążącej wśród piratów pod nazwą
„sernik woźnej”. Polecam, 10/10. Zanim zejdziemy na ląd, każę ci przygotować
kopię przepisu.
- A gdzie zejdziemy? – Edward
postanowił raz jeszcze spróbować zdobyć informacje.
- To już moja słodka tajemnica.
Arr!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz