czwartek, 20 sierpnia 2015

Rozdział XLIV, w którym Edward traci orientację



Edward obudził się, wzlatując ku światu z mroków nieprzytomności, i natychmiast przeżył potężne dejżawu. W odróżnieniu od poprzedniego razu, nie trzymano go w schowku na chemię gospodarczą, jeno w luksusowym apartamencie. Leżał w białej pościeli, wokół siebie miał seledynowe ściany i hebanowo-mosiężne meble.
Nie miał telefonu, więc nie mógł sprawdzić, jaki właśnie jest dzień. Co prawda na ścianie wisiał zegar z kukułką, ale, jak na złość, nie pokazywał daty. A przecież od czasu, gdy Piotr Palcew niespodziewanie dał Edwardowi w głowę, mogło minąć nawet parę dni. Patel postanowił to oszacować na podstawie własnego zarostu i z zaskoczeniem zauważył, że jest gładko ogolony. Ostatnio golił się rankiem, zanim poszedł z Victorią do szpitala odwiedzić Natalie i został porwany przez hopników. Przez ten czas ktoś musiał go ogolić nieprzytomnego. W dalszym ciągu nie wiedział, jak dawno to było.
Chyba zapodali mu jakąś narkotę, bo w pamięci miał wielką dziurę, w której wirowały tylko oderwane strzępki: jacyś pokrzykujący mężczyźni, jakaś nie całkiem ubrana kobieta, jakiś peron na jakimś dworcu, jakaś pusta ulica, jakieś krzaki… Wiedział jedno: do ustalenia pozostaje nie tylko data, ale i miejsce. Przynajmniej godzina była znana – ósma rano.
Wyskoczył z łóżka i podszedł do okna. Ku swojemu zdumieniu dostrzegł słońcem rozświetlony szklisty step morskich fal. Wniosek nasuwał się sam: był na statku. Zaraz potem Edward wyciągnął drugi wniosek: był w białych obcisłych bokserkach. Wszystko to razem sprawiało, że nic nie rozumiał.
Chciał opuścić kajutę, ale zamiast tego wszedł do łazienki. Widocznie niewłaściwe drzwi wybrał. Cóż, mógł chociaż od razu wykonać poranne czynności.
Drzwi wyjściowe też w kabinie były, ale zamknięte. Cóż, to było do przewidzenia. Edward próbował otworzyć je zaklęciem, jednak poczuł z tyłu głowy jakąś blokadę, przez którą nie mógł w ogóle rzucać czarów. To musiał być skutek substancji, którymi go naszprycowano.
Z braku lepszego pomysłu zaczął walić w drzwi pięściami. Jego działanie odniosło skutek: po chwili rozległ się zgrzyt klucza w zamku. Patel odskoczył, gotów do obrony.
W drzwiach stanął czarnoskóry mężczyzna w koszykarskiej koszulce. Jedną ręką niósł po kelnersku srebrną tacę, a drugą na wszelki wypadek trzymał na kolbie rewolweru przy pasie.
- Śniadanie podane – powiedział, postawił tacę na stoliku i wycofał się.
- Zaraz! Coś ty za jeden? Gdzie ja jestem? – zaatakował go werbalnie Edward, ale Afrykanin szybko zniknął za drzwiami.
        Nie pozostało nic innego jak zjeść śniadanie, które okazało się całkiem smakowite i jeszcze estetycznie podane: bułki, jakaś wędlina, pomidory i miód, do tego herbata i sok pomarańczowy. Wszystko to razem powiększało jeszcze bardziej dezorientację Edwarda. 
Czas mijał, a Patel ciągle nic nie wiedział. Z nudów zaczął przeglądać leżący na szafce 27 tom mangi „Royal King Gungokihi: You Knighted Kingdom III”, ale nie nadążał za narracją, tym bardziej, że przez błąd drukarski wszystkie dialogi były zapisane wspak.
          Dopiero o pierwszej po południu drzewia kabiny otworzyły się ponownie. Tym razem przyszedł tęgi, czarny osobnik w czapce bosmańskiej i czarnym swetrze z trupią czaszką.
- Odpocząłeś już? – zapytał ironicznie.
- Gdzie ja jestem? – odpowiedział Edward.
- Dlaczego odpowiadasz pytaniem na pytanie?
Patel spojrzał na Afrykanina zmęczonym wzrokiem.
- Bo chciałbym cokolwiek wiedzieć. Czuję się całkiem zdezorientowany.
           Nieznajomy odrzucił głowę w tył, wydając z siebie niewyjaśniony rechot.
- Co to znaczy? – denerwował się Edward. – Gdzie jestem?
- Na morzu – odparł bosman.
- Na jakim morzu?
- Czarnym. A co, nie widać? – mężczyzna demonstracyjnie pociągnął się za sweter. – Dobra, dość tych żartów. Idziemy do kapitana!
        Poprowadził go więc korytarzami bijącymi wprost po oczach luksusem. Edward bacznie rozglądał się naokoło, próbując dostrzec jakąkolwiek wskazówkę co do jego sytuacji, ale bezskutecznie.
        Wyszli na pokład. Patelowi od razu rzuciła się w oczy duża ilość luźno ubranych, ale uzbrojonych po zęby czarnych mężczyzn.
- Kim wy jesteście?
- Somalijskimi piratami – odparł bosman.
- Somalijskimi? Poważnie?
- No, ja to w sumie z RPA. Ale reszta z Somalii. Dobra, idziemy dalej, tu nie ma nic do oglądania!
       Na górnym pokładzie mieścił się basen z wodą lazurową niczym francuskie wybrzeże. Przy jego brzegu stał leżak, a na leżaku spoczywał dowódca tej jednostki pływającej, ubrany w białą czapkę kapitańską i czarne kąpielówki, z których emanowała niesamowita potęga i autorytet. Ściągnął czapkę na tył głowy i obrzucił Edwarda swym szarym wzrokiem.
- Witaj, Edwardzie Patel – powiedział.
- Skąd wiesz, jak się nazywam? – Edward po raz kolejny tego dnia poczuł się spragniony odpowiedzi.
- Wszystko było w liście przewozowym – odparł kapitan. – Jestem Adrian Sunday, gdybyś chciał wiedzieć, mój drogi przymusowy pasażerze.
- Dlaczego tu jestem i dokąd płyniemy?
- Dlaczego? Bo zostałeś przekazany przez moich kontrahentów – Sunday wyciągnął się na leżaku z rękami za głową. – A dokąd płyniemy? Niespodzianka!
- Słuchaj! – Patel był u kresu wścieknięcia nerwowego. – Co to wszystko ma znaczyć? Dopiero co byłem w Petersburgu, a teraz jestem niby na Morzu Czarnym? I gdzie w ogóle jest moje ubranie?
- W depozycie – odrzekł wódz piratów. – Zostanie zwrócone w swoim czasie.
       Edward jeszcze raz spojrzał na swe białe bokserki. Dopiero wtedy dostrzegł wzdłuż lewego szwu stylizowany napis: „Sunday Logistics”.
- O co z tym chodzi? – wskazał logo, jego głód wyjaśnień pozostawał niezaspokojony.
- To znaczy, że teraz jesteś moją własnością, Edwardzie.
- W jakim sensie?
- W takim – wyjaśnił kapitan Adrian – że ktoś cię wystawił na sprzedaż, a ja zapłaciłem żądaną kwotę.
- Kto taki?
- Niestety, tajemnica handlowa – Sunday mrugnął porozumiewawczo. – Nie ujawniam danych swoich kontrahentów.
- To handel żywym towarem! – oburzył się Edward.
- Niektórzy tak to nazywają – zgodził się kapitan. – Ja wolę określenie „zarządzanie biernymi zasobami ludzkimi”. Arr!
- I co zamierzasz ze mną zrobić?
- To doskonałe pytanie – odparł Adrian, mierząc go uważnie wzrokiem od stóp do głów, a zwłaszcza w połowie tego odcinka. – A teraz wybacz mi, Edwardzie, ale chyba potrzebują mnie na mostku.

W takiej sytuacji Edward doszedł do wniosku, że dalszym dobijaniem się o wyjaśnienia nic nie osiągnie. Zamiast tego powinien zachowywać się spokojnie, bez zwracania na siebie uwagi, i odpowiedzi na nurtujące go pytania sobie wydedukować.
Piraci nie czynili Patelowi większych problemów. Po rozmowie z kapitanem nie był już uwięziony w kabinie, mógł się poruszać po całym pokładzie wycieczkowym i wychodzić na zewnątrz, a nawet korzystać z basenu. Tam, gdzie nie wolno mu było wchodzić, zatrzymywali go uzbrojeni wartownicy. Jeśli pojawił się w kuchni czy barze, obsługa podawała jedzenie i picie na koszt firmy. Oglądał również samotnie filmy w pokładowej sali kinowej. Wytchnienie w takich chwilach dawała mu nawet erefeńska dobranocka „Traktorek Hans” czy undergroundowy film animowany „Wróbelek Abimelek kontra Chuligęsi”
A poza tym przetwierał się przez korytarze, starając się zaobserwować jak najwięcej. Niekiedy dotrzymywał towarzystwa piratom opowiadającym jakieś historie, pijącym wino, grającym w butelkę lub tańczącym na śródokręciu do akompaniamentu harmoszki. Czasami zdarzało mu się dostrzec księdza o azjatyckich rysach, wygłaszającego do pustych foteli bełkotliwe kazania z dużą ilością „Arr!”
- A, to ojciec Diego – wyjaśnił zagadnięty pirat. – My tu prawie sami muzułmanie, więc ksiądz nam niepotrzebny, ale trzymamy go dla rozrywki.
        Podczas włóczęgi po statku Edward rozmyślał czasem o Natalie. Co teraz z nią? Przecież została ranna… Ale są z nią przyjaciółki, one jej zginąć nie dadzą. Teraz najważniejsza rzecz – doczekać najbliższego portu, a tam cichaczem zejść na ląd, w jakimś supermarkecie wyposażyć się w składniki pozwalające na rzucenie mocnego zaklęcia niewidzialności, po czym wsiąść jako blinda na pierwszy statek płynący w stronę Rosji.
Umiejętności magiczne z czasem mu wróciły, ale postanowił się nimi nie popisywać. Po pierwsze, lepiej nie odsłaniać przed piratami wszystkich kart, a po drugie, nawet gdyby Edwardowi udało się ich unieszkodliwić, cóż dalej by począł sam na środku morza?
Dlatego na razie starał się współpracować. Pod wieczór piracki wycieczkowiec natknął się na statek „Kozłoduj” pod banderą panamską, wiozący transport obuwia, kremu do twarzy, kożuchów oraz nieokrzesanego oleju. Patel nie wziął czynnego udziału w abordażu, ale potem zdecydował się pomóc swymi talentami w przemieszczaniu ładunku oraz leczeniu obrażeń odniesionych przez piratów.
Następnego dnia przed świtem „Sweet Emily” była już na redzie Üsküdar i Stambułu. Część załogi zeszła na ląd, aby się rozerwać, uzupełnić zapasy i sprzedać część zdobyczy na czarnym rynku. Edward postanowił wykorzystać okazję, by dać nogę z pokładu. Nie udało się. Już młody kandydat na maga zbliżał się do trapu, gdy przyskrzynił go bosman Hammond Skukuza. Złapał brutalnie Edwarda za ucho i bez litości zaciągnął do warsztatu, gdzie zmusił go do niezwykle niebezpiecznej i ryzykownej pracy, jaką jest przytrzymywanie gwoździ przy wbijaniu. Patelowi udało się ocalić palce dzięki zastosowaniu lekkiej telekinezy. Potem pomagał bosmanowi przy natryskiwaniu, szlifowaniu i wytłaczaniu, a zanim skończył, statek odbił od brzegu. Edward próbował dowiedzieć się, czy piraci odwiedzą jeszcze jakieś inne porty, ale nic mu nie powiedzieli, tylko jaja sobie robili, więc zniechęcił się i poszedł spać.
Następnego ranka naciągnął nowe bokserki, identyczne z poprzednimi, i zszedł na śniadanie do bufetu. Przy jedzeniu towarzyszyli mu oficer operacyjny Geedi oraz mechanik Xuseeyn. Edward nawiązał z nimi rozmowę, usiłując wyciągnąć jakieś informacje przy pomocy dyskretnego mimochodu, ale oni z równą konwersacyjną finezją unikali odpowiedzi na pytania, udając, że nie zauważają w jego słowach drobnych haczyków mających ich nakierować na pożądany temat, a przede wszystkim zbijali się z niego i toczyli bekę, tym większą, że w ogóle nie kojarzył, dlaczego.
Po tej rozmowie, która jeszcze bardziej wytrąciła go z równowagi, Edward oddalił się do salonu „John Paul Jones”. Na miejscu, ku swemu rozczarowaniu, stwierdził, że człowiekiem, na którego cześć nazwano to luksusowe pomieszczenie, nie był basista Led Zeppelin, lecz amerykański korsarz z czasów wojny o niepodległość. Mimo to, o dziwo, na ścianie wisiała gitara. Była akustyczna i bardzo rozstrojona. Edward wyregulował jej struny i zaczął coś brzdąkać. Godzinę później uznał, że nie ma weny, więc odwiesił instrument z powrotem. Dla odmiany próbował czytać przerażającą publikację naukową „Essays on Jewish cYhorrokn: oKltoagvy Paunbdl icshhrionngo Hgoraupshey”, ale nie mógł nic zrozumieć. Kiedy przedzierał się z trudem przez czterdziesty szósty przypis na dwunastej stronie, za jego plecami nagle ktoś chrząknął.
Odwrócił się gwałtownie. W salonie stał kapitan Adrian Sunday w gustownym seledynowym szlafroku i mierzył go tymi swoimi szarymi tęczówkami, pod których spojrzeniem Edward czuł, że zupełnie traci orientację.
- Słyszałem, że naruszyłeś warunki umowy – przemówił Sunday nonszalancko.
- Jakiej znów umowy?
- Pomiędzy mną a moim kontrahentem, dotyczącej dostarczenia ciebie z portu załadunku do portu rozładunku.
- Skoro nie jestem stroną umowy, jak mogłem ją naruszyć? – zauważył przytomnie Edward.
- Umowa nie jest jedyną rzeczą, którą mi naruszyłeś, mój drogi – zauważył Adrian i niby przypadkiem przechylił się tak, aby rozsunęły się poły jego szlafroka, uwidaczniając jego lśniącą, klasycznie proporcjonalną klatkę piersiową. – Arr!
I nie tylko klatka była u niego lśniąca i proporcjonalna. Edward nie mógł oderwać spojrzenia od Sundaya, przenosił je tylko ruchem wahadłowym od urzekająco szarych oczu do jego idealnego kaloryferu, godnego zawodowego modela i posiadającego bez wątpienia nie byle jakie zdolności grzewcze, choć tylko na bardzo bliski dystans. A już niżej spoglądać po prostu się zestrachał, mimo że kapitan otwarcie go do tego zachęcał kuszącymi spojrzeniami. Ze zgrozą i podziwem zdał sobie sprawę, że jego purpurowy rozmaryn rozwinął się wzdłuż. W innych okolicznościach można by to jakoś ukryć, ale nie wtedy, gdy się miało na sobie same bokserki.
- No tak – powiedział z uznaniem Adrian. – W tym roku nie mogę narzekać na jakość przewożonego towaru…
        Okrążył Patela, którego jakby momentalnie w podłogę wmurowało, po czym uwiesił się ramieniem na jego plecach.
- Jesteś czarodziejem, prawda? – zamruczał mu do ucha. – Zatem więc powinieneś się odznaczać otwartością na nowe doświadczenia…
Edward istotnie poddał się wspominanym wyżej właściwościom grzewczym ciała Adriana, choć musiał przyznać, że ich grubo nie docenił. Nagle poczuł, jak potężny skuter zaczyna kursować w pobliżu wejścia do jego zakazanego tunelu. Edwarda przed storpedowaniem chroniła w tym momencie jedynie cienka bawełniana zapora, która mimo wszystko zaczęła się uginać przed cielesną perswazją.
- Zobacz, jak na mnie działasz – powiedział kapitan. – Nie zażądałem, aby cię przyprowadzono, tylko sam przyszedłem.
Edward zawahał się. Nigdy dotąd nie doznawał poważniejszych zalotów ze strony nosiciela chromosomu Y, ale Adrian był taki przystojny i zadbany, w dodatku wiele wskazywało na to, że dopiero przed chwilą brał prysznic… Niepewnie wycofał się ku najbliższej kanapie.
- Jak to by powiedział nasz pokładowy kapelan, „tym, co nie mają, zostanie odebrane nawet to, co mają” – powiedział Sunday i patrząc Edwardowi prosto w twarz, zdarł z niego bokserki.
Edward zmysłowo wybałuszył oczy, czując, jak lekka morska bryza, która nie wiadomo skąd się wzięła w zamkniętym pomieszczeniu, delikatnie owiewa jego części niesforne. Wybujała cielesność delawarskiego pirata okazała się jednak nieprzezwyciężalna i Patel zanurzył twarz w jego rozwichrzonym blondzie. Sunday zabrał się dynamicznie za jego żebra, przesuwając po nich palce i odrzucając przy tym głowę, jedno i drugie jak pianista. Przed Edwardem otworzył się zachęcający świat nietradycyjnych namiętności. Zbliżył swój otwór gębowy do namiętnych ust kapitana. Ich języki zatańczyły zmysłowego poloneza, a równocześnie ręce eksplorowały wzajemnie krainy pleców. Wreszcie Adrian postanowił przejść do konkretów. Zjednoczył w swej dłoni siebie i Edwarda. Patel jęknął z wrażenia, czując ten gorąc bijący od jego kapuleta, i spojrzał w dół, przekonując się, że Sunday jest o niemal dwa cale bardziej męski od niego. Palcem wskazującym drugiej ręki kapitan piratów uniósł jego podbródek i spojrzał namiętnie w oczy Edwarda.
- Widzisz, mój drogi, jestem w tych sprawach w ponad dziewięćdziesięciu procentach tradycjonalistą, ale ty mieścisz się w pozostałych dziesięciu.
        Po czym zszedł w dół, aby poddać Edwarda ustnemu wymuszaniu przyjemności. Ledwo migdałki Sundaya przesunęły się po jego naprężonym trebuszecie, perwersyjność sytuacji przekroczyła punkt krytyczny i Edward poczuł, jak spod drogowskazu na jego intymnych rozstajach rozbiegają się we wszystkich kierunkach wici ekstazy. Klapnął z impetem na kanapę, poduszki zamortyzowały upadek, wpił się w nie palcami. Gdy w końcu odważył się spojrzeć w dół, z przerażeniem pomieszanym z zachwytem stwierdził, że Sunday, robiąc mu to, co nazywa się podobnie do patyka służącego do podpierania się, wciąż obdarza go zalotnym spojrzeniem szarych ocząt. Na dodatek przystojny pirat na czas owych pieszczot tak się powyginał, że sprawiał złudzenie optyczne, jakby tylna część jego idealnej muskulatury znajdowała się nad głową. Do tej pory Edward był przekonany, że coś takiego dobrze wychodzi tylko na zdjęciach.
        W końcu Adrian odessał się od Edwarda, pchnął go jeszcze mocniej na kanapę z zamiarem dokonania na nim niecnego czynu, ale coś mu się pomyliło i próbował wejść w niego od przodu jak w dziewczynę. Dopiero kiedy po jakimś czasie zorientował się, że jego trznadel, zamiast zstępować w głąb wilgotnej sztolni, ześlizguje się z czegoś równie twardego i wystającego, zdał sobie sprawę, co robi nie tak. Wybuchnął perlistym śmiechem na to swoje roztargnienie, co słysząc, Edward nie mógł nic poradzić, musiał go posmyrać po klatce. Ich kończyny splątały się w procesie wykuwania wielkiego pożądania. Grawitacja dołożyła swoje, gdy rozpalona cielesność Sundaya nie utrzymała się na łokciach i klatki ich obu zetknęły się ku obustronnemu zachwytowi.
      Wówczas to Patel podjął desperacką (acz bez przesady) decyzję, aby spróbować doprowadzić kapitańskie zmysły do przeciążenia. Wyswobodził się z jego objęć i tym razem to on górował.
- Zgaszę ci te szare ślepia! – charczał, jedną ręką ściskając Sundaya za guziki, a drugą ciągnąc z zapamiętaniem jego potężny futhark. Nie udało mu się jednak na wdałym piracie wymusić wstrzemięźliwości, a wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej rozdmuchał tęczowy płomień jego pożądania.
Adrian zdał sobie sprawę, że najwyższy czas sięgnąć po środek poślizgowy, czyli tak zwany lubieżant. W tym momencie jego szare oczy pochwyciły stojącą obok kanapy puszkę wosku do podłóg, którą zostawił tu przez nieuwagę pirat mający tego dnia dyżur przy utrzymaniu pomieszczeń. Sunday natychmiast przystąpił do nacierania Edwardowych wrażliwości. Ponieważ wosku zostało jeszcze całkiem dużo, pirat nie ograniczał się do najważniejszych stref, lecz jego napastowanie objęło całego Edwarda, który w rezultacie od stóp do głów stał się gorący, śliski i błyszczący jak kurczę pieczone z rożna.
Przeznaczone mu lecz było trafić nie z rożna, a przeciwnie, na rożen, a nawet, mówiąc ordynarnie, rożno. Edward cofnął się odruchowo, jakby chciał się skryć wśród poduszek, ale nie było mu dane ujść przed kapitanem, który jedną ręką złapał go za lewą kostkę, a drugą za krasnala, aby ułatwić sobie wejście. Obaj jękli praktycznie jednocześnie. Patel czuł, jak wrota jego trzewi szturmuje bezlitosny napastnik. Oczy niemal wyszły mu na wierzch, na czole wystąpiła żyła, a na szyi ścięgna. Kurczowo złapał Adriana za ramiona i przyciągnął do siebie. Mimo całego okrucieństwa pieszczota, którą zadawał mu cyniczny pirat, coraz bardziej mu się podobała. Trąbusia Edwarda, osiągnąwszy swój maksymalny wymiar, spoglądała ku nieboskłonom, jednak Sunday celowo i rozmyślnie starał się jej nie dotykać. Zamiast tego, zapierając się o barki swego najnowszego nabytku, pompował jeńca swymi wyzwolonymi biodrami, doprowadzając go do najkompletniejszej psychodelii.
Wtem Edward zajęczał, że mu nie całkiem wygodnie, po czym wstrzymał oddech – tak bardzo nie chciał, by Adrian dał mu już spokój… Kapitan bez trudu odgadł jego intencje i wycofawszy się, pozwolił na odpoczynek i przegrupowanie. Patel jak najbardziej nie miał dość. Rzucił się gwałtownie na Adriana, próbując dopaść go i nadziać na spragnionego czerebucha. Pirat wszelako zrobił finezyjny unik, nie zapominając w przelocie machnąć Edwarda ustami pod czwarte żebro.
Tym samym Edward odsłonił swój tył na bezpośredni atak Sundaya i jego niesfornej rachwacy. Kiedy zorientował się w tym błędzie, było za późno, żeby cokolwiek poradzić, ale wcale nie był z tego niezadowolony. O satysfakcji, którą odczuwał, poddając się ordynarnym atakom, jakie w głąb jego twierdzy przypuszczał benedyktyński knikus Adriana, świadczyła twarz Edwarda, na której widniał metaforyczny banan pospołu z burakiem.
Sunday usilnie wpierał mu swój autorytet, perfidnie kierując go ku satysfakcji. Od perwersyjnych drgań, w jakie się nawzajem wprawiali, poduszki na kanapie utworzyły zagłębienie, na dnie którego kotłowali się oni dwaj. W końcu wydobyli się z tego leja ekstazy, lekko nachyleni w równoległości, dysząc synchronicznie. Jedna dłoń Adriana zacisnęła się na Edwardowym buraku, a druga błądziła po jego klatce, o której już Natalie dawno temu musiała stwierdzić, że jest niczego sobie.
- Spójrz w lewo, ślicznotku – powiedział Sunday.
        Edward, naszaszłykowany na jego jędrny piorunochron, spojrzał – i zobaczył lustro. Na widok dwóch ciastkowych bojów zespawanych razem w namiętnym połączeniu, wszystkie jego organy wykonały układ choreograficzny, a kiedy uświadomił sobie, że to on sam jest jednym z owych bojów, poczuł tam na dole bestialską erupcję i zaskowyczał rozpaczliwie. Wielka fala rozkoszy szarpnęła jego lędźwiami i rozbiegła się jak kręgi na wodzie po dalszych częściach organizmu, aż Edward złożył się jak scyzoryk. Adrian Sunday ze swojej strony również wygiął się w kabłąk, a nawet, mówiąc bez ogródek, po prostu kabąg. Przez następnych parę sekund salon wypełniały ni to jęki, ni to pomruki, przypominające nieco odgłosy godowe jelenia, a potem Edward z Adrianem i ze wszystkimi poduszkami runęli z kanapy na podłogę.

***

         Kilka godzin później kapitan Sunday siedział przy stole. Trzymał Edwarda na kolanach i za pomocą łyżeczki karmił go sernikiem z rodzynkami i polewą czekoladową.
Po tym, jak poszli na kanapę (bo przecież nie „do łóżka”), Edwardowi rozwiązał się język i zamiast, jak początkowo zamierzał, pozyskiwać informacje, wyrzucił z siebie wszystko, co mu leżało na wątrobie. Gdy snuł długą opowieść o Natalie, Adrian ani słowem nie zdradził, że miał już okazję poznać nie tylko fragmenty tej historii, ale i samą Natalie, i to równie blisko jak przed chwilą Edwarda.
- Ona chyba mnie kocha – wyznał Patel.
- Wcale się nie dziwię – zauważył Adrian, obrzucając figlarnym szarym spojrzeniem jego nowe bokserki. – A jak serniczek?
- Bardzo dobry – pochwalił Edward, z zaskoczeniem odkrywając, że łączą go z wodzem piratów również zainteresowania kulinarne. – Sam robiłeś?
- Oczywiście! – Sunday uśmiechnął się tryumfalnie. – Według prastarej receptury krążącej wśród piratów pod nazwą „sernik woźnej”. Polecam, 10/10. Zanim zejdziemy na ląd, każę ci przygotować kopię przepisu.
- A gdzie zejdziemy? – Edward postanowił raz jeszcze spróbować zdobyć informacje.
- To już moja słodka tajemnica. Arr!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz