Niniejszy rozdział ze specjalną dedykacją dla czytelniczek z tego
drugiego forum. Wiem, że tam jesteście! :*
Od
jakiegoś czasu Victoria i Sandy przebywały nieopodal Aarhus, gdzie
reprezentacja Tajlandii w letnich skokach narciarskich urządziła sobie obóz szkoleniowy.
Była tam 42-metrowa skocznia igelitowa, w nie najlepszym stanie technicznym,
ale przynajmniej tania.
Samporn
Pattathay, pomimo wszelkich wysiłków sztabu,
nie radził sobie najlepiej. Na każde dziesięć skoków w ośmiu przypadkach
lądował na buli, a w dwóch pozostałych – zaraz po lądowaniu przewracał się. Trener
Rumpler był zdenerwowany jak Irasiad, ponieważ przed jego podopiecznym
rozpościerała się perspektywa następnych zawodów, i to na skoczni 99-metrowej.
Do końca sezonu pozostały jeszcze tylko trzy konkursy, więc stawało się coraz
bardziej jasne, że jeżeli chociaż raz Samporn nie stanie na podium, to po
przyjeździe do Tajlandii i on sam, i trener może już pakować szczoteczkę do
zębów.
Victoria
Turner z dużą ekscytacją przyjęła stanowisko fizjoterapeutki reprezentacji.
Perspektywa spędzania większości czasu z uroczym tajlandzkim biszem czyniła ją
do połowy pełną radości i entuzjazmu. Co prawda od razu w pierwszych dniach
zwierzyła się Sandy, że właściwie nie ma zielonego pojęcia o tej robocie.
- Vicky Mae, na litość, nie bądź
taką cielerepą – ofuknęła ją Herbstówna. – Nie wiesz, co robić? Improwizuj!
No
więc Victoria improwizowała. Albo imprezowała, co za różnica. Sandy nie była
szczególnie zachwycona jej kreatywnością, ale musiała przyznać, że koleżanka wreszcie
zaczynała kombinować. Podejrzewała, że to Adrian Sunday dał jej przykład. Prezes
firmy Sunday Logistics z pewnością robił wielkie wrażenie jako biznesmen, który
potrafił sprawnie kręcić swoim interesem.
Kiedy
tylko Turnerówna dostała pensję na dobry początek, pojechała z Sandy do Aarhus
poszwendać się po sklepach. Ze stu czterdziestu eurów, które zarobiła Victoria,
Sandy wzięła sobie czterdzieści jako prowizję za znalezienie pracy. Za tę kwotę
kupiła sobie fikuśny koronkowy gorset w kolorze morskim z fioletowymi
wstawkami. Była szalenie zadowolona z tego zakupu, twierdząc, że jest to coś, co powinna posiadać każda biznesmenka. Tymczasem Victoria zdobyła cztery pary trampków o identycznym kroju,
ale w różnych zestawieniach kolorystycznych.
Później
Sandy, zajęta obowiązkami przedstawiciela firmy kapitana Sundaya, sama
wypuszczała się regularnie do Aarhus. Podwoził ją pan Soukbandith, kucharz reprezentacji,
kiedy jeździł na zakupy. Victoria pierwotnie się obraziła, że koleżanka nie
chce jej zabierać ze sobą, ale w końcu dotarło do niej, że przecież musi
pracować.
Herbstówna
również miała wiele pracy. Spacerowała w okolicy największego w Danii terminalu
kontenerowego, notując w pamięci, jakie statki wychodzą z portu, weryfikowała
dane w internetach, dowiadywała się o porty docelowe i zawartość ładunku.
Szlifowała przedpokoje w firmach transportowych, udając zwykłą interesantkę, a
tymczasem jej ucho i oko bystro łowiły każdy strzęp informacji o najbliższych
rejsach. Zasypywała pracowników i kierowników swoją gadaniną, aż dostawali
kompletnej kołowacizny i sami nie zauważali, jak zdradzają poufne informacje. To,
czego się dowiedziała, wysyłała Sundayowi w zaszyfrowanym mailu, do którego
kluczem była sto trzydziesta ósma strona kontrowersyjnej powieści
„Sześćdziesiąt szarych szaf”.
Tymczasem
reprezentacja ćwiczyła niestrudzenie. Victoria budziła się, robiła letki
makijaż i schodziła na śniadanie, a potem szła na poranny trening. Samporn
Pattathay na początek wykonywał rozgrzewkę w postaci dziesięciu kółek wokół
skoczni i pięćdziesięciu przysiadów. Trener wtedy pozwalał mu zjeść bułkę z
bananem i wysyłał na belkę startową. Po treningu była przerwa obiadowa,
następnie skoczek odbywał sesję fizjoterapeutyczną z Victorią. Kiedy dobiegała
końca, przychodził czas wolny i wszyscy zajmowali się swoimi sprawami. Około
siedemnastej Samporn szedł na trening wieczorny, a dzień kończyła impreza
integracyjna, mająca zapewnić zawodnikowi miłą atmosferę.
- No i jak pani idzie praca z
naszym orłem zwisłym? – zapytał Hans Rumpler któregoś dnia.
- Jak tak zwana krew z
przysłowiowego nosa – stwierdziła Victoria.
Chciała
powiedzieć, że znakomicie, bo miała kiedyś krwotok z nosa i okazał się bardzo
silny. Zabrakło jej odwagi, aby przyznać, jak bardzo nie miała pojęcia o
fizjoterapii: przez pierwsze kilka dni sesje polegały na tym, że całą godzinę
siedzieli z Sampornem w milczeniu, patrząc sobie głęboko w oczy. Później
Turnerówna postanowiła przełamać lody i zaproponowała zawodnikowi wspólne
oglądanie „Janosika”. Jakiś postęp to był…
Mimo
całkowitego braku kompetencji, Vicky Mae była bardzo przejęta nową rolą. Nawet
kiedy nie prowadziła terapii z reprezentantem Tajlandii, cały czas myślała z
zachwytem o jego prześlicznych kościach policzkowych. Nie brakowało jej też na treningach.
Ćwiczeniom
Samporna przyglądali się czasem okoliczni mieszkańcy i inni przechodnie, którzy
przychodzili na teren skoczni i siadali na rozklekotanych trybunach. Można było
wśród nich dostrzec autentycznych fanów tajlandzkiego skoczka. Sandy, która
akurat miała wolne i towarzyszyła ekipie reprezentacji, zdziwiła się brakiem
wśród nich orientalnych twarzy. Jej uwagę zwróciła natomiast jakaś lasia
podobna z twarzy do Ginny Weasley. A może to była Hermiona… Sandy nie była
pewna, bo wprawdzie czytała kiedyś całego „Harry Pottera” i nawet kilka
fanfików (chociaż pairing Umbridge/Trelawney skutecznie ją odstręczył od tego
fandomu), ale z filmu widziała tylko pojedyncze sceny i odtwórczynie tych dwóch
ról jej się z wyglądu myliły.
Pseudo-Ginny,
tyczkowata siedemnastka z płowym blondem na głowie, siedziała w pierwszym
rzędzie, trzymała transparent z napisem w jakimś języku europejskim, a kiedy
Samporn lądował, machała do niego, wysyłała mu całusy i coś wykrzykiwała.
Victorię bardzo to zaniepokoiło, od razu zwietrzyła konkurentkę i zaczęła się
stresować.
- Jak ona może tak się zachowywać!
– warczała, kurczowo zaciskając dłonie na krawędzi ławki.
- Normalnie – zauważyła Sandy. –
Tobie też nikt nie broni.
- Ale ja tu… p… pracuję! –
zdenerwowała się Turnerówna. – Ona nie ma prawa dekoncentrować mojego
podopiecznego!
- Czego się rzucasz, cycek
przecież nie pokazała – odparła Sandy spokojnie, a Vicky spojrzała na nią tak,
jakby chciała jej zrobić krzywdę.
Zasnuła
się więc dusza Victorii czarnym kwasem zazdrości, a kwas ten tym bardziej
zjadliwy się stawał, im częściej jej oczy padały na ową umiarkowaną sobowtórkę
trzecioplanowej bohaterki literackiej. Wreszcie jej mentalny odczyn pH upadł
tak nisko, że mitochondria jej jestestwa nie były w stanie asymilować
aminokwasów radości.
Stało
się to wtedy, gdy po jednym z treningów Pseudo-Ginny podbiegła do Samporna i
wręczyła mu ogromny bukiet białych i czerwonych tulipanów, przewiązany pośrodku
niebieską wstążką, tak aby przypominał flagę Tajlandii. Zaczęła też ściskać
dłoń zawodnika i nawet skradła mu całusa. Vicky Mae na ten widok wyszła z
siebie, a potem wyszła z trybuny. Podeszła do skoczka, kazała mu natychmiast
iść na fizjoterapię, a bukiet ostentacyjnie zaniosła do śmietnika. Dopiero po
zmroku Sandy kazała Soukbandithowi wyciągnąć go i jednak umieścić w pokoju
Samporna.
Mimo
wszystko żaden doping i żadne bukiety nie były w stanie sprawić, żeby Samporn
Pattathay skakał dalej. Pewnego dnia, gdy poranny trening skończył się
szczególnie marnymi wynikami, Rumpler dostał autentycznego wścieka.
- Dlaczego twoje skoki są tak strasznie
do chrzanu?! – zaatakował skoczka.
- Trenerze, ta skocznia jest
krzywa! – poskarżył się zawodnik. – Próg przechylony piętnaście stopni na
prawo! A dziś wiatr jest za mocny!
- I co z tego? Dobry skoczek
będzie umiał skakać i na drzwiach od stodoły!
Samporn
skulił się, jego twarz drgała.
- Czemu pan mi to robi, trenerze?
– jęczał. – Ja nie proszę o wiele. Chcę tylko zdobyć medal na mistrzostwach.
Choćby jeden medal, nawet maleńki…
- Jak się nie weźmiesz w garść,
to następnymi mistrzostwami, na jakie pojedziesz, będą mistrzostwa w boksie
drużynowym! – warknął Rumpler.
- Chyba ty! – odpowiedział
Samporn przez łzy, rzucił nartami o ziemię i poszedł obrażony do swojego
pokoju.
Sandy, pomimo
wytężonej pracy szpiegowskiej, nie zapomniała jednak o głównej przyczynie, która
sprowadziła ją do Europy. Dużo czasu spędzała w internetach, szukając
jakichkolwiek informacji o Natalie.
Któregoś dnia
znalazła coś nowego. Artykuł z częstochowskiej gazety. Niestety, był w języku
polskim, ale od czego internetowe translatory?
Do kolejnych aspektów obarczających obecne
władze Częstochowy jest sprawa Natalie Foster, czy jak się ta „artystka”
nazwała „Natalii Paranormal”. Za naszych rządów nigdy by nie doszło do sytuacji
w, której zbiegła kryminalistka i morderczyni jest fetowana przez miejskie
instytucje kultóralne. Wszyscy częstochowianie pytają, dlaczego za organizację
jej daremnych występów miasto wydało tak dantejskie kwoty, które o wiele lepiej
było wydać na budowę kościoła św. Kalasantego według projektu naszego
redakcyjnego kolegi…
Ten wątek
wzbudził ogromne zainteresowanie Sandy. Była gotowa natychmiast jechać do
Częstochowy, rozmawiać z ludźmi, badać wszystkie tropy, byle tylko wpaść na
ślad swojej najlepszej przyjaciółki… Już sprawdziła odległość z Aarhus do
Częstochowy, już chciała kupować bilety… A tu nagle komórka jej się
rozdzwoniła. Vanessa Smith najwyraźniej chciała pogadać.
- Cześć Sandy co tam u was bo u
mnie w porządku jestem na Florydzie mamy ładną pogodę a Steve pracuje w Ohio na
budowie drogi bo chce dorobić do studiów jak tam dostałyście się do tego
koledżu George mnie już chyba nie kocha bo jak pojechał odwiedzić kuzyna to nie
zabrał mnie ze sobą a Meg ta rok niżej od nas miała kłopoty bo mama u niej w
pokoju znalazła prezerwatywy a Meg powiedziała że to do ochrony pendrajwa i
empetrójki przed wilgocią i mama dała jej spokój a wiesz że Chris…
- Tak, tak, Van – przerwała jej
Herbstówna. – Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze, a teraz papatki, bo mam
robotę.
Rozłączyła
się, nie dając koleżance odzyskać inicjatywy, i wróciła do swoich poszukiwań.
Zaintrygował ją ten pseudonim: „Natalia Paranormal”. Przypomniała sobie, że
usłyszała go w telewizji przy śniadaniu w Kopenhadze, ale wtedy nie zwróciła
uwagi; mało to różnych ksywek? Herbstówna przecież ongiś była znana jako Sandy
Torpeda, sama zaś nazywała Edwarda Patela Jawaharlalem, a Vanessę Smith –
Vanessą Gatling. Ale teraz, kiedy ów intrygujący pseudonim Natalie pojawił się
w drugim, niezależnym miejscu, postanowiła go sprawdzić. Ledwo jednak zdążyła
wpisać w wyszukiwarkę, do pokoju wpadła Victoria.
- Ja nie mogę – rozpaczała, a
samotna kryształowa łza już dawno minęła jej policzek, zjechała po podbródku i
podążała szyją pod bluzkę. – Dlaczego ta lasia nie może zostawić go w spokoju!
Przecież ja nawet oficjalnie z nim nie chodzę, więc nie mam prawa się
sprzeciwić!…
- A co? – zapytała Sandy
obojętnym tonem, wyciągając się w tył na krześle i zakładając ręce na głowę. –
Znowu ta Pseudo-Ginny?
Turnerówna
melodramatycznie skinęła głową.
- Ty wiesz, jaka bezczelna?
Prosiła go, żeby dał jej autograf na biuście! Żeby jeszcze miała na czym…
- Straszna pogarda przez ciebie
przemawia, Vicky Mae – upomniała ją Sandy. Bóg gruczołów mlecznych nie obdarzył
jej szczególnym błogosławieństwem, więc ostro reagowała na wszelkie przejawy
rozmiaryzmu. – A poza tym, jak się z kimś oficjalnie chodzi? Załatwia się
papier u sędziego pokoju? Bardzo mnie to interesuje, bo jakbym kiedyś chciała z
kimś chodzić…
- Chodzić? Z kimś? Ty? – Victoria
spojrzała na koleżankę jak na szaloną. – Nie poznaję cię.
- Mówiłam czysto teoretycznie. No
już, zdrzemnij się albo coś wypij, to ci frustracja przejdzie.
Vicky
Mae nie skorzystała jednak z jej rad. Poszlochała trochę w kątku, a potem
wyszła na wieczorny trening.
Sandy nie
miała ochoty obserwować marnych popisów tajlandzkiego skoczka. Internetowe
poszukiwania zaabsorbowały ją, poczuła, że jest na tropie. Weszła w jeden z
pierwszych linków, jakie się nawinęły. Sonda uliczna na temat Natalie Foster. Różni
ludzie, różne wypowiedzi. „Jeżeli popełniła przestępstwo, powinna ponieść
karę”. „Wspaniale śpiewa, a że kogoś tam zabiła? Nie obchodzi mnie jej życie
prywatne”. „Moim zdaniem ta biedna dziewczyna została wrobiona w sprawę”.
„Powinna wisieć! Do tego nas doprowadził rząd, panie, do lekarza specjalisty
muszę czekać trzy miesiące, a tera od maja znowu gaz podrożał, niech pan o tym
napisze!” „A, ta śpiewaczka? Za wysoki głos, Maria Ka jest o wiele lepsza”.
„Dla kobiet takich jak ja jest bohaterką”.
Wciąż zaintrygowana, Sandy otworzyła link z nagraniem, w którym Natalia Paranormal
śpiewała arię Królowej Nocy. Spodziewała się tego, ale i tak czekał ją
przerażający, wstrząsający szok. Tak! To ona! To Natalie! Prawie nic się nie
zmieniła od tamtego popołudnia, kiedy wypoczywały po lekcjach na plaży w
Horton, było to chyba z pięćset lat temu… Wyglądała niezwykle majestatycznie w
szmaragdowym switrze i różowych trampałkach, a śpiewała… wprost nie do
opisania. Od jej kunsztownej wokalistyki Herbstównie łzy stanęły w oczach.
Sandy musiała się zmierzyć z istotnym pytaniem: czy w takim razie Natalie w
ogóle jeszcze potrzebuje, żeby ją ratować?
Zdjęła
okulary, zgasiła monitor i zamknęła oczy. Po chwili otworzyła je ponownie,
przywdziała bryle i spojrzała na swoje odbicie w ekranie.
- Uratujemy ją – powiedziała. –
Czy tego potrzebuje, czy nie.
Któregoś dnia nadeszła ta chwila, kiedy reprezentacja Tajlandii musiała
porzucić bezpieczne duńskie terytorium, albowiem przed Sampornem Pattathayem
stanęło mroczne widmo konieczności zmierzenia się wreszcie ze smokiem, którym
był kolejny konkurs pucharu Azji w letnich skokach narciarskich. Sandy miała
się zabrać razem z Victorią. Pewien problem stanowił jedynie jej nieprzezwyciężalny
lęk przed lataniem. Herbstówna poradziła sobie w prosty sposób. Przed wylotem kupiła
dużą ilość akvavitu i napierniczyła się tak okrutnie, że na pytanie „Jaki
jest twój ulubiony kolor?” mogła odpowiedzieć jedynie „tak” lub „nie”. Rumpler chyba
nie był szczególnie zadowolony, ale Sandy nie była jego podwładną i nie miał
prawa jej rozkazywać.
Konkurs miał
się odbyć w tureckim mieście Batman. Ekipa wylądowała na miejscowym lotnisku i
złapała autobus do hotelu. Po sutym obiedzie Samporn ruszył na podmiejską
skocznię, aby jeszcze przed snem potrenować.
Następnego
dnia przed południem reprezentacja pojechała na zawody. Sandy cierpiała na
straszliwego kaca, lecz próbowała zapomnieć o bólu, obserwując miasto i jego
obywateli. Wielu mieszkańców tego dużego ośrodka naftowego, położonego nad
rzeką Batman, znajdowało się w stanie ciągłej irytacji wyjątkowo niewiernym i rażąco
fałszywym obrazem ich miasta w
amerykańskich filmach. Herbstówna wiedziała o tym i z okna autobusu wypatrywała,
czy gdzieś zza rogu nie wyskoczy nagle Joker, Pingwin albo Dwuulicowy.
Wreszcie
dotarli pod skocznię K-99. Samporn poszedł do szatni, gdzie przebrał się w
kombinezon. Victoria towarzyszyła mu, żeby się upewnić, czy gdzieś w pobliżu
nie kręci się Pseudo-Ginny. Lasia jednak nie odważyła się wkroczyć na zakazane
męskie terytorium, więc Turnerówna uspokojona zawróciła.
Do szatni
przyszedł za to Roman Utiugow, reprezentant Kazachstanu.
- Hej, Tajlandczyku! – zawołał. –
Czy to ty gotujesz zupę z kamieni?
- Nie, nie gotuję zupy z kamieni
– odpowiedział Pattathay.
- A mnie się wydaje, że jednak gotujesz.
Dasz się poczęstować?
- Nie mam! – syknął tajski
skoczek.
- To ja cię poczęstuję! – odrzekł
Utiugow.
Wyjął z
kieszeni kamień i rzucił w konkurenta. Samporn krzyknął z bólu, trafiony w
łokieć.
- Dlaczego mnie bijesz?… -
zaszlochał, siadając na ławce.
- Bo jak byłem kiedyś u was na
wczasach, to wybuliłem osiemset nierubli, a nawet nie było klimatyzacji! I
jaszczurka siedziała w bidecie!
Utiugow
podszedł bliżej do Samporna i postawił stopę w ciężkim narciarskim bucie na
ławce tuż obok niego.
- Słuchaj no, żółtku. Żebyś
czasem nie próbował skoczyć dalej niż ja! Bo inaczej zrobię coś takiego, że
przez parę lat nie będziesz w stanie usiąść na belce!
I
wyszedł, a Samporn Pattathay tylko siedział i płakał. Nie zwracał nawet uwagi
na innych zawodników, którzy w tak zwanym międzyczasie przyszli do szatni.
- Chyba ty! – zawołał wreszcie,
ale na próżno. Utiugowa już dawno tam nie było.
Trener ze sztabem
zasiedli na górnej trybunie przy rozbiegu. Dziewczyny też tam były. Victoria
otrzymała aparat fotograficzny i odpowiedzialne, wręcz szpiegowskie zadanie: miała
zrobić jak najwięcej zdjęć konkurencyjnym skoczkom, zwłaszcza tym najlepszym. Na
ich podstawie ekipa zamierzała ustalić, jaki nowy element stroju może dawać
zawodnikom przewagę, i niezwłocznie go skopiować.
Pogoda była
ładna. Słońce świeciło, termometr wskazywał trzydzieści dwa stopnie. Victoria
trochę hiperwentylkowała, ale nie tyle z upału, co z podniecenia związanego z
zawodami, a Sandy piła sok pomidorowy w ilościach hurtowych i obserwowała
otoczenie przez rolnetkę.
- Tak sobie myślę, że skoro jesteśmy
w mieście Batman, to konkurs powinien się odbywać na batskoczni, czyż nie? –
zauważyła egzystencjalnie.
Gdzieś tam na
dole, wokół dojazdu, rozpościerały się trybuny, na których zgromadzili się
kibice. Miłośników Samporna było niewielu, Sandy dostrzegła tylko pojedyncze
flagi tajlandzkie. Dominowała miejscowa publiczność: czerwone flagi z
półksiężycem (albo nawet trzema), buńczuki, portrety Atatürka. Czarne plamy na
trybunach wskazywały miejsce, gdzie skupiała się konserwatywna płeć żeńska w
długich sukniach i hidżabach, które czasem
urozmaicała bardziej wzorzysta chusta. Tu i ówdzie migał oliwkowy beret żandarma:
władze obawiały się prowokacji ekskremistów z nielegalnej podziemnej
organizacji Kurdyjski Balans i starannie zabezpieczyły teren zawodów.
Rozpoczął się
konkurs. Trenerzy machali chorągiewkami, skoczcy zjeżdżali, wybijali się,
lecieli i lądowali, kibice kibicowali. Po pierwszej serii Samporn był czwarty w
klasyfikacji, wynik w jego karierze dotąd niespotykany. Roman Utiugow i jego
kolega Husajn Migdałowski mocno się tym wkurzyli, za to dwaj zawodnicy z samego
szczytu klasyfikacji generalnej, Nguyen Van Trach i Dhondup Milarepa,
gratulowali Pattathayowi wyniku (aczkolwiek trzymając skrzyżowane palce za
plecami). Cała tajlandzka ekipa miała nadzieję, że w drugiej rundzie poprawi
wynik i uda mu się sięgnąć przynajmniej po brąz.
Do takiego
optymizmu były podstawy, ponieważ stojący poprzednio na czwartym reprezentant
Indii, Ram Kacchvah, w czasie zjazdu popadł w filozoficzną zadumę i zapomniał
wybić się z progu, kończąc skok na 11 metrach i dając Sampornowi prowadzenie.
Victoria i Sandy liczyły na to, że za drugim razem też albo się zamyśli, albo
będzie sfrustrowany poprzednim niepowodzeniem.
I
rzeczywiście, Kacchvah w drugiej serii oddał skok zupełnie bez polotu, bez serc
i bez ducha, jakby mówił: „Pstrykam to, sami se skaczcie”. Zajął tym samym
ostatnie miejsce. Z kolei faworyt gospodarzy, każdorazowo obdarzany burzliwym
aplauzem Abdurrahman Toy, sięgnął 87 metrów . I tak niezły wynik jak na byłego zapaśnika.
Lecz niespodziewany cios padł z zupełnie innej
strony. Zawodnik startujący tuż przed Sampornem, Sajnin Cölijnbaatar
(Mongolia), wybił się dobrze i leciał dość poprawnie. Nagle urwało mu od prawej
narty. Cölijnbaatar niewzruszony ciągnął dalej, na ile to było możliwe, a potem
eleganckim telemarkiem wylądował jedną nogą. Pędząc po dojeździe, cały czas na
jednej nodze, w pewnej chwili wyciągnął z kieszeni kombinezonu flet poprzeczny
i zaczął grać. Skok miał nie za daleki, ale dostał monstrualne noty za styl.
To
wystarczyło, aby w drugiej serii Samporn Pattathay wyszedł na belkę okropnie stremowany.
Pomimo upału szczękał zębami i trzęsły mu się łydki niczym pancernikowi bolita,
którego wyciągnięto z jamy, wyrywając ze spokojnej drzemki, i brutalnie przetransportowano
do studia telewizyjnego, prosto przed kamery. Hans Rumpler machał chorągiewką
kilka razy, zanim jego podopieczny w końcu zdołał odepchnąć się od belki.
Samporn pędził w dół rozbiegu, ale Sandy od razu dostrzegła, że ma jakieś
kłopoty, jego lewa noga wysuwała się bardziej do przodu.
I
nagle, w krytycznym momencie, nogi odmówiły młodemu Tajowi posłuszeństwa. Wybił
się z progu nie nartami, lecz czteroliterową częścią swej anatomii. Próbował
złapać równowagę w powietrzu, machał rozpaczliwie rękami… W końcu zetknął się z
gruntem, zarył twarzą w piasek, przekoziołkował brutalnie w stronę bandy.
Skocznią wstrząsnął ogłuszający okrzyk trwogi publiczności. Tymczasem sędziowie
ogłosili wynik reprezentanta Tajlandii: 9,42 metra ! Dawało mu to
ostatnie miejsce w konkursie, chyba żeby ktoś z pierwszej trójki skoczył
jeszcze gorzej, co było raczej zdecydowanie niemożliwe.
Rumpler
i jego ekipa wypadli z trybuny, zgalopowali po schodach i podbiegli do miejsca,
gdzie Pattathay starał się odpełznąć choć kilka metrów z drogi kolejnego
skoczka.
- Trenerze! – jęczał. – Chyba
jestem kontuzjowany. Boli!
- Jak to boli? – wykrzywił się
Austriak.
- Okropnie boli. Noga, i ręka, i
wszystko…!
Reprezentacja
nie miała własnego lekarza, ale zaraz pojawił się wietnamski doktor, należycie
obmacał Samporna i z uprzejmym uśmiechem oznajmił, że zawodnik jest poważnie
potłuczony i wymaga terapii. Było jasne, że nie pojedzie na kolejny,
przedostatni już konkurs mistrzostw – do Ras al-Chajma w Zjednoczonych
Emiratach.
- Ty tłuku! – wrzeszczał Rumpler,
przeżywając poważne rozczarowanie. – Ja ci zaraz zrobię terapię butem!
Nagle nie
wiadomo skąd pojawiła się Pseudo-Ginny i ze wściekłością rzuciła się na
Samporna.
- Co ty sobie wyobrażasz?! –
krzyczała, okładając skoczka różowym japonkiem. – Zachowałam dla ciebie swoje
dziewictwo, a ty nie potrafisz nawet przelecieć całej buli!
Victoria,
dostrzegłszy rywalkę, natychmiast złapała ją za ramię, próbując odciągnąć od
kontuzjowanego sportowca. Pseudo-Ginny walnęła ją japonkiem prosto w twarz.
Vicky Mae kwiknęła z bólu i szarpnęła przeciwniczkę za włosy…
Wtem
Sandy wyciągnęła scyzoryk Paula Bunyana i wymachując nim, wcisnęła się pomiędzy
walczące dziewczyny.
- Przestańcie, obydwie! –
krzyknęła, energicznie dźgając powietrze. – Do jasnego duru brzusznego, gdzie
ochrona? Dlaczego wszystko muszę robić sama?
Żandarmi
wreszcie zorientowali się w sytuacji i zaczęli biec w stronę zbiegowiska z
odbezpieczonymi pistoletami maszynowymi.
Dwa
dni później Sandy i Victoria opuszczały areszt z poczuciem ulgi. W przypadku
Turnerówny była ona tym większa, że Pseudo-Ginny miała tam jeszcze zostać.
Postawiono jej zarzut napaści z pobiciem, podczas gdy panny Turner i Herbst
wyszły za kaucją.
- I co teraz? – martwiła się
Vicky Mae.
- Jeżeli będą jeszcze chcieli z
tobą współpracować, to po staremu. Jeżeli nie, to jedziemy prosto do Polski.
Okazało
się jednak, że Hans Rumpler nie jest skłonny zrezygnować z usług Victorii. Sytuacja
wymagała postawienia jednej karty na ostrzu noża. Na lepszego fizjoterapeutę reprezentacji
nie było stać, a Pattathay był tak poobijany po nieszczęśliwym skoku, że
terapia okazała się po prostu nieodzowna. Tym bardziej, że kiedy przepadła
szansa na start w Emiratach, ostatnią nadzieją stał się konkurs finałowy.
Trener
podjął zatem decyzję o wyjeździe na odpoczynek do Didim. Reprezentacja
zapakowała się w autobus i pojechała hen na zachód, by nad brzegiem Morza
Egejskiego zagnieździć się w niewielkim hoteliku, który miał się stać areną
fizjoterapii.
Teraz
Soukbandith i reszta personelu grzali się przy basenie, a Rumpler poszedł do
baru, aby się trochę zrelaksować, a przy okazji odsuwać od prawowiernych
muzułmanów pokusę grzechu pijaństwa poprzez własnogębną likwidację alkoholu.
Victoria zaś szykowała się do gruntownego masażu zawodnika.
- Do czego to dochodzi, żeby
biała kobieta robiła masaż tajlandzkiemu mężczyźnie, zamiast na odwrót… - prychnęła
Sandy i poszła na plażę, aby trochę popływać. Czuła się wprawdzie nieswojo na
widok Turczynek kąpiących się w ubraniu albo w muzułmańskich kostiumach
kąpielowych złożonych z kurtki z kapturem i spodni. Barbarzyństwo, ot co.
Panna
Turner pozostała w pokoju z reprezentantem Tajlandii i poleciła mu zdjąć
kombinezon, aby mogła przystąpić do masażu. Wykonał polecenie, pozostając
jedynie w białych bawełnianych ślipach, połoźył się na puszystej kołdrze, a
Victoria dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie na widok jego ciała, które po
raz pierwszy rozciągnęło się przed nią w całej okazałości. Gładka skóra w
odcieniu złotawej czekolady kryła malownicze diuny żeber, a dalej zjeżdżała w
kierunku artezyjskiej studni płaskiego brzucha. Długie i szczupłe kończyny
skoczka kłuły Vicky Mae w serce obrazem wrażliwości i delikatności, choć teraz
już było jasne, że ich wychudzenie jest iluzją, gdyż te długie, wysportowane
nogi powleczone są kompaktową warstwą nieźle wyrobionych mięśni, i to zapewne
twardych niczym kobalt. Patrzenie na tego zawodnika było czystą przyjemnością i
Victoria po raz pierwszy pożałowała, że skoczkowie narciarscy nie występują w
samych gatkach.
Przystąpiła
do roboty. Teraz już miała pewne pojęcie, od kiedy Sandy, w drodze na
wypoczynek, kupiła jej w księgarni w Izmirze poradnik masażu. Bez obaw więc
Turnerówna pochyliła swą złotą głowę ponad Pattathayem i zaczęła dłońmi swymi
wprowadzać ulgę w zmaltretowane mięśnie jego nóg. Było to dla niej doznanie
niemal dorównujące przyjemnością wkładaniu dłoni do worka z pszenicą.
Nieregularne pomruki sportowca stawały się certyfikatem jej umiejętności.
Rozmasowawszy jedną nogę, Vicky Mae zajęła się drugą, a potem jej giętkie palce
zagrały na ciepłym ksylofonie jego klatki piersiowej. Całą swą siłę woli
wkładała w to, by nie patrzyć na mantki Tajlandczyka, pod którymi wyraźnie
rysowało się coś niby wielorybi grzbiet.
Aby
zwalczyć tę pokusę, nakazała Sampornowi odwrócić się plecami do góry i
natychmiast jęła zaprowadzać porządek w jego poobtłukiwanym grzbiecie; a jaką z
tego miała radość, to tylko ona sama wiedziała. Potem Victoria doszła do
wniosku, że należałoby też poddać terapii okolicę ogonową zawodnika, wyjątkowo
poszkodowaną przy wyjściu z progu. Zsunęła zatem jego ślipy, choć nie było to
łatwe, bo coś mocno haczyły z przodu. Kiedy zaś zabrała się za masaż najniżej
położonej części pleców, Pattathay wręcz zakwakał z wrażenia.
Victoria
nie mogła już dłużej czekać. Mocnym chwytem obaliła go znów na plecy. Pisnęła z
zachwytu, gdy jej oczom ukazał się jego monumentalny piał, sterczący niczym prastare wieże Angkor Wat. Po chwili
przepełnionej ekscytacją niepewności rzuciła się na skoczka jak drapieżny
wycelot, gwałtownie rozpinając swoją bluzkę. Samporn chciał coś powiedzieć, ale
nie zdążył, gdy jej język zatkał mu usta. Turnerówna przylgnęła do niego, zaczęła
romantycznie obśliniać całą jego twarz, a w szczególności te przecudowne kości
policzkowe. Przez moment próbował się uwolnić, jako że, choć parę lat starszy,
był jednak od niej suma sumarów drobniejszy. Lecz ona pochwyciła go za czarne
włosy, po czym, pieszcząc mu uszy, zanurzyła jego twarz w swojej mlekiem
płynącej ziemi dwóch sfer. Jego chaotyczne próby złapania oddechu miały skutek
uboczny w postaci oryginalnej pieszczoty, która Victorii tak bardzo przypadła
do smaku, że gdy w końcu postanowiła nadziać się na jego bazaltową szpachlę, całkiem
zapomniała, że jest jeszcze w ubraniu.
Atmosfera
trochę od tego siadła, ale panna Turner szybko wyzbyła się nie tylko wszelkich
hamulców, lecz także bluzki, biusthaltera i całej reszty, które poszybowały
przez okno i wpadły do hotelowego basenu. Następnie złapała zawodnika za
ernesta i rozpoczęła bezkompromisowe zabawianie. Teraz ona była koniem, a on
marchewką. Usta Victorii namiętnie i pasjonacko froterowały jego szkarłatny
kołpak. Samporn Pattathay ryczał i zgrzytał, wyginając się w łuk, a jego dłonie
zacisnęły się na krawędziach łóżka tak mocno, że kciuki przebiły nie tylko
prześcieradło, ale i materac.
Victoria
była rozpłomieniona, jej poliki przybrały odcień dojrzałych kortlandów, w
głowie czuła zamieszanie porównywalne z muzyką zespołu The Mars Volta. Uznała,
że nadszedł już moment, aby dopuścić Samporna do najgłębszego sanktuarium, więc
wystawiła mu swój rewers. Skoczek miał wreszcie okazję ocenić pełnię zadania,
przed jakim go postawiła… i ten ogrom trochę go onieśmielił. Vicky Mae,
odwróciwszy się, ze smutkiem stwierdziła, że jego jeden mały Indianin nagle postanowił
się wyluzować. Szybko jednak pogłówkowała, znalazła środek zaradczy i już po
chwili klęczała wciśnięta w kąt pokoju, z rękami skrępowanymi prześcieradłem.
- Chyba ty! – pokrzykiwał Samporn
Pattathay, wymierzając mocarne ciosy w jej południową półkulę. – Nie jestem do
niczego! To ty jesteś do niczego!
Victoria
piszczała z rozkoszy, a jej dźwięki, wraz z odgłosami uderzeń, niosły się aż na
ulicę. Personel reprezentacji, co prawda, nadal nic nie podejrzewał: Hans
Rumpler zdążył kompletnie się naprać, reszta gdzieś się rozeszła, a Soukbandith
też już nie leżał przy basenie, bo spróbował paru dań z hotelowej restauracji i
poszedł zgesslerować kucharza.
W
pewnej chwili Turnerówna zawołała: „Diadenozynotetrafosforan!” na znak, że ma
już dość tego rodzaju zabaw. Nadejszła zatem wiekopomna chwila i wreszcie, jak
to się mówi w Radiu Maryja, zjednoczyli swoje narządy rozrodcze. Samporn zaskrzeczał
przeraźliwie, wydał z siebie porażający charkot. Zdawało mu się, że jego erekt
jest brutalnie wciągany tam do środka… Victoria, dla odmiany, była w szesnastym
niebie, czując wewnątrz swojej osoby nagły atak towarzysza osobistego. Pattathay
w końcu złapał właściwe tempo, ręcami przytrzymując się rozłożystych bioder
Vicky Mae. Naciskał ją rytmicznie, a ona pod tym wpływem wydawała z siebie
melodyjne odgłosy, zupełnie, jakby grał na akordeonie. Porównanie tym bardziej
słuszne, że była zbudowana bardzo harmonijnie.
Nagle wtem
przeraziła się, że niesiona na fali romantycznych spazmów, może przegryźć sobie
język, bo w zasięgu jej ust nie było nic odpowiedniego do wbicia w to zębów. W
desperackim porywie poszybowała przed siebie i ukąsiła kraniec kołdry; jednak
ruch ten sprawił zarazem, że ześlizgnęła się z Sampornowego playboika.
Odwróciła
się ku skoczkowi. Twarz miał roześmianą, a jego penitent był tryumfatorem. Pomyślała
sobie, że właśnie tego jej dotychczas brakowało w jego postaci i właśnie
takiego chciałaby go widzieć jak najczęściej, a już szczególnie na skoczni.
Położyła się zatem na wznak i otworzyła się przed Sampornem. Jego potężny
capstrzyk wylądował ordynarnym telemarkiem w jej spragnionej niezabudce.
Victoria zaćwierkała przeszywająco, sama czując się przeszywana azjatyckim
śrubontkiem. Kazała mu szukać punktu G, słusznie podejrzewając, że zanim zawodnik
zacznie dosięgać punktu K, powinien pokonać wcześniejsze partie alfabetu.
Im
bardziej Pattathay wchodził w Turnerównę, tym bardziej w niego wchodziła
pewność siebie i poczucie własnej wartości. Już się nie krępował, ryczał niczym
ranny bawół, tak głośno, że zagłuszał skowyt Victorii, a to wcale nie było
łatwe. Przeleciałeś ją, przelecisz wszystkich innych, chłopie! – mignęła mu w
głowie taka myśl. Złapał Vicky Mae pod kolana, rozłożył szeroko i puścił się w
tan jak maszyna tartaczna.
Czy Victoria musiała
dojść? Widać musiała, skoro doszła. Srebrzysta barklaja przemknęła wzdłuż jej
traktu nerwowego, pozostawiając za sobą słodką destrukcję. Na jej całym ciele
rozkosz wzbudzała gęsią skórkę, a jej wszystkie narządy wydawały się swobodnie
lewitować po całym organizmie, z wyjątkiem tego jednego, od którego cała ta
pikonirwana promieniowała. Kwiknęła tak głośno, że wazon stojący na stoliku po
przeciwnej stronie pokoju rozpadł się na milion kawałków (jakkolwiek sprzątaczka
naliczyła później tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć tysięcy trzysta
siedemdziesiąt osiem). Samporn także był już blisko; przez mgłę ekstazy Vicky
Mae widziała, jak przewraca frenetycznie oczami, niczym celtycki heros, któremu
w bitewnym szale jedno oko zapadało się w głąb czaszki, a drugie wypływało na
policzek… Z tą różnicą, oczywiście, że nie celtycki, tylko tajlandzki, i nie
heros, tylko eros. Pattathay zabuczał finałowo i padł wyczerpany na materac.
Zawtórowały mu jęki wycieńczonych sprężyn.
Kilka dni
później, kiedy reprezentacja pojechała na kolejny trening w greckiej Mitylenie,
dało się dostrzec wyraźny postęp. Samporn Pattathay zazwyczaj lądował na
zeskoku, a raz nawet udało mu się przeskoczyć punkt konstrukcyjny.
- Gratuluję, panno Turner –
powiedział Rumpler, ściskając dłoń Victorii. – Nie wiem dokładnie, co pani
zrobiła, ale najwyraźniej dzięki pani udało się nam oszlifować wieprza do
postaci perły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz