Dorian Ritter von
Lassaye-Bruchtal szedł pośpiesznie ulicą Sarajewa, prawicę w
kieszeni trzymał.
Przybył incognito, aby
się zorientować, jak wyglądają sprawy, i okazało się, że nie
wyglądają najlepiej. Wymknął się wprawdzie z pierścienia
okrążenia, co wokół niego zaciskał się, ale wuj Attila wciąż
z dużą sprawnością zagarniał jego aktywa. Co gorsza,
przechwycone meldunki firmy Burakku Holding wskazywały, że Shichirō Namotore też szykuje coś dużego.
I
jeszcze to: ledwie pół godziny wcześniej Draco Grdosić przysłał
mu SMS-a, że operacja uprowadzenia Natalie z petersburskiego
szpitala się nie udała. Dorian był zły. Bardzo zły. Zaciągnął
do ustronnego zaułka jakąś kobietę w średnim wieku, z wyglądu
urzędniczkę bankową, i wyssał z niej całą krew, ale nawet tak
obfity posiłek nie stłumił jego rozdrażnienia.
Powróżyć? – kawalera von Lassaye-Bruchtal zaczepiła nadchodząca
z przeciwka Cyganka. Na piersi miała identyfikator poświadczający,
że jest dyplomowaną romską wróżbitką.
W normalnych warunkach
po prostu wywróciłby jej czachę na lewą stronę, ale teraz
burzowe chmury ostatnich wydarzeń, zszywane szkarłatnymi
błyskawicami tęsknoty za Natalie, tak bardzo zakryły jego umysł
mroczną plandeką, że z posępnym rozbawieniem podał Cygance
lewicę.
- Z prawej dłoni byłoby
lepiej – zauważyła.
- Niestety, chwilowo nie
mam – warknął sarkastycznie.
Przez dłuższy czas
kobieta wpatrywała się w dłoń Doriana, aż przemówiła:
- Widzę duży zamęt.
Dużo spraw jest nie w porządku. Zamęt i kłopoty, ale ten stan nie
potrwa długo, już niebawem wszystko stanie się tak, jak być
powinno. Tylko uważaj na chciwość, bo ona może cię zgubić.
Bardziej niż jakiekolwiek kły: żaden posiadacz kłów nie jest dla
ciebie zagrożeniem.
Dorian wzdrygnął się.
To, co mówiła, miało za dużo sensu.
- Straciłeś kogoś i
chcesz odzyskać – kontynuowała kobieta. – Aby ujrzeć ją
jeszcze raz, musisz pokazać jej coś, co ona pragnie zobaczyć, ale
nie w taki sposób, w jaki chce to zobaczyć.
- Dobrze – odparł
wytrącony z równowagi Dorian.
Rzucił jej jakiś
banknot i odszedł szybkim krokiem, nie czekając, aż wyda mu
resztę, chociaż krzyknęła za nim coś o rabacie.
Ciekawe, co wyczytałaby
z jego drugiej dłoni? Chyba tylko zawartość portfela, a ściślej,
żelaznej rezerwy, którą ubiegłego roku rozsądnie złożył był
w banku w Wiedniu, a wujowscy siepacze jakoś nie zdołali
zlokalizować. Sporą kwotę z tej rezerwy poświęcił Dorian na
sztuczną dłoń, którą nosił od paru dni. Była wykonana z
hebanu, całkiem czarna, o lekko zgiętych palcach, które
umożliwiały trzymanie przedmiotów. Pomny zaś tragicznej w
skutkach „rozmowy” z Bernardem Bumbesem, co do którego miał
nadzieję, że cierpi męki w dowolnym kręgu piekielnym, postanowił
się zabezpieczyć przed kolejnymi wilkołakami, więc jego nową
dłoń zdobiły srebrne paznokcie.
Przed szesnastą Dorian
wrócił do swej aktualnej kryjówki w willi z ogrodem, w wiosce
położonej dwadzieścia kilometrów od Mostaru. Była to rezydencja
Dragoljuba Grdosicia, który, jako Dragomir Grdulić, właśnie tu
pichcił swoje alternatywnie medyczne panaceumy, wciskane następnie
naiwniakom i desperatom w całej Europie.
Młody wampir szybko
znalazł się w salonie, urządzonym z gangsterskim arcyprzepychem.
Usiadł na kanapie, spojrzał na wiszący na ścianie portret ponurej
sławy Jure Franceticia, napełnił kieliszek koniakiem. Wychylił –
i plunął z zaskoczenia, bo okazało się, że to śliwowica w
butelce po koniaku.
Pod jego nieobecność
gospodarz zdążył już wrócić do domu. Nie minęło pół
godziny, gdy zjawił się w salonie, zdejmując fartuch
laboratoryjny.
- No i jak? – rzucił
Dorian do jego pleców.
- No cóż, cienko.
- A tak bardziej
szczegółowo?
- To nie była po prostu
klęska, to była klynska, hehehehe! – znachor zaśmiał się
niewesoło. – Nic się nie udało.
Wampir wpadł we
wściekłość, zerwał się z kanapy, w jego czaszce zabulgotał
czarny kapuśniak gniewu.
- To znaczy, że ten
tysiąc euro poszedł gepardowi w rectum? – wrzeszczał na
Grdosicia. – Mówiłeś, że to prosta operacja! Tak się kończy,
kiedy sam czegoś nie dopilnuję!
- Skoro tak, to niech pan
szanowny radzi sobie beze mnie, i bez mojej kryjówki też – odparł
ustaszowiec z urazą. – Pojechałem do tej Rosji bez żadnych
gwarancji zapłaty, a nie dość, że straciłem czterech ludzi, to
jeszcze sam oberwałem.
Dopiero wtedy odwrócił
się w stronę swego gościa, który zauważył, że większość
prawej strony twarzy Grdosicia pokrywa wielki opatrunek, zachodzący
aż na oko. Lewą połowa ozdobiona zaś była wątpliwym ornamentem
siniaków.
- To zrób sobie okład z
plomu – poradził Dorian. – Hehehehe.
- Myśli pan, że nie
próbowałem? – rzucił „Draco” przez zęby. – Tylko patrzeć,
jak się zagoi.
- Twoje cudowne lekarstwo
to bujda z chrzanem z marcepanem – Dorian oskarżycielsko wymierzył
w Grdosicia hebanową protezę. – Niby na wszystko pomaga, a dłoń
mi nie odrosła!
- Bo tu potrzeba
długoterminowej terapii pod kontrolą specjalisty – odpalił
znachor.
Usadowił się na fotelu
i odkapslował piwo otwieraczem w kształcie moszny kangura.
- Opór był twardszy,
niż myślałem – przyznał. – Dziwne, przecież tam byli sami
cywile. Aha, no i tego gościa, co miał być celem drugorzędnym, w
ogóle nie widziałem.
- Nic dziwnego – odparł
Dorian. – W międzyczasie dowiedziałem się ze sprawdzonego
źródła, że przebywa on w ogóle gdzie indziej.
Edward zaś przebywał w
Dubrowniku i po raz czwarty obchodził dookoła zabytkowe mury
miejskie.
Co prawda wstęp na mury
był biletowany, ale za pomocą prostych iluzji udawało się
Patelowi oszukiwać wzrok kontrolerów. Szedł i spoglądając na
czerwone dachy Raguzy z jednej strony, a lazurowy Jadran z drugiej,
zastanawiał się, co dalej.
Kontakt z kapitanem
piratów pozostawił go w stanie głębokiego wewnętrznego
nieuporządkowania. Oczywiste było, że powinien odnaleźć Natalie.
Nie tylko za nią tęsknił, nie tylko odczuwał przywiązanie, ale
czuł się za nią odpowiedzialny. Poza tym, skoro tyle już dla niej
wycierpiał, to wypadałoby sprawę doprowadzić do końca. Z drugiej
strony – Adrian Sunday otworzył przed nim zupełnie nowe wrota, a
kiedy po przybiciu do Dubrownika odprowadzał go na trap, na
pożegnanie poczochrał Edwardowi grzywkę i wyszeptał mu na ucho,
że chciałby natknąć się na niego znowu… W równaniu
wyrażającym życie towarzyskie i uczuciowe Patela szare oczy
Sundaya pełniły rolę dwóch niewiadomych. Co prawda Edward bardzo
dobrze zdawał sobie sprawę z różnicy pomiędzy trwałym uczuciem
a przelotną namiętnością, ale mózg mówi jedno, a inne organy
drugie…
Po dłuższych
rozważaniach doszedł do wniosku, że Natalie ma priorytet. Ciągle
przecież grozi jej niebezpieczeństwo.
Tak się zamyślił, że
niezauważył nadchodzącej pracownicy, której facet pokonujący po
raz kolejny tę samą trasę wydał się podejrzany. Kobieta
zwymyślała Edwarda i najbliższymi schodami sprowadziła na dół.
Poszedł więc Patel na
spacer ulicą Stradun, wśród łopocących na ścianach flag ze
świętym Błażejem. Wciąż rozmyślał. Pieniędzy za dużo nie
miał, broni też, ze składnikami do zaklęć stał nie najlepiej.
Musiał się jakoś przedostać do Petersburga i zaopiekować się w
końcu Natalie.
Gdy przechodził obok
wąskiej uliczki odbiegającej w bok od Stradunu, do jego uszu
dobiegł strzęp rozmowy po angielsku:
- Podobno w Petersburgu
znowu jatka?
- Jasne. Ale tej całej
Natalie nic się nie stało.
- Na razie. Moim zdaniem
laska po prostu przyciąga pecha.
Zaintrygowany Edward
skręcił w zaułek. Stali tam dwaj młodzi mężczyźni w czerni.
- Czy myśmy się już
gdzieś nie widzieli? – zapytał jeden na jego widok.
- Nie sądzę – odrzekł
Patel.
Nieznajomy machnął w
jego kierunku otwartą dłonią i Edward poczuł, że osuwa się na
ziemię. Zanim padł na kamienny trotuar, zdążył pomyśleć: „No
nie, znowu? Ile można…”
Dwaj Trabanci Doriana
popędzili co prędzej do willi Dragomira Grdulicia, a cenny jeniec
został skrępowany i umieszczony w stodole. Kawaler von
Lassaye-Bruchtal nagrodził ich całonocnym urlopem.
- No więc ma pan tego
swojego Edwarda – zauważył Grdosić w salonie, nalewając rakiję
do kieliszka. – I co teraz?
- On nie jest mój –
Dorian spiorunował go wzrokiem. – Moja jest Natalie. A teraz
usiądziemy i policzymy siły. Ilu ludzi możesz wygospodarować?
Znachor zamyślił się
z wódką w ręku.
- Jak pościągam z
Mostaru i okolicznych gmin, to zbiorą się ze dwa plutony. Tylko w
dalszym ciągu nie wiem, co z tego będę miał, hehehehe.
- Ciągle kontroluję
kilka firm-krzaków. Mogę je przekwalifikować na dystrybutorów
plomu. Na coś więcej będziemy musieli poczekać obydwaj. A więc
powiadasz, że dwa plutony?
- Około – odparł
Grdosić kwaśno.
- Połowa do ochrony
obiektu, druga połowa jako odwód operacyjny – zarządził Dorian.
– Do tego moich Trabantów jeszcze z górą pół tuzina. Na razie
będzie musiało wystarczyć.
Przez głowę przemknął
mu desperacki plan zwiększenia sobie liczby podwładnych drogą
zwampirzania pseudokibiców, ale na razie odepchnął go mentalnym
butem.
- W porządku –
zadeklarował. – Pójdę zobaczyć naszego gościa.
Edward pozostawał pod
wpływem zaklęcia usypiającego, które rzucił nań jeden z
Trabantów. Leżąc na klepisku stodoły, w żółtej koszuli i
granatowych bokserkach, skrępowany grubą liną, był całkowicie
zdany na łaskę Doriana, który stał obok, patrzył na jego
nieprzytomną twarz i napawał się swoją przewagą. Właściwie
mógłby jednym ciosem zrobić z Patelem koniec, dokonać tego, czego
nie udało się ani Stelli Burns, ani innym. Mógłby też wysączyć
jego krew do ostatniej kropli, ale wolał tego nie robić. Zemsta
musiała poczekać… do momentu, aż w ręku Doriana znajdzie się
także i Natalie! Wówczas los, jaki zostanie zgotowany Edwardowi, do
samej głębi dotknie również tę niewdzięcznicę.
Mimo wszystko kawaler
von Lassaye-Bruchtal postanowił skosztować krwi swojego gościa. Do
czasu, aż sytuacja ogólna się nie poprawi, może traktować
Edwarda w charakterze żywej manierki. Powinien tylko dobrze go
karmić, aby uzyskać odpowiednią jakość krwi.
Nachylił się nad
nieprzytomnym Patelem, z mściwością zbliżył usta do jego tętnicy
szyjnej. Wpił się z wprawą i pociągnął. Gdy świeża krew
uderzyła w jego podniebienie, znów znalazł się na hemoglobinowym
haju. Chłopak miał w żyłach towar wysokiej jakości. Podobno,
poza wszystkim innym, nieźle sobie radził z gotowaniem, więc nic
dziwnego, że okazał się całkiem zdrowy.
Dorian zdał sobie
sprawę, że musi przestać, bo inaczej wysuszy Edwarda do cna,
zupełnie go wykończy, a na to jeszcze za wcześnie, poza tym tak
doskonałą krew szkoda marnować za pierwszym razem. Oderwał usta
od jego s.zyi: ślady po kłach powinny się zagoić błyskawicznie.
Wstając, przypadkiem
oparł dłoń o pierś Patela w miejscu, gdzie koszula była
rozpięta. Dotyk więźnia wprawił go w dziwny nastrój, wypełnił
wnętrze Doriana ciemnofioletowymi chełstami. Smagła skóra Edwarda
okazała się tak aksamitna, że kawaler von Lassaye-Bruchtal poczuł
się naprawdę niewyraźnie. Spojrzał raz jeszcze na jego twarz, ale
młody kandydat na maga się nie budził. Dorian wybiegł na palcach
ze stodoły i tego dnia już nie wchodził tam bez potrzeby.
W nocy Edward doszedł
do siebie, ale był całkiem związany i nie mógł nic zrobić.
Jeden z ludzi Grdosicia podał mu kolację, której wystawność
ostro kontrastowała ze zgrzebnością pomieszczenia. Posadził
więźnia na sieczkarni i bez pośpiechu nakarmił, pamiętając,
żeby przypadkiem nie rozwiązywać. Nie był zbyt rozmowny, zresztą
słabo mówił po angielsku, więc Patel nie wiedział, gdzie się
znajduje, chociaż ból szyi budził w nim pewne podejrzenia. Plus
był taki, że w końcu przynieśli mu krzesło.
Dorian w końcu przemógł
się i czasem chodził do stodoły zwizytować gościa, ale tylko w
czasie jego snu. Kiedy Edward był przytomny, kawaler von
Lassaye-Bruchtal obserwował go z zewnątrz przez szpary między
deskami. Pomimo całej przewagi, jaką miał nad jeńcem, nie czuł
się gotów na spotkanie oko w oko. Każda dyskusja z Patelem mogła
zakończyć się tym, że Dorian sięgnąłby po swój wielki
kwantyfikator.
Im dłużej patrzył na
Edwarda, tym bardziej rozumiał, jak to możliwe, że Natalie
straciła dla niego głowę. Właściwie to sam trochę tracił, i to
nie tylko głowę. Coraz częściej łapał się na myśli, że
chętnie uczyniłby z Edwardem coś, za co w pewnym sensie
pochwaliłby go Wład Drakula.
Najlepiej byłoby, gdyby
mógł mieć ich oboje – i Natalie, i Edwarda, rzecz jasna osobno,
tak, aby o sobie nawzajem nie wiedzieli. Natalie we Wiedniu, a
Edwarda, dajmy na to, w swojej rezydencji w Ljubljanie, której nie
miał, ale w każdej chwili mógł mieć, w przyszłości… Z
pewnością znalazłby dla niego przytulną piwnicę.
- Co pan taki skwaszony?
– zapytał następnego ranka Dragoljub Grdosić. – Pewnie, z
dziewczyny zawsze więcej pożytku, hehehehe!
- Nie wymądrzaj się –
odparł Dorian. – Będzie i dziewczyna. Tylko muszę znaleźć
sposób. Jakoś do niej dotrzeć, w taki sposób, żeby nie wystawiać
się na kolejne ciosy.
W końcu nadeszła ta
chwila, w której młody wampir majestatycznie wkroczył do stodoły,
gdzie jego gość od wielu godzin siedział na krześle. W oczach
Patela na ułamek sekundy zabłysnęło przerażenie, ale skrył je
umiejętnie.
- Wiesz, kim jestem? –
zapytał Dorian, spoglądając nań z góry.
- Jasne – Edward, choć
związany, jednak wzruszył ramionami, nie dając po sobie poznać
zszokowania, które zresztą częściowo przewidywał. – Dorian
Jones.
- Nie wygłupiaj się z
tym Jonesem! – zirytował się kawaler von Lassaye-Bruchtal. –
Czy ty zdajesz sobie sprawę, co mogę ci teraz zrobić?
- Pewnie nic przyjemnego.
Ale i tak ci nie powiem, gdzie jest Natalie.
- Ludzie, czy wyście się
zmówili, żeby mi robić na złość? – Dorianowi przypomniała
się ostatnia konwersacja z kocowilkiem. – Oczywiście, że mi
powiesz, chociaż niekoniecznie w sposób bezpośredni. I
niekoniecznie od razu.
Obszedł więźnia
dookoła, uważając, żeby nie patrzeć mu w oczy.
- Nie uważałem cię
dotąd za godnego przeciwnika – wyznał. – Dopóki nie zobaczyłem
cię na żywo.
Edward nic nie
odpowiedział. Dorian zbliżył się do krzesła od strony oparcia i
zaczął ze złowieszczą powolnością rozpinać Patelowi koszulę.
Ściągnął ją z pleców na nadgarstki i tam zaplótł, aby
stanowiła uzupełnienie dla więzów.
Lewą dłonią gładził
plecy Edwarda, w pełni doświadczając niesamowitej delikatności
jego skóry, a hebanową prawicą sięgnął w przód, zabierając
się do drażnienia jego guzików. Patel opierał się długo, ale
ostatecznie nie mógł powstrzymać choćby pojedynczych jęków.
- Uśmiercenie ciebie
byłoby pójściem na łatwiznę, piękny – wysyczał Dorian do
jego ucha.
Z rozmachem usiadł
Edwardowi na udach. Krzesło było stare i liche, nie wytrzymało
ciężaru i z trzaskiem obaj runęli na klepisko. Młody wampir
natychmiast dobrał się do ust gościa, całując go bezkarnie i
bezczelnie.
- No i co, Edwardzie? –
charczał namiętnie. – Chyba nie takiego traktowania z mojej
strony się spodziewałeś, co?
Edwardowi, wciąż
czującemu oszołomienie od alabastrowej skóry Doriana i jego
ordynarnie harcującego języka, przeszła przez głowę myśl, żeby
ugryźć. Dopiero by się ciemięzca zdziwił – kto słyszał, żeby
to wampir był gryziony? Zamiast tego, nie całkiem nad sobą
panując, zaczął odwzajemniać pocałunki, czyli zrobił coś
jeszcze bardziej nieoczekiwanego. Dorian zbaraniał, ale tylko na
chwilę, bo już po chwili wsunął rękę w jego bokserki. Patel
zawył przez zęby, gdy zimne, srebrne paznokcie hebanowej dłoni
natrafiły na jego zakłopotany pędzel. Drugą ręką tymczasem
kawaler von Lassaye-Bruchtal ściągnął przez głowę swą czarną
koszulę, co wymagało od niego sporo wysiłku, ale nie było w
stanie powstrzymać rozpętanego tajfunu żądzy.
Edward pozostawał
czerwony i gorący, a kiedy jego klata zetknęła się płaszczyznowo
z intrygującą bladością ciała Doriana, nieledwie poczuł, że
się rozpuszcza. Jego giętkie koromysło też nie pozostało
obojętne, choć kłamstwem by było sądzić, że to pod wpływem
nieczułego hebanu.
Zassał się zatem w
Dorianów obojczyk. Kawaler von Lassaye-Bruchtal uznał jednak, że
Edward na zbyt wiele sobie pozwala. Ordynarnym ciosem w bok
przewrócił Patela na wznak. Potem wstał i żeby więzień sobie
nie myślał nie wiadomo czego, zaraz przygiął go do ziemi,
przydeptując butem jego plecy.
Mógłby w tym momencie
odwrócić się i wyjść, jednak powykręcana namiętność nie
pozwoliła mu pozostawić sprawy niedokończonej. Zrobił tylko dwa
kroki w stronę wrót, a potem zawrócił ku Edwardu, który klęczał
skrępowany, w samych bokserkach. Ręce Doriana były szybsze niż
umysł. Błyskawicznie spuścił ku ziemi swe markowe spodnie, ujął
je za nogawki i z całej siły zaczął chłostać Edwarda po jego
wypiętym rewersie. Skutek tego był
natychmiastowy: z każdym kolejnym ciosem szkarłatna basznia Doriana
zdawała się osiągać rozmiary wprost rekordowe.
Energicznie
cisnął portki swe pod ścianę i lśniącym butem (zdjął bowiem
spodnie bez ściągania butów) obrócił Edwarda na plecy, aby ten
mógł zadrżeć na widok jego sterczącego majestatu. Patel istotnie
się wzdrygnął, choć Dorian, spoglądając na jego bokserskie
barchany, z zadowoleniem uznał, że one również kryją spory
kapitał.
- Nie
jesteś zbyt elokwentny, mój drogi – powiedział, a nie
doczekawszy się odpowiedzi, szarpnął krnąbrnego gościa za ramię
i rzucił go na stertę siana.
Zanim
Edward zdążył zareagować, Dorian bezwzględnie zerwał z niego
bokserki, ale nie udało się ich ściągnąć do końca, bo utknęły
na więzach w kostkach. Wampir zastanowił się, choć jego waldemar
niemiłosiernie poganiał go do działania. W końcu poluzował nieco
sznur, by umożliwić jeńcowi większy rozstaw kończyn, ale nie na
tyle, żeby ułatwić wierzganie. Przyczepił się do jego pleców na
jedną gorącą minutę, a potem znów pchnął Edwarda na siano.
Nadszedł
krytyczny moment. Dorian rozejrzał się po stodole. Dostrzegł
w kącie baniak oleju rzepakowego z pierwszego tłoczenia i wetknął
weń swój totem, aby zapewnić
sobie lepszy poślizg.
Na
widok tych intymnych ablucji Patel spiął się i zadrżał. Wampir
szarpnął go za włosy, drugą ręką dał bolesnego sęczka pod
żebro, a potem uniósł w górę biodra Edwarda i z mroczną
satysfakcją nadział go na swego hohenstaufa. Zajodłował z
rozkoszy. To było jak wkładanie skrzypiec klasy światowej do
futerału ze szlachetnej skóry.
Edwardowi łzy stanęły
w oczach, a równocześnie, na przeciwległym końcu organizmu,
stanęło jeszcze co innego. Dorian nie mógł powstrzymać poczucia
ekstazy pomieszanego z sadystycznym schadenfreudem z poniżenia
największego rywala. Przekraczając nieprzekraczalne tabu, czuł w
sobie prawdziwie wampirzą moc. Pozycja była może trochę
niewygodna, za to pozwalała mu patrzeć prosto w oczy gościa i
czerpać rozkosz ze swojej dominacji.
- Dlaczego mi to robisz?
– jęczał Edward, czując, jak wampiryczny konświstador
przełamuje jego najczulszy opór.
- A jak myślisz? –
wymruczał cynicznie Dorian do jego ucha, boleśnie gładząc mu
żebra swą hebanową ręką. – Nie mogę puścić cię wolno, bo
bylibyśmy rywalami. Nie chcę cię zabijać, bo jesteś zbyt słodki.
Nie mogę nawet zrobić z ciebie wampira, bo wtedy mógłbyś się
dla mnie stać realnym zagrożeniem. Więc co innego mi zostało?
Przez krótki moment
Edward miał nadzieję, że to doświadczenie będzie przynajmniej
pouczające. W końcu mało który ze studentów jego akademii mógł
się pochwalić odbyciem interkursu z wampirem, więc gdyby udało mu
się przeżyć, miałby spore szanse na magisterium przed czasem.
Jednak bitwa siedmiu armii, jaka odbywała się u jego południowej
bramy, gdy rozszarpywał ją warchlaczek Doriana, nie dała mu skupić
myśli na wyobrażaniu sobie przyszłej kariery naukowej.
Dorian bowiem ani przez
moment nie zamierzał być delikatny. Im dłużej trwała ta
sytuacja, tym bardziej mu się podobała. Ciekawe, co powiedziałaby
Natalie na wieść, że on, kawaler von Lassaye-Bruchtal, bezlitośnie
i z pasją wyptakował Edwarda? Gdy wyobrażał sobie, jak dotkliwą
karę stanowić będzie dla niej ta świadomość, wezbrały nurty
Dorianowego podniecenia i zaczął jeszcze intensywniej nasycać
Edwardem swojego banchutza. Z
satysfakcją patrzył na jego elastyczny pogrzebacz, co wściekał
się bezgłośnie w tantalicznych mękach.
Wpadł w prawdziwy amok.
Zachichotywał się jak rasowy szwarccharakter, kontrapunktując jęki
i stęki Edwarda. Chlustał olejem rzepakowym na siebie i na niego.
Ciała ślizgały się jedno o drugie, przylepiały się do nich
drobiny siana. Dorian na przemian podziwiał to wykrzywioną w
umęczonym grymasie twarz Patela, to jego górującego
tramwaja, któremu w założeniu
nie dane było doczekać spełnienia.
Dorian
strząsnął z siebie gościa, aż ten klapnął na klepisko,
wzbijając tumany pyłu. Edward był cały od siana. Ledwo jednak
zdążył podnieść się chociaż na kolana, wampir zaszedł go od
rufy i nadział na swą igłę Afrodyty, złapał za biodra i
borsuczył go jeszcze mocniej, zupełnie już nie przejmując się
jego reakcjami.
- Jesteś teraz mój –
sapał przez zęby. – Przyzwyczajaj się…
Edward, w którego
wnętrzu, oprócz Dorianowego tulipana, szalała również bitwa
pomiędzy poczuciem krzywdy, poniżenia i zwykłej dezorientacji a
czysto fizycznymi bodźcami przyjemności, jakże nieodpowiedniej i
absurdalnej w takiej sytuacji, nie był w stanie już z nim
dyskutować, wydawał tylko donośny, gardłowy hurgot. W końcu
Dorian zdecydował się trącić palcem jego krasny jesion,
doprowadzając Patela do bolesnego, zawstydzającego i
nieprzynoszącego zadowolenia finału.
Przyszła pora kończyć
zabawę. Ściskając biodra Edwarda jak rajdowiec kierownicę,
kawaler von Lassaye-Bruchtal pomknął w stronę ostatniego wirażu.
Jego biodra szarpnęły się, zderzając czołowo z zapleczem Patela,
jak gdyby na moment zostały obdarzone własną, niezależną
świadomością. W mrocznej duszy Doriana ultramarynowe gwiazdy
rozbłysły na antracytowym niebie, zwiastując trzęsienie
galaktyki, które rozproszyło jego zmysły po widnokręgu. Czegoś
takiego doznawał dotąd wyłącznie z Natalie…
Odepchnął Edwarda, tak
jak sprzątaczka odrzuca zużytą ścierkę w kąt pomieszczenia
gospodarczego. Założył koszulę i nie oglądając się na swego
więźnia, stukając obcasami, wyszedł ze stodoły. Spodniami się
nie przejmował.
W następnych dniach
Dorian utwierdził się w przekonaniu, że Edward może mu dać
całkiem sporo zabawy. Siadając na werandzie z książką i winem,
przywiązywał go do nogi od krzesła. Chodził z nim też na
wieczorne spacery po wsi, oczywiście na smyczy. Wywieszał też
Edwarda za ręce na balustradzie balkonu, odzianego wyłącznie w
maskę przeciwgazową (bez pochłaniacza), a po wypiciu herbaty z
rozmachem wychlustywał fusy na jego klatkę piersiową. W żadne
poważniejsze dyskusje się z nim nie wdawał, zresztą niby o czym,
o Natalie?
Właśnie. W dalszym
ciągu do niego nie wróciła i co gorsza, chyba nawet nie chciała.
Trzeba było wreszcie coś z tym zrobić. Stefczo Kałojanow pisał,
że udało mu się zwampirzyć jednego prezesa rady nadzorczej.
Ziarnko do ziarnka i swoją pozycję Dorian odbuduje… Ale pieniądze
pieniędzmi, a jak dotrzeć do Natalie?
Któregoś południa
siedział u Grdosicia w salonie i pił wino. Edward w kącie,
przykryty narzutą, udawał (nie z własnej woli) wygodny fotel.
- Wyjadę na parę dni –
oznajmił znachor. – Mam spotkania z klientami w Splicie i Kotorze,
a w sobotę muszę zakręcić do jednego z moich chłopaków, bo
akurat będzie fotografował ślub, to mu dam materiały promocyjne,
żeby porozdawał, komu się da. Młodym też plom pszczeli przyda
się na różne dolegliwości, hehehehe!
Kawaler von
Lassaye-Bruchtal słuchał go z obojętnością, biznes Grdosicia
mało go obchodził. Wtem przypomniał sobie słowa Cyganki. „Coś,
co ona pragnie zobaczyć, ale nie w taki sposób, w jaki chce to
zobaczyć”.
- Mówisz, że jeden z
twoich ludzi jest profesjonalnym fotografem? – zapytał. – To mi
podsuwa pewien pomysł…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz