środa, 21 października 2015

Rozdział XLVI, w którym Dorian przyjmuje gościa i niezbyt wygodną pozycję



Dorian Ritter von Lassaye-Bruchtal szedł pośpiesznie ulicą Sarajewa, prawicę w kieszeni trzymał.
Przybył incognito, aby się zorientować, jak wyglądają sprawy, i okazało się, że nie wyglądają najlepiej. Wymknął się wprawdzie z pierścienia okrążenia, co wokół niego zaciskał się, ale wuj Attila wciąż z dużą sprawnością zagarniał jego aktywa. Co gorsza, przechwycone meldunki firmy Burakku Holding wskazywały, że Shichirō Namotore też szykuje coś dużego.
I jeszcze to: ledwie pół godziny wcześniej Draco Grdosić przysłał mu SMS-a, że operacja uprowadzenia Natalie z petersburskiego szpitala się nie udała. Dorian był zły. Bardzo zły. Zaciągnął do ustronnego zaułka jakąś kobietę w średnim wieku, z wyglądu urzędniczkę bankową, i wyssał z niej całą krew, ale nawet tak obfity posiłek nie stłumił jego rozdrażnienia.
Powróżyć? – kawalera von Lassaye-Bruchtal zaczepiła nadchodząca z przeciwka Cyganka. Na piersi miała identyfikator poświadczający, że jest dyplomowaną romską wróżbitką.
W normalnych warunkach po prostu wywróciłby jej czachę na lewą stronę, ale teraz burzowe chmury ostatnich wydarzeń, zszywane szkarłatnymi błyskawicami tęsknoty za Natalie, tak bardzo zakryły jego umysł mroczną plandeką, że z posępnym rozbawieniem podał Cygance lewicę.
- Z prawej dłoni byłoby lepiej – zauważyła.
- Niestety, chwilowo nie mam – warknął sarkastycznie.
Przez dłuższy czas kobieta wpatrywała się w dłoń Doriana, aż przemówiła:
- Widzę duży zamęt. Dużo spraw jest nie w porządku. Zamęt i kłopoty, ale ten stan nie potrwa długo, już niebawem wszystko stanie się tak, jak być powinno. Tylko uważaj na chciwość, bo ona może cię zgubić. Bardziej niż jakiekolwiek kły: żaden posiadacz kłów nie jest dla ciebie zagrożeniem.
Dorian wzdrygnął się. To, co mówiła, miało za dużo sensu.
- Straciłeś kogoś i chcesz odzyskać – kontynuowała kobieta. – Aby ujrzeć ją jeszcze raz, musisz pokazać jej coś, co ona pragnie zobaczyć, ale nie w taki sposób, w jaki chce to zobaczyć.
- Dobrze – odparł wytrącony z równowagi Dorian.
Rzucił jej jakiś banknot i odszedł szybkim krokiem, nie czekając, aż wyda mu resztę, chociaż krzyknęła za nim coś o rabacie.
Ciekawe, co wyczytałaby z jego drugiej dłoni? Chyba tylko zawartość portfela, a ściślej, żelaznej rezerwy, którą ubiegłego roku rozsądnie złożył był w banku w Wiedniu, a wujowscy siepacze jakoś nie zdołali zlokalizować. Sporą kwotę z tej rezerwy poświęcił Dorian na sztuczną dłoń, którą nosił od paru dni. Była wykonana z hebanu, całkiem czarna, o lekko zgiętych palcach, które umożliwiały trzymanie przedmiotów. Pomny zaś tragicznej w skutkach „rozmowy” z Bernardem Bumbesem, co do którego miał nadzieję, że cierpi męki w dowolnym kręgu piekielnym, postanowił się zabezpieczyć przed kolejnymi wilkołakami, więc jego nową dłoń zdobiły srebrne paznokcie.

Przed szesnastą Dorian wrócił do swej aktualnej kryjówki w willi z ogrodem, w wiosce położonej dwadzieścia kilometrów od Mostaru. Była to rezydencja Dragoljuba Grdosicia, który, jako Dragomir Grdulić, właśnie tu pichcił swoje alternatywnie medyczne panaceumy, wciskane następnie naiwniakom i desperatom w całej Europie.
Młody wampir szybko znalazł się w salonie, urządzonym z gangsterskim arcyprzepychem. Usiadł na kanapie, spojrzał na wiszący na ścianie portret ponurej sławy Jure Franceticia, napełnił kieliszek koniakiem. Wychylił – i plunął z zaskoczenia, bo okazało się, że to śliwowica w butelce po koniaku.
Pod jego nieobecność gospodarz zdążył już wrócić do domu. Nie minęło pół godziny, gdy zjawił się w salonie, zdejmując fartuch laboratoryjny.
- No i jak? – rzucił Dorian do jego pleców.
- No cóż, cienko.
- A tak bardziej szczegółowo?
- To nie była po prostu klęska, to była klynska, hehehehe! – znachor zaśmiał się niewesoło. – Nic się nie udało.
Wampir wpadł we wściekłość, zerwał się z kanapy, w jego czaszce zabulgotał czarny kapuśniak gniewu.
- To znaczy, że ten tysiąc euro poszedł gepardowi w rectum? – wrzeszczał na Grdosicia. – Mówiłeś, że to prosta operacja! Tak się kończy, kiedy sam czegoś nie dopilnuję!
- Skoro tak, to niech pan szanowny radzi sobie beze mnie, i bez mojej kryjówki też – odparł ustaszowiec z urazą. – Pojechałem do tej Rosji bez żadnych gwarancji zapłaty, a nie dość, że straciłem czterech ludzi, to jeszcze sam oberwałem.
Dopiero wtedy odwrócił się w stronę swego gościa, który zauważył, że większość prawej strony twarzy Grdosicia pokrywa wielki opatrunek, zachodzący aż na oko. Lewą połowa ozdobiona zaś była wątpliwym ornamentem siniaków.
- To zrób sobie okład z plomu – poradził Dorian. – Hehehehe.
- Myśli pan, że nie próbowałem? – rzucił „Draco” przez zęby. – Tylko patrzeć, jak się zagoi.
- Twoje cudowne lekarstwo to bujda z chrzanem z marcepanem – Dorian oskarżycielsko wymierzył w Grdosicia hebanową protezę. – Niby na wszystko pomaga, a dłoń mi nie odrosła!
- Bo tu potrzeba długoterminowej terapii pod kontrolą specjalisty – odpalił znachor.
Usadowił się na fotelu i odkapslował piwo otwieraczem w kształcie moszny kangura.
- Opór był twardszy, niż myślałem – przyznał. – Dziwne, przecież tam byli sami cywile. Aha, no i tego gościa, co miał być celem drugorzędnym, w ogóle nie widziałem.
- Nic dziwnego – odparł Dorian. – W międzyczasie dowiedziałem się ze sprawdzonego źródła, że przebywa on w ogóle gdzie indziej.


Edward zaś przebywał w Dubrowniku i po raz czwarty obchodził dookoła zabytkowe mury miejskie.
Co prawda wstęp na mury był biletowany, ale za pomocą prostych iluzji udawało się Patelowi oszukiwać wzrok kontrolerów. Szedł i spoglądając na czerwone dachy Raguzy z jednej strony, a lazurowy Jadran z drugiej, zastanawiał się, co dalej.
Kontakt z kapitanem piratów pozostawił go w stanie głębokiego wewnętrznego nieuporządkowania. Oczywiste było, że powinien odnaleźć Natalie. Nie tylko za nią tęsknił, nie tylko odczuwał przywiązanie, ale czuł się za nią odpowiedzialny. Poza tym, skoro tyle już dla niej wycierpiał, to wypadałoby sprawę doprowadzić do końca. Z drugiej strony – Adrian Sunday otworzył przed nim zupełnie nowe wrota, a kiedy po przybiciu do Dubrownika odprowadzał go na trap, na pożegnanie poczochrał Edwardowi grzywkę i wyszeptał mu na ucho, że chciałby natknąć się na niego znowu… W równaniu wyrażającym życie towarzyskie i uczuciowe Patela szare oczy Sundaya pełniły rolę dwóch niewiadomych. Co prawda Edward bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z różnicy pomiędzy trwałym uczuciem a przelotną namiętnością, ale mózg mówi jedno, a inne organy drugie…
Po dłuższych rozważaniach doszedł do wniosku, że Natalie ma priorytet. Ciągle przecież grozi jej niebezpieczeństwo.
Tak się zamyślił, że niezauważył nadchodzącej pracownicy, której facet pokonujący po raz kolejny tę samą trasę wydał się podejrzany. Kobieta zwymyślała Edwarda i najbliższymi schodami sprowadziła na dół.
Poszedł więc Patel na spacer ulicą Stradun, wśród łopocących na ścianach flag ze świętym Błażejem. Wciąż rozmyślał. Pieniędzy za dużo nie miał, broni też, ze składnikami do zaklęć stał nie najlepiej. Musiał się jakoś przedostać do Petersburga i zaopiekować się w końcu Natalie.
Gdy przechodził obok wąskiej uliczki odbiegającej w bok od Stradunu, do jego uszu dobiegł strzęp rozmowy po angielsku:
- Podobno w Petersburgu znowu jatka?
- Jasne. Ale tej całej Natalie nic się nie stało.
- Na razie. Moim zdaniem laska po prostu przyciąga pecha.
Zaintrygowany Edward skręcił w zaułek. Stali tam dwaj młodzi mężczyźni w czerni.
- Czy myśmy się już gdzieś nie widzieli? – zapytał jeden na jego widok.
- Nie sądzę – odrzekł Patel.
Nieznajomy machnął w jego kierunku otwartą dłonią i Edward poczuł, że osuwa się na ziemię. Zanim padł na kamienny trotuar, zdążył pomyśleć: „No nie, znowu? Ile można…”


Dwaj Trabanci Doriana popędzili co prędzej do willi Dragomira Grdulicia, a cenny jeniec został skrępowany i umieszczony w stodole. Kawaler von Lassaye-Bruchtal nagrodził ich całonocnym urlopem.
- No więc ma pan tego swojego Edwarda – zauważył Grdosić w salonie, nalewając rakiję do kieliszka. – I co teraz?
- On nie jest mój – Dorian spiorunował go wzrokiem. – Moja jest Natalie. A teraz usiądziemy i policzymy siły. Ilu ludzi możesz wygospodarować?
Znachor zamyślił się z wódką w ręku.
- Jak pościągam z Mostaru i okolicznych gmin, to zbiorą się ze dwa plutony. Tylko w dalszym ciągu nie wiem, co z tego będę miał, hehehehe.
- Ciągle kontroluję kilka firm-krzaków. Mogę je przekwalifikować na dystrybutorów plomu. Na coś więcej będziemy musieli poczekać obydwaj. A więc powiadasz, że dwa plutony?
- Około – odparł Grdosić kwaśno.
- Połowa do ochrony obiektu, druga połowa jako odwód operacyjny – zarządził Dorian. – Do tego moich Trabantów jeszcze z górą pół tuzina. Na razie będzie musiało wystarczyć.
Przez głowę przemknął mu desperacki plan zwiększenia sobie liczby podwładnych drogą zwampirzania pseudokibiców, ale na razie odepchnął go mentalnym butem.
- W porządku – zadeklarował. – Pójdę zobaczyć naszego gościa.
Edward pozostawał pod wpływem zaklęcia usypiającego, które rzucił nań jeden z Trabantów. Leżąc na klepisku stodoły, w żółtej koszuli i granatowych bokserkach, skrępowany grubą liną, był całkowicie zdany na łaskę Doriana, który stał obok, patrzył na jego nieprzytomną twarz i napawał się swoją przewagą. Właściwie mógłby jednym ciosem zrobić z Patelem koniec, dokonać tego, czego nie udało się ani Stelli Burns, ani innym. Mógłby też wysączyć jego krew do ostatniej kropli, ale wolał tego nie robić. Zemsta musiała poczekać… do momentu, aż w ręku Doriana znajdzie się także i Natalie! Wówczas los, jaki zostanie zgotowany Edwardowi, do samej głębi dotknie również tę niewdzięcznicę.
Mimo wszystko kawaler von Lassaye-Bruchtal postanowił skosztować krwi swojego gościa. Do czasu, aż sytuacja ogólna się nie poprawi, może traktować Edwarda w charakterze żywej manierki. Powinien tylko dobrze go karmić, aby uzyskać odpowiednią jakość krwi.
Nachylił się nad nieprzytomnym Patelem, z mściwością zbliżył usta do jego tętnicy szyjnej. Wpił się z wprawą i pociągnął. Gdy świeża krew uderzyła w jego podniebienie, znów znalazł się na hemoglobinowym haju. Chłopak miał w żyłach towar wysokiej jakości. Podobno, poza wszystkim innym, nieźle sobie radził z gotowaniem, więc nic dziwnego, że okazał się całkiem zdrowy.
Dorian zdał sobie sprawę, że musi przestać, bo inaczej wysuszy Edwarda do cna, zupełnie go wykończy, a na to jeszcze za wcześnie, poza tym tak doskonałą krew szkoda marnować za pierwszym razem. Oderwał usta od jego s.zyi: ślady po kłach powinny się zagoić błyskawicznie.
Wstając, przypadkiem oparł dłoń o pierś Patela w miejscu, gdzie koszula była rozpięta. Dotyk więźnia wprawił go w dziwny nastrój, wypełnił wnętrze Doriana ciemnofioletowymi chełstami. Smagła skóra Edwarda okazała się tak aksamitna, że kawaler von Lassaye-Bruchtal poczuł się naprawdę niewyraźnie. Spojrzał raz jeszcze na jego twarz, ale młody kandydat na maga się nie budził. Dorian wybiegł na palcach ze stodoły i tego dnia już nie wchodził tam bez potrzeby.
W nocy Edward doszedł do siebie, ale był całkiem związany i nie mógł nic zrobić. Jeden z ludzi Grdosicia podał mu kolację, której wystawność ostro kontrastowała ze zgrzebnością pomieszczenia. Posadził więźnia na sieczkarni i bez pośpiechu nakarmił, pamiętając, żeby przypadkiem nie rozwiązywać. Nie był zbyt rozmowny, zresztą słabo mówił po angielsku, więc Patel nie wiedział, gdzie się znajduje, chociaż ból szyi budził w nim pewne podejrzenia. Plus był taki, że w końcu przynieśli mu krzesło.
Dorian w końcu przemógł się i czasem chodził do stodoły zwizytować gościa, ale tylko w czasie jego snu. Kiedy Edward był przytomny, kawaler von Lassaye-Bruchtal obserwował go z zewnątrz przez szpary między deskami. Pomimo całej przewagi, jaką miał nad jeńcem, nie czuł się gotów na spotkanie oko w oko. Każda dyskusja z Patelem mogła zakończyć się tym, że Dorian sięgnąłby po swój wielki kwantyfikator.
Im dłużej patrzył na Edwarda, tym bardziej rozumiał, jak to możliwe, że Natalie straciła dla niego głowę. Właściwie to sam trochę tracił, i to nie tylko głowę. Coraz częściej łapał się na myśli, że chętnie uczyniłby z Edwardem coś, za co w pewnym sensie pochwaliłby go Wład Drakula.
Najlepiej byłoby, gdyby mógł mieć ich oboje – i Natalie, i Edwarda, rzecz jasna osobno, tak, aby o sobie nawzajem nie wiedzieli. Natalie we Wiedniu, a Edwarda, dajmy na to, w swojej rezydencji w Ljubljanie, której nie miał, ale w każdej chwili mógł mieć, w przyszłości… Z pewnością znalazłby dla niego przytulną piwnicę.
- Co pan taki skwaszony? – zapytał następnego ranka Dragoljub Grdosić. – Pewnie, z dziewczyny zawsze więcej pożytku, hehehehe!
- Nie wymądrzaj się – odparł Dorian. – Będzie i dziewczyna. Tylko muszę znaleźć sposób. Jakoś do niej dotrzeć, w taki sposób, żeby nie wystawiać się na kolejne ciosy.

W końcu nadeszła ta chwila, w której młody wampir majestatycznie wkroczył do stodoły, gdzie jego gość od wielu godzin siedział na krześle. W oczach Patela na ułamek sekundy zabłysnęło przerażenie, ale skrył je umiejętnie.
- Wiesz, kim jestem? – zapytał Dorian, spoglądając nań z góry.
- Jasne – Edward, choć związany, jednak wzruszył ramionami, nie dając po sobie poznać zszokowania, które zresztą częściowo przewidywał. – Dorian Jones.
- Nie wygłupiaj się z tym Jonesem! – zirytował się kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, co mogę ci teraz zrobić?
- Pewnie nic przyjemnego. Ale i tak ci nie powiem, gdzie jest Natalie.
- Ludzie, czy wyście się zmówili, żeby mi robić na złość? – Dorianowi przypomniała się ostatnia konwersacja z kocowilkiem. – Oczywiście, że mi powiesz, chociaż niekoniecznie w sposób bezpośredni. I niekoniecznie od razu.
Obszedł więźnia dookoła, uważając, żeby nie patrzeć mu w oczy.
- Nie uważałem cię dotąd za godnego przeciwnika – wyznał. – Dopóki nie zobaczyłem cię na żywo.
Edward nic nie odpowiedział. Dorian zbliżył się do krzesła od strony oparcia i zaczął ze złowieszczą powolnością rozpinać Patelowi koszulę. Ściągnął ją z pleców na nadgarstki i tam zaplótł, aby stanowiła uzupełnienie dla więzów.
Lewą dłonią gładził plecy Edwarda, w pełni doświadczając niesamowitej delikatności jego skóry, a hebanową prawicą sięgnął w przód, zabierając się do drażnienia jego guzików. Patel opierał się długo, ale ostatecznie nie mógł powstrzymać choćby pojedynczych jęków.
- Uśmiercenie ciebie byłoby pójściem na łatwiznę, piękny – wysyczał Dorian do jego ucha.
Z rozmachem usiadł Edwardowi na udach. Krzesło było stare i liche, nie wytrzymało ciężaru i z trzaskiem obaj runęli na klepisko. Młody wampir natychmiast dobrał się do ust gościa, całując go bezkarnie i bezczelnie.
- No i co, Edwardzie? – charczał namiętnie. – Chyba nie takiego traktowania z mojej strony się spodziewałeś, co?
Edwardowi, wciąż czującemu oszołomienie od alabastrowej skóry Doriana i jego ordynarnie harcującego języka, przeszła przez głowę myśl, żeby ugryźć. Dopiero by się ciemięzca zdziwił – kto słyszał, żeby to wampir był gryziony? Zamiast tego, nie całkiem nad sobą panując, zaczął odwzajemniać pocałunki, czyli zrobił coś jeszcze bardziej nieoczekiwanego. Dorian zbaraniał, ale tylko na chwilę, bo już po chwili wsunął rękę w jego bokserki. Patel zawył przez zęby, gdy zimne, srebrne paznokcie hebanowej dłoni natrafiły na jego zakłopotany pędzel. Drugą ręką tymczasem kawaler von Lassaye-Bruchtal ściągnął przez głowę swą czarną koszulę, co wymagało od niego sporo wysiłku, ale nie było w stanie powstrzymać rozpętanego tajfunu żądzy.
Edward pozostawał czerwony i gorący, a kiedy jego klata zetknęła się płaszczyznowo z intrygującą bladością ciała Doriana, nieledwie poczuł, że się rozpuszcza. Jego giętkie koromysło też nie pozostało obojętne, choć kłamstwem by było sądzić, że to pod wpływem nieczułego hebanu.
Zassał się zatem w Dorianów obojczyk. Kawaler von Lassaye-Bruchtal uznał jednak, że Edward na zbyt wiele sobie pozwala. Ordynarnym ciosem w bok przewrócił Patela na wznak. Potem wstał i żeby więzień sobie nie myślał nie wiadomo czego, zaraz przygiął go do ziemi, przydeptując butem jego plecy.
Mógłby w tym momencie odwrócić się i wyjść, jednak powykręcana namiętność nie pozwoliła mu pozostawić sprawy niedokończonej. Zrobił tylko dwa kroki w stronę wrót, a potem zawrócił ku Edwardu, który klęczał skrępowany, w samych bokserkach. Ręce Doriana były szybsze niż umysł. Błyskawicznie spuścił ku ziemi swe markowe spodnie, ujął je za nogawki i z całej siły zaczął chłostać Edwarda po jego wypiętym rewersie. Skutek tego był natychmiastowy: z każdym kolejnym ciosem szkarłatna basznia Doriana zdawała się osiągać rozmiary wprost rekordowe.
Energicznie cisnął portki swe pod ścianę i lśniącym butem (zdjął bowiem spodnie bez ściągania butów) obrócił Edwarda na plecy, aby ten mógł zadrżeć na widok jego sterczącego majestatu. Patel istotnie się wzdrygnął, choć Dorian, spoglądając na jego bokserskie barchany, z zadowoleniem uznał, że one również kryją spory kapitał.
- Nie jesteś zbyt elokwentny, mój drogi – powiedział, a nie doczekawszy się odpowiedzi, szarpnął krnąbrnego gościa za ramię i rzucił go na stertę siana.
Zanim Edward zdążył zareagować, Dorian bezwzględnie zerwał z niego bokserki, ale nie udało się ich ściągnąć do końca, bo utknęły na więzach w kostkach. Wampir zastanowił się, choć jego waldemar niemiłosiernie poganiał go do działania. W końcu poluzował nieco sznur, by umożliwić jeńcowi większy rozstaw kończyn, ale nie na tyle, żeby ułatwić wierzganie. Przyczepił się do jego pleców na jedną gorącą minutę, a potem znów pchnął Edwarda na siano.
Nadszedł krytyczny moment. Dorian rozejrzał się po stodole. Dostrzegł w kącie baniak oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia i wetknął weń swój totem, aby zapewnić sobie lepszy poślizg.
Na widok tych intymnych ablucji Patel spiął się i zadrżał. Wampir szarpnął go za włosy, drugą ręką dał bolesnego sęczka pod żebro, a potem uniósł w górę biodra Edwarda i z mroczną satysfakcją nadział go na swego hohenstaufa. Zajodłował z rozkoszy. To było jak wkładanie skrzypiec klasy światowej do futerału ze szlachetnej skóry.
Edwardowi łzy stanęły w oczach, a równocześnie, na przeciwległym końcu organizmu, stanęło jeszcze co innego. Dorian nie mógł powstrzymać poczucia ekstazy pomieszanego z sadystycznym schadenfreudem z poniżenia największego rywala. Przekraczając nieprzekraczalne tabu, czuł w sobie prawdziwie wampirzą moc. Pozycja była może trochę niewygodna, za to pozwalała mu patrzeć prosto w oczy gościa i czerpać rozkosz ze swojej dominacji.
- Dlaczego mi to robisz? – jęczał Edward, czując, jak wampiryczny konświstador przełamuje jego najczulszy opór.
- A jak myślisz? – wymruczał cynicznie Dorian do jego ucha, boleśnie gładząc mu żebra swą hebanową ręką. – Nie mogę puścić cię wolno, bo bylibyśmy rywalami. Nie chcę cię zabijać, bo jesteś zbyt słodki. Nie mogę nawet zrobić z ciebie wampira, bo wtedy mógłbyś się dla mnie stać realnym zagrożeniem. Więc co innego mi zostało?
Przez krótki moment Edward miał nadzieję, że to doświadczenie będzie przynajmniej pouczające. W końcu mało który ze studentów jego akademii mógł się pochwalić odbyciem interkursu z wampirem, więc gdyby udało mu się przeżyć, miałby spore szanse na magisterium przed czasem. Jednak bitwa siedmiu armii, jaka odbywała się u jego południowej bramy, gdy rozszarpywał ją warchlaczek Doriana, nie dała mu skupić myśli na wyobrażaniu sobie przyszłej kariery naukowej.
Dorian bowiem ani przez moment nie zamierzał być delikatny. Im dłużej trwała ta sytuacja, tym bardziej mu się podobała. Ciekawe, co powiedziałaby Natalie na wieść, że on, kawaler von Lassaye-Bruchtal, bezlitośnie i z pasją wyptakował Edwarda? Gdy wyobrażał sobie, jak dotkliwą karę stanowić będzie dla niej ta świadomość, wezbrały nurty Dorianowego podniecenia i zaczął jeszcze intensywniej nasycać Edwardem swojego banchutza. Z satysfakcją patrzył na jego elastyczny pogrzebacz, co wściekał się bezgłośnie w tantalicznych mękach.
Wpadł w prawdziwy amok. Zachichotywał się jak rasowy szwarccharakter, kontrapunktując jęki i stęki Edwarda. Chlustał olejem rzepakowym na siebie i na niego. Ciała ślizgały się jedno o drugie, przylepiały się do nich drobiny siana. Dorian na przemian podziwiał to wykrzywioną w umęczonym grymasie twarz Patela, to jego górującego tramwaja, któremu w założeniu nie dane było doczekać spełnienia.
Dorian strząsnął z siebie gościa, aż ten klapnął na klepisko, wzbijając tumany pyłu. Edward był cały od siana. Ledwo jednak zdążył podnieść się chociaż na kolana, wampir zaszedł go od rufy i nadział na swą igłę Afrodyty, złapał za biodra i borsuczył go jeszcze mocniej, zupełnie już nie przejmując się jego reakcjami.
- Jesteś teraz mój – sapał przez zęby. – Przyzwyczajaj się…
Edward, w którego wnętrzu, oprócz Dorianowego tulipana, szalała również bitwa pomiędzy poczuciem krzywdy, poniżenia i zwykłej dezorientacji a czysto fizycznymi bodźcami przyjemności, jakże nieodpowiedniej i absurdalnej w takiej sytuacji, nie był w stanie już z nim dyskutować, wydawał tylko donośny, gardłowy hurgot. W końcu Dorian zdecydował się trącić palcem jego krasny jesion, doprowadzając Patela do bolesnego, zawstydzającego i nieprzynoszącego zadowolenia finału.
Przyszła pora kończyć zabawę. Ściskając biodra Edwarda jak rajdowiec kierownicę, kawaler von Lassaye-Bruchtal pomknął w stronę ostatniego wirażu. Jego biodra szarpnęły się, zderzając czołowo z zapleczem Patela, jak gdyby na moment zostały obdarzone własną, niezależną świadomością. W mrocznej duszy Doriana ultramarynowe gwiazdy rozbłysły na antracytowym niebie, zwiastując trzęsienie galaktyki, które rozproszyło jego zmysły po widnokręgu. Czegoś takiego doznawał dotąd wyłącznie z Natalie…
Odepchnął Edwarda, tak jak sprzątaczka odrzuca zużytą ścierkę w kąt pomieszczenia gospodarczego. Założył koszulę i nie oglądając się na swego więźnia, stukając obcasami, wyszedł ze stodoły. Spodniami się nie przejmował.

W następnych dniach Dorian utwierdził się w przekonaniu, że Edward może mu dać całkiem sporo zabawy. Siadając na werandzie z książką i winem, przywiązywał go do nogi od krzesła. Chodził z nim też na wieczorne spacery po wsi, oczywiście na smyczy. Wywieszał też Edwarda za ręce na balustradzie balkonu, odzianego wyłącznie w maskę przeciwgazową (bez pochłaniacza), a po wypiciu herbaty z rozmachem wychlustywał fusy na jego klatkę piersiową. W żadne poważniejsze dyskusje się z nim nie wdawał, zresztą niby o czym, o Natalie?
Właśnie. W dalszym ciągu do niego nie wróciła i co gorsza, chyba nawet nie chciała. Trzeba było wreszcie coś z tym zrobić. Stefczo Kałojanow pisał, że udało mu się zwampirzyć jednego prezesa rady nadzorczej. Ziarnko do ziarnka i swoją pozycję Dorian odbuduje… Ale pieniądze pieniędzmi, a jak dotrzeć do Natalie?
Któregoś południa siedział u Grdosicia w salonie i pił wino. Edward w kącie, przykryty narzutą, udawał (nie z własnej woli) wygodny fotel.
- Wyjadę na parę dni – oznajmił znachor. – Mam spotkania z klientami w Splicie i Kotorze, a w sobotę muszę zakręcić do jednego z moich chłopaków, bo akurat będzie fotografował ślub, to mu dam materiały promocyjne, żeby porozdawał, komu się da. Młodym też plom pszczeli przyda się na różne dolegliwości, hehehehe!
Kawaler von Lassaye-Bruchtal słuchał go z obojętnością, biznes Grdosicia mało go obchodził. Wtem przypomniał sobie słowa Cyganki. „Coś, co ona pragnie zobaczyć, ale nie w taki sposób, w jaki chce to zobaczyć”.
- Mówisz, że jeden z twoich ludzi jest profesjonalnym fotografem? – zapytał. – To mi podsuwa pewien pomysł…



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz