poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Rozdział XXVI, poświęcony skokom narciarskim, chociaż nie tylko


Niniejszy rozdział ze specjalną dedykacją dla czytelniczek z tego drugiego forum. Wiem, że tam jesteście! :*

        Od jakiegoś czasu Victoria i Sandy przebywały nieopodal Aarhus, gdzie reprezentacja Tajlandii w letnich skokach narciarskich urządziła sobie obóz szkoleniowy. Była tam 42-metrowa skocznia igelitowa, w nie najlepszym stanie technicznym, ale przynajmniej tania.
       Samporn Pattathay, pomimo wszelkich wysiłków sztabu, nie radził sobie najlepiej. Na każde dziesięć skoków w ośmiu przypadkach lądował na buli, a w dwóch pozostałych – zaraz po lądowaniu przewracał się. Trener Rumpler był zdenerwowany jak Irasiad, ponieważ przed jego podopiecznym rozpościerała się perspektywa następnych zawodów, i to na skoczni 99-metrowej. Do końca sezonu pozostały jeszcze tylko trzy konkursy, więc stawało się coraz bardziej jasne, że jeżeli chociaż raz Samporn nie stanie na podium, to po przyjeździe do Tajlandii i on sam, i trener może już pakować szczoteczkę do zębów.

Victoria Turner z dużą ekscytacją przyjęła stanowisko fizjoterapeutki reprezentacji. Perspektywa spędzania większości czasu z uroczym tajlandzkim biszem czyniła ją do połowy pełną radości i entuzjazmu. Co prawda od razu w pierwszych dniach zwierzyła się Sandy, że właściwie nie ma zielonego pojęcia o tej robocie.
- Vicky Mae, na litość, nie bądź taką cielerepą – ofuknęła ją Herbstówna. – Nie wiesz, co robić? Improwizuj!
      No więc Victoria improwizowała. Albo imprezowała, co za różnica. Sandy nie była szczególnie zachwycona jej kreatywnością, ale musiała przyznać, że koleżanka wreszcie zaczynała kombinować. Podejrzewała, że to Adrian Sunday dał jej przykład. Prezes firmy Sunday Logistics z pewnością robił wielkie wrażenie jako biznesmen, który potrafił sprawnie kręcić swoim interesem.
        Kiedy tylko Turnerówna dostała pensję na dobry początek, pojechała z Sandy do Aarhus poszwendać się po sklepach. Ze stu czterdziestu eurów, które zarobiła Victoria, Sandy wzięła sobie czterdzieści jako prowizję za znalezienie pracy. Za tę kwotę kupiła sobie fikuśny koronkowy gorset w kolorze morskim z fioletowymi wstawkami. Była szalenie zadowolona z tego zakupu, twierdząc, że jest to coś, co powinna posiadać każda biznesmenka. Tymczasem Victoria zdobyła cztery pary trampków o identycznym kroju, ale w różnych zestawieniach kolorystycznych.
       Później Sandy, zajęta obowiązkami przedstawiciela firmy kapitana Sundaya, sama wypuszczała się regularnie do Aarhus. Podwoził ją pan Soukbandith, kucharz reprezentacji, kiedy jeździł na zakupy. Victoria pierwotnie się obraziła, że koleżanka nie chce jej zabierać ze sobą, ale w końcu dotarło do niej, że przecież musi pracować.
Herbstówna również miała wiele pracy. Spacerowała w okolicy największego w Danii terminalu kontenerowego, notując w pamięci, jakie statki wychodzą z portu, weryfikowała dane w internetach, dowiadywała się o porty docelowe i zawartość ładunku. Szlifowała przedpokoje w firmach transportowych, udając zwykłą interesantkę, a tymczasem jej ucho i oko bystro łowiły każdy strzęp informacji o najbliższych rejsach. Zasypywała pracowników i kierowników swoją gadaniną, aż dostawali kompletnej kołowacizny i sami nie zauważali, jak zdradzają poufne informacje. To, czego się dowiedziała, wysyłała Sundayowi w zaszyfrowanym mailu, do którego kluczem była sto trzydziesta ósma strona kontrowersyjnej powieści „Sześćdziesiąt szarych szaf”.
         Tymczasem reprezentacja ćwiczyła niestrudzenie. Victoria budziła się, robiła letki makijaż i schodziła na śniadanie, a potem szła na poranny trening. Samporn Pattathay na początek wykonywał rozgrzewkę w postaci dziesięciu kółek wokół skoczni i pięćdziesięciu przysiadów. Trener wtedy pozwalał mu zjeść bułkę z bananem i wysyłał na belkę startową. Po treningu była przerwa obiadowa, następnie skoczek odbywał sesję fizjoterapeutyczną z Victorią. Kiedy dobiegała końca, przychodził czas wolny i wszyscy zajmowali się swoimi sprawami. Około siedemnastej Samporn szedł na trening wieczorny, a dzień kończyła impreza integracyjna, mająca zapewnić zawodnikowi miłą atmosferę.
- No i jak pani idzie praca z naszym orłem zwisłym? – zapytał Hans Rumpler któregoś dnia.
- Jak tak zwana krew z przysłowiowego nosa – stwierdziła Victoria.
        Chciała powiedzieć, że znakomicie, bo miała kiedyś krwotok z nosa i okazał się bardzo silny. Zabrakło jej odwagi, aby przyznać, jak bardzo nie miała pojęcia o fizjoterapii: przez pierwsze kilka dni sesje polegały na tym, że całą godzinę siedzieli z Sampornem w milczeniu, patrząc sobie głęboko w oczy. Później Turnerówna postanowiła przełamać lody i zaproponowała zawodnikowi wspólne oglądanie „Janosika”. Jakiś postęp to był…
       Mimo całkowitego braku kompetencji, Vicky Mae była bardzo przejęta nową rolą. Nawet kiedy nie prowadziła terapii z reprezentantem Tajlandii, cały czas myślała z zachwytem o jego prześlicznych kościach policzkowych. Nie brakowało jej też na treningach.
     Ćwiczeniom Samporna przyglądali się czasem okoliczni mieszkańcy i inni przechodnie, którzy przychodzili na teren skoczni i siadali na rozklekotanych trybunach. Można było wśród nich dostrzec autentycznych fanów tajlandzkiego skoczka. Sandy, która akurat miała wolne i towarzyszyła ekipie reprezentacji, zdziwiła się brakiem wśród nich orientalnych twarzy. Jej uwagę zwróciła natomiast jakaś lasia podobna z twarzy do Ginny Weasley. A może to była Hermiona… Sandy nie była pewna, bo wprawdzie czytała kiedyś całego „Harry Pottera” i nawet kilka fanfików (chociaż pairing Umbridge/Trelawney skutecznie ją odstręczył od tego fandomu), ale z filmu widziała tylko pojedyncze sceny i odtwórczynie tych dwóch ról jej się z wyglądu myliły.
        Pseudo-Ginny, tyczkowata siedemnastka z płowym blondem na głowie, siedziała w pierwszym rzędzie, trzymała transparent z napisem w jakimś języku europejskim, a kiedy Samporn lądował, machała do niego, wysyłała mu całusy i coś wykrzykiwała. Victorię bardzo to zaniepokoiło, od razu zwietrzyła konkurentkę i zaczęła się stresować.
- Jak ona może tak się zachowywać! – warczała, kurczowo zaciskając dłonie na krawędzi ławki.
- Normalnie – zauważyła Sandy. – Tobie też nikt nie broni.
- Ale ja tu… p… pracuję! – zdenerwowała się Turnerówna. – Ona nie ma prawa dekoncentrować mojego podopiecznego!
- Czego się rzucasz, cycek przecież nie pokazała – odparła Sandy spokojnie, a Vicky spojrzała na nią tak, jakby chciała jej zrobić krzywdę.
       Zasnuła się więc dusza Victorii czarnym kwasem zazdrości, a kwas ten tym bardziej zjadliwy się stawał, im częściej jej oczy padały na ową umiarkowaną sobowtórkę trzecioplanowej bohaterki literackiej. Wreszcie jej mentalny odczyn pH upadł tak nisko, że mitochondria jej jestestwa nie były w stanie asymilować aminokwasów radości.
       Stało się to wtedy, gdy po jednym z treningów Pseudo-Ginny podbiegła do Samporna i wręczyła mu ogromny bukiet białych i czerwonych tulipanów, przewiązany pośrodku niebieską wstążką, tak aby przypominał flagę Tajlandii. Zaczęła też ściskać dłoń zawodnika i nawet skradła mu całusa. Vicky Mae na ten widok wyszła z siebie, a potem wyszła z trybuny. Podeszła do skoczka, kazała mu natychmiast iść na fizjoterapię, a bukiet ostentacyjnie zaniosła do śmietnika. Dopiero po zmroku Sandy kazała Soukbandithowi wyciągnąć go i jednak umieścić w pokoju Samporna.          
       Mimo wszystko żaden doping i żadne bukiety nie były w stanie sprawić, żeby Samporn Pattathay skakał dalej. Pewnego dnia, gdy poranny trening skończył się szczególnie marnymi wynikami, Rumpler dostał autentycznego wścieka.
- Dlaczego twoje skoki są tak strasznie do chrzanu?! – zaatakował skoczka.
- Trenerze, ta skocznia jest krzywa! – poskarżył się zawodnik. – Próg przechylony piętnaście stopni na prawo! A dziś wiatr jest za mocny!
- I co z tego? Dobry skoczek będzie umiał skakać i na drzwiach od stodoły!
         Samporn skulił się, jego twarz drgała.
- Czemu pan mi to robi, trenerze? – jęczał. – Ja nie proszę o wiele. Chcę tylko zdobyć medal na mistrzostwach. Choćby jeden medal, nawet maleńki…
- Jak się nie weźmiesz w garść, to następnymi mistrzostwami, na jakie pojedziesz, będą mistrzostwa w boksie drużynowym! – warknął Rumpler.
- Chyba ty! – odpowiedział Samporn przez łzy, rzucił nartami o ziemię i poszedł obrażony do swojego pokoju.

Sandy, pomimo wytężonej pracy szpiegowskiej, nie zapomniała jednak o głównej przyczynie, która sprowadziła ją do Europy. Dużo czasu spędzała w internetach, szukając jakichkolwiek informacji o Natalie.
Któregoś dnia znalazła coś nowego. Artykuł z częstochowskiej gazety. Niestety, był w języku polskim, ale od czego internetowe translatory?

Do kolejnych aspektów obarczających obecne władze Częstochowy jest sprawa Natalie Foster, czy jak się ta „artystka” nazwała „Natalii Paranormal”. Za naszych rządów nigdy by nie doszło do sytuacji w, której zbiegła kryminalistka i morderczyni jest fetowana przez miejskie instytucje kultóralne. Wszyscy częstochowianie pytają, dlaczego za organizację jej daremnych występów miasto wydało tak dantejskie kwoty, które o wiele lepiej było wydać na budowę kościoła św. Kalasantego według projektu naszego redakcyjnego kolegi…

Ten wątek wzbudził ogromne zainteresowanie Sandy. Była gotowa natychmiast jechać do Częstochowy, rozmawiać z ludźmi, badać wszystkie tropy, byle tylko wpaść na ślad swojej najlepszej przyjaciółki… Już sprawdziła odległość z Aarhus do Częstochowy, już chciała kupować bilety… A tu nagle komórka jej się rozdzwoniła. Vanessa Smith najwyraźniej chciała pogadać.
- Cześć Sandy co tam u was bo u mnie w porządku jestem na Florydzie mamy ładną pogodę a Steve pracuje w Ohio na budowie drogi bo chce dorobić do studiów jak tam dostałyście się do tego koledżu George mnie już chyba nie kocha bo jak pojechał odwiedzić kuzyna to nie zabrał mnie ze sobą a Meg ta rok niżej od nas miała kłopoty bo mama u niej w pokoju znalazła prezerwatywy a Meg powiedziała że to do ochrony pendrajwa i empetrójki przed wilgocią i mama dała jej spokój a wiesz że Chris…
- Tak, tak, Van – przerwała jej Herbstówna. – Cieszę się, że u ciebie wszystko dobrze, a teraz papatki, bo mam robotę.
        Rozłączyła się, nie dając koleżance odzyskać inicjatywy, i wróciła do swoich poszukiwań. Zaintrygował ją ten pseudonim: „Natalia Paranormal”. Przypomniała sobie, że usłyszała go w telewizji przy śniadaniu w Kopenhadze, ale wtedy nie zwróciła uwagi; mało to różnych ksywek? Herbstówna przecież ongiś była znana jako Sandy Torpeda, sama zaś nazywała Edwarda Patela Jawaharlalem, a Vanessę Smith – Vanessą Gatling. Ale teraz, kiedy ów intrygujący pseudonim Natalie pojawił się w drugim, niezależnym miejscu, postanowiła go sprawdzić. Ledwo jednak zdążyła wpisać w wyszukiwarkę, do pokoju wpadła Victoria.
- Ja nie mogę – rozpaczała, a samotna kryształowa łza już dawno minęła jej policzek, zjechała po podbródku i podążała szyją pod bluzkę. – Dlaczego ta lasia nie może zostawić go w spokoju! Przecież ja nawet oficjalnie z nim nie chodzę, więc nie mam prawa się sprzeciwić!…
- A co? – zapytała Sandy obojętnym tonem, wyciągając się w tył na krześle i zakładając ręce na głowę. – Znowu ta Pseudo-Ginny?
        Turnerówna melodramatycznie skinęła głową.
- Ty wiesz, jaka bezczelna? Prosiła go, żeby dał jej autograf na biuście! Żeby jeszcze miała na czym…
- Straszna pogarda przez ciebie przemawia, Vicky Mae – upomniała ją Sandy. Bóg gruczołów mlecznych nie obdarzył jej szczególnym błogosławieństwem, więc ostro reagowała na wszelkie przejawy rozmiaryzmu. – A poza tym, jak się z kimś oficjalnie chodzi? Załatwia się papier u sędziego pokoju? Bardzo mnie to interesuje, bo jakbym kiedyś chciała z kimś chodzić…
- Chodzić? Z kimś? Ty? – Victoria spojrzała na koleżankę jak na szaloną. – Nie poznaję cię.
- Mówiłam czysto teoretycznie. No już, zdrzemnij się albo coś wypij, to ci frustracja przejdzie.
       Vicky Mae nie skorzystała jednak z jej rad. Poszlochała trochę w kątku, a potem wyszła na wieczorny trening.
     Sandy nie miała ochoty obserwować marnych popisów tajlandzkiego skoczka. Internetowe poszukiwania zaabsorbowały ją, poczuła, że jest na tropie. Weszła w jeden z pierwszych linków, jakie się nawinęły. Sonda uliczna na temat Natalie Foster. Różni ludzie, różne wypowiedzi. „Jeżeli popełniła przestępstwo, powinna ponieść karę”. „Wspaniale śpiewa, a że kogoś tam zabiła? Nie obchodzi mnie jej życie prywatne”. „Moim zdaniem ta biedna dziewczyna została wrobiona w sprawę”. „Powinna wisieć! Do tego nas doprowadził rząd, panie, do lekarza specjalisty muszę czekać trzy miesiące, a tera od maja znowu gaz podrożał, niech pan o tym napisze!” „A, ta śpiewaczka? Za wysoki głos, Maria Ka jest o wiele lepsza”. „Dla kobiet takich jak ja jest bohaterką”.
Wciąż zaintrygowana, Sandy otworzyła link z nagraniem, w którym Natalia Paranormal śpiewała arię Królowej Nocy. Spodziewała się tego, ale i tak czekał ją przerażający, wstrząsający szok. Tak! To ona! To Natalie! Prawie nic się nie zmieniła od tamtego popołudnia, kiedy wypoczywały po lekcjach na plaży w Horton, było to chyba z pięćset lat temu… Wyglądała niezwykle majestatycznie w szmaragdowym switrze i różowych trampałkach, a śpiewała… wprost nie do opisania. Od jej kunsztownej wokalistyki Herbstównie łzy stanęły w oczach. Sandy musiała się zmierzyć z istotnym pytaniem: czy w takim razie Natalie w ogóle jeszcze potrzebuje, żeby ją ratować?
Zdjęła okulary, zgasiła monitor i zamknęła oczy. Po chwili otworzyła je ponownie, przywdziała bryle i spojrzała na swoje odbicie w ekranie.
- Uratujemy ją – powiedziała. – Czy tego potrzebuje, czy nie.

Któregoś dnia nadeszła ta chwila, kiedy reprezentacja Tajlandii musiała porzucić bezpieczne duńskie terytorium, albowiem przed Sampornem Pattathayem stanęło mroczne widmo konieczności zmierzenia się wreszcie ze smokiem, którym był kolejny konkurs pucharu Azji w letnich skokach narciarskich. Sandy miała się zabrać razem z Victorią. Pewien problem stanowił jedynie jej nieprzezwyciężalny lęk przed lataniem. Herbstówna poradziła sobie w prosty sposób. Przed wylotem kupiła dużą ilość akvavitu i napierniczyła się tak okrutnie, że na pytanie „Jaki jest twój ulubiony kolor?” mogła odpowiedzieć jedynie „tak” lub „nie”. Rumpler chyba nie był szczególnie zadowolony, ale Sandy nie była jego podwładną i nie miał prawa jej rozkazywać.
Konkurs miał się odbyć w tureckim mieście Batman. Ekipa wylądowała na miejscowym lotnisku i złapała autobus do hotelu. Po sutym obiedzie Samporn ruszył na podmiejską skocznię, aby jeszcze przed snem potrenować.
Następnego dnia przed południem reprezentacja pojechała na zawody. Sandy cierpiała na straszliwego kaca, lecz próbowała zapomnieć o bólu, obserwując miasto i jego obywateli. Wielu mieszkańców tego dużego ośrodka naftowego, położonego nad rzeką Batman, znajdowało się w stanie ciągłej irytacji wyjątkowo niewiernym i rażąco fałszywym obrazem ich miasta w amerykańskich filmach. Herbstówna wiedziała o tym i z okna autobusu wypatrywała, czy gdzieś zza rogu nie wyskoczy nagle Joker, Pingwin albo Dwuulicowy.
          Wreszcie dotarli pod skocznię K-99. Samporn poszedł do szatni, gdzie przebrał się w kombinezon. Victoria towarzyszyła mu, żeby się upewnić, czy gdzieś w pobliżu nie kręci się Pseudo-Ginny. Lasia jednak nie odważyła się wkroczyć na zakazane męskie terytorium, więc Turnerówna uspokojona zawróciła.
Do szatni przyszedł za to Roman Utiugow, reprezentant Kazachstanu.
- Hej, Tajlandczyku! – zawołał. – Czy to ty gotujesz zupę z kamieni?
- Nie, nie gotuję zupy z kamieni – odpowiedział Pattathay.
- A mnie się wydaje, że jednak gotujesz. Dasz się poczęstować?
- Nie mam! – syknął tajski skoczek.
- To ja cię poczęstuję! – odrzekł Utiugow.
Wyjął z kieszeni kamień i rzucił w konkurenta. Samporn krzyknął z bólu, trafiony w łokieć.
- Dlaczego mnie bijesz?… - zaszlochał, siadając na ławce.
- Bo jak byłem kiedyś u was na wczasach, to wybuliłem osiemset nierubli, a nawet nie było klimatyzacji! I jaszczurka siedziała w bidecie!
        Utiugow podszedł bliżej do Samporna i postawił stopę w ciężkim narciarskim bucie na ławce tuż obok niego.
- Słuchaj no, żółtku. Żebyś czasem nie próbował skoczyć dalej niż ja! Bo inaczej zrobię coś takiego, że przez parę lat nie będziesz w stanie usiąść na belce!
       I wyszedł, a Samporn Pattathay tylko siedział i płakał. Nie zwracał nawet uwagi na innych zawodników, którzy w tak zwanym międzyczasie przyszli do szatni.
- Chyba ty! – zawołał wreszcie, ale na próżno. Utiugowa już dawno tam nie było.
           
Trener ze sztabem zasiedli na górnej trybunie przy rozbiegu. Dziewczyny też tam były. Victoria otrzymała aparat fotograficzny i odpowiedzialne, wręcz szpiegowskie zadanie: miała zrobić jak najwięcej zdjęć konkurencyjnym skoczkom, zwłaszcza tym najlepszym. Na ich podstawie ekipa zamierzała ustalić, jaki nowy element stroju może dawać zawodnikom przewagę, i niezwłocznie go skopiować.
Pogoda była ładna. Słońce świeciło, termometr wskazywał trzydzieści dwa stopnie. Victoria trochę hiperwentylkowała, ale nie tyle z upału, co z podniecenia związanego z zawodami, a Sandy piła sok pomidorowy w ilościach hurtowych i obserwowała otoczenie przez rolnetkę.
- Tak sobie myślę, że skoro jesteśmy w mieście Batman, to konkurs powinien się odbywać na batskoczni, czyż nie? – zauważyła egzystencjalnie.
Gdzieś tam na dole, wokół dojazdu, rozpościerały się trybuny, na których zgromadzili się kibice. Miłośników Samporna było niewielu, Sandy dostrzegła tylko pojedyncze flagi tajlandzkie. Dominowała miejscowa publiczność: czerwone flagi z półksiężycem (albo nawet trzema), buńczuki, portrety Atatürka. Czarne plamy na trybunach wskazywały miejsce, gdzie skupiała się konserwatywna płeć żeńska w długich sukniach i hidżabach, które czasem urozmaicała bardziej wzorzysta chusta. Tu i ówdzie migał oliwkowy beret żandarma: władze obawiały się prowokacji ekskremistów z nielegalnej podziemnej organizacji Kurdyjski Balans i starannie zabezpieczyły teren zawodów.
Rozpoczął się konkurs. Trenerzy machali chorągiewkami, skoczcy zjeżdżali, wybijali się, lecieli i lądowali, kibice kibicowali. Po pierwszej serii Samporn był czwarty w klasyfikacji, wynik w jego karierze dotąd niespotykany. Roman Utiugow i jego kolega Husajn Migdałowski mocno się tym wkurzyli, za to dwaj zawodnicy z samego szczytu klasyfikacji generalnej, Nguyen Van Trach i Dhondup Milarepa, gratulowali Pattathayowi wyniku (aczkolwiek trzymając skrzyżowane palce za plecami). Cała tajlandzka ekipa miała nadzieję, że w drugiej rundzie poprawi wynik i uda mu się sięgnąć przynajmniej po brąz.
Do takiego optymizmu były podstawy, ponieważ stojący poprzednio na czwartym reprezentant Indii, Ram Kacchvah, w czasie zjazdu popadł w filozoficzną zadumę i zapomniał wybić się z progu, kończąc skok na 11 metrach i dając Sampornowi prowadzenie. Victoria i Sandy liczyły na to, że za drugim razem też albo się zamyśli, albo będzie sfrustrowany poprzednim niepowodzeniem.
I rzeczywiście, Kacchvah w drugiej serii oddał skok zupełnie bez polotu, bez serc i bez ducha, jakby mówił: „Pstrykam to, sami se skaczcie”. Zajął tym samym ostatnie miejsce. Z kolei faworyt gospodarzy, każdorazowo obdarzany burzliwym aplauzem Abdurrahman Toy, sięgnął 87 metrów. I tak niezły wynik jak na byłego zapaśnika.
Lecz niespodziewany cios padł z zupełnie innej strony. Zawodnik startujący tuż przed Sampornem, Sajnin Cölijnbaatar (Mongolia), wybił się dobrze i leciał dość poprawnie. Nagle urwało mu od prawej narty. Cölijnbaatar niewzruszony ciągnął dalej, na ile to było możliwe, a potem eleganckim telemarkiem wylądował jedną nogą. Pędząc po dojeździe, cały czas na jednej nodze, w pewnej chwili wyciągnął z kieszeni kombinezonu flet poprzeczny i zaczął grać. Skok miał nie za daleki, ale dostał monstrualne noty za styl.
        To wystarczyło, aby w drugiej serii Samporn Pattathay wyszedł na belkę okropnie stremowany. Pomimo upału szczękał zębami i trzęsły mu się łydki niczym pancernikowi bolita, którego wyciągnięto z jamy, wyrywając ze spokojnej drzemki, i brutalnie przetransportowano do studia telewizyjnego, prosto przed kamery. Hans Rumpler machał chorągiewką kilka razy, zanim jego podopieczny w końcu zdołał odepchnąć się od belki. Samporn pędził w dół rozbiegu, ale Sandy od razu dostrzegła, że ma jakieś kłopoty, jego lewa noga wysuwała się bardziej do przodu.
            I nagle, w krytycznym momencie, nogi odmówiły młodemu Tajowi posłuszeństwa. Wybił się z progu nie nartami, lecz czteroliterową częścią swej anatomii. Próbował złapać równowagę w powietrzu, machał rozpaczliwie rękami… W końcu zetknął się z gruntem, zarył twarzą w piasek, przekoziołkował brutalnie w stronę bandy. Skocznią wstrząsnął ogłuszający okrzyk trwogi publiczności. Tymczasem sędziowie ogłosili wynik reprezentanta Tajlandii: 9,42 metra! Dawało mu to ostatnie miejsce w konkursie, chyba żeby ktoś z pierwszej trójki skoczył jeszcze gorzej, co było raczej zdecydowanie niemożliwe.
       Rumpler i jego ekipa wypadli z trybuny, zgalopowali po schodach i podbiegli do miejsca, gdzie Pattathay starał się odpełznąć choć kilka metrów z drogi kolejnego skoczka.
- Trenerze! – jęczał. – Chyba jestem kontuzjowany. Boli!
- Jak to boli? – wykrzywił się Austriak.
- Okropnie boli. Noga, i ręka, i wszystko…!
         Reprezentacja nie miała własnego lekarza, ale zaraz pojawił się wietnamski doktor, należycie obmacał Samporna i z uprzejmym uśmiechem oznajmił, że zawodnik jest poważnie potłuczony i wymaga terapii. Było jasne, że nie pojedzie na kolejny, przedostatni już konkurs mistrzostw – do Ras al-Chajma w Zjednoczonych Emiratach.
- Ty tłuku! – wrzeszczał Rumpler, przeżywając poważne rozczarowanie. – Ja ci zaraz zrobię terapię butem!
Nagle nie wiadomo skąd pojawiła się Pseudo-Ginny i ze wściekłością rzuciła się na Samporna.
- Co ty sobie wyobrażasz?! – krzyczała, okładając skoczka różowym japonkiem. – Zachowałam dla ciebie swoje dziewictwo, a ty nie potrafisz nawet przelecieć całej buli!
       Victoria, dostrzegłszy rywalkę, natychmiast złapała ją za ramię, próbując odciągnąć od kontuzjowanego sportowca. Pseudo-Ginny walnęła ją japonkiem prosto w twarz. Vicky Mae kwiknęła z bólu i szarpnęła przeciwniczkę za włosy…
      Wtem Sandy wyciągnęła scyzoryk Paula Bunyana i wymachując nim, wcisnęła się pomiędzy walczące dziewczyny.
- Przestańcie, obydwie! – krzyknęła, energicznie dźgając powietrze. – Do jasnego duru brzusznego, gdzie ochrona? Dlaczego wszystko muszę robić sama?
        Żandarmi wreszcie zorientowali się w sytuacji i zaczęli biec w stronę zbiegowiska z odbezpieczonymi pistoletami maszynowymi.

       Dwa dni później Sandy i Victoria opuszczały areszt z poczuciem ulgi. W przypadku Turnerówny była ona tym większa, że Pseudo-Ginny miała tam jeszcze zostać. Postawiono jej zarzut napaści z pobiciem, podczas gdy panny Turner i Herbst wyszły za kaucją.
- I co teraz? – martwiła się Vicky Mae.
- Jeżeli będą jeszcze chcieli z tobą współpracować, to po staremu. Jeżeli nie, to jedziemy prosto do Polski.
        Okazało się jednak, że Hans Rumpler nie jest skłonny zrezygnować z usług Victorii. Sytuacja wymagała postawienia jednej karty na ostrzu noża. Na lepszego fizjoterapeutę reprezentacji nie było stać, a Pattathay był tak poobijany po nieszczęśliwym skoku, że terapia okazała się po prostu nieodzowna. Tym bardziej, że kiedy przepadła szansa na start w Emiratach, ostatnią nadzieją stał się konkurs finałowy.
       Trener podjął zatem decyzję o wyjeździe na odpoczynek do Didim. Reprezentacja zapakowała się w autobus i pojechała hen na zachód, by nad brzegiem Morza Egejskiego zagnieździć się w niewielkim hoteliku, który miał się stać areną fizjoterapii.
       Teraz Soukbandith i reszta personelu grzali się przy basenie, a Rumpler poszedł do baru, aby się trochę zrelaksować, a przy okazji odsuwać od prawowiernych muzułmanów pokusę grzechu pijaństwa poprzez własnogębną likwidację alkoholu. Victoria zaś szykowała się do gruntownego masażu zawodnika.
- Do czego to dochodzi, żeby biała kobieta robiła masaż tajlandzkiemu mężczyźnie, zamiast na odwrót… - prychnęła Sandy i poszła na plażę, aby trochę popływać. Czuła się wprawdzie nieswojo na widok Turczynek kąpiących się w ubraniu albo w muzułmańskich kostiumach kąpielowych złożonych z kurtki z kapturem i spodni. Barbarzyństwo, ot co.

       Panna Turner pozostała w pokoju z reprezentantem Tajlandii i poleciła mu zdjąć kombinezon, aby mogła przystąpić do masażu. Wykonał polecenie, pozostając jedynie w białych bawełnianych ślipach, połoźył się na puszystej kołdrze, a Victoria dłuższą chwilę nie mogła dojść do siebie na widok jego ciała, które po raz pierwszy rozciągnęło się przed nią w całej okazałości. Gładka skóra w odcieniu złotawej czekolady kryła malownicze diuny żeber, a dalej zjeżdżała w kierunku artezyjskiej studni płaskiego brzucha. Długie i szczupłe kończyny skoczka kłuły Vicky Mae w serce obrazem wrażliwości i delikatności, choć teraz już było jasne, że ich wychudzenie jest iluzją, gdyż te długie, wysportowane nogi powleczone są kompaktową warstwą nieźle wyrobionych mięśni, i to zapewne twardych niczym kobalt. Patrzenie na tego zawodnika było czystą przyjemnością i Victoria po raz pierwszy pożałowała, że skoczkowie narciarscy nie występują w samych gatkach.
         Przystąpiła do roboty. Teraz już miała pewne pojęcie, od kiedy Sandy, w drodze na wypoczynek, kupiła jej w księgarni w Izmirze poradnik masażu. Bez obaw więc Turnerówna pochyliła swą złotą głowę ponad Pattathayem i zaczęła dłońmi swymi wprowadzać ulgę w zmaltretowane mięśnie jego nóg. Było to dla niej doznanie niemal dorównujące przyjemnością wkładaniu dłoni do worka z pszenicą. Nieregularne pomruki sportowca stawały się certyfikatem jej umiejętności. Rozmasowawszy jedną nogę, Vicky Mae zajęła się drugą, a potem jej giętkie palce zagrały na ciepłym ksylofonie jego klatki piersiowej. Całą swą siłę woli wkładała w to, by nie patrzyć na mantki Tajlandczyka, pod którymi wyraźnie rysowało się coś niby wielorybi grzbiet.
     Aby zwalczyć tę pokusę, nakazała Sampornowi odwrócić się plecami do góry i natychmiast jęła zaprowadzać porządek w jego poobtłukiwanym grzbiecie; a jaką z tego miała radość, to tylko ona sama wiedziała. Potem Victoria doszła do wniosku, że należałoby też poddać terapii okolicę ogonową zawodnika, wyjątkowo poszkodowaną przy wyjściu z progu. Zsunęła zatem jego ślipy, choć nie było to łatwe, bo coś mocno haczyły z przodu. Kiedy zaś zabrała się za masaż najniżej położonej części pleców, Pattathay wręcz zakwakał z wrażenia.
      Victoria nie mogła już dłużej czekać. Mocnym chwytem obaliła go znów na plecy. Pisnęła z zachwytu, gdy jej oczom ukazał się jego monumentalny piał, sterczący niczym prastare wieże Angkor Wat. Po chwili przepełnionej ekscytacją niepewności rzuciła się na skoczka jak drapieżny wycelot, gwałtownie rozpinając swoją bluzkę. Samporn chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył, gdy jej język zatkał mu usta. Turnerówna przylgnęła do niego, zaczęła romantycznie obśliniać całą jego twarz, a w szczególności te przecudowne kości policzkowe. Przez moment próbował się uwolnić, jako że, choć parę lat starszy, był jednak od niej suma sumarów drobniejszy. Lecz ona pochwyciła go za czarne włosy, po czym, pieszcząc mu uszy, zanurzyła jego twarz w swojej mlekiem płynącej ziemi dwóch sfer. Jego chaotyczne próby złapania oddechu miały skutek uboczny w postaci oryginalnej pieszczoty, która Victorii tak bardzo przypadła do smaku, że gdy w końcu postanowiła nadziać się na jego bazaltową szpachlę, całkiem zapomniała, że jest jeszcze w ubraniu.
      Atmosfera trochę od tego siadła, ale panna Turner szybko wyzbyła się nie tylko wszelkich hamulców, lecz także bluzki, biusthaltera i całej reszty, które poszybowały przez okno i wpadły do hotelowego basenu. Następnie złapała zawodnika za ernesta i rozpoczęła bezkompromisowe zabawianie. Teraz ona była koniem, a on marchewką. Usta Victorii namiętnie i pasjonacko froterowały jego szkarłatny kołpak. Samporn Pattathay ryczał i zgrzytał, wyginając się w łuk, a jego dłonie zacisnęły się na krawędziach łóżka tak mocno, że kciuki przebiły nie tylko prześcieradło, ale i materac.
     Victoria była rozpłomieniona, jej poliki przybrały odcień dojrzałych kortlandów, w głowie czuła zamieszanie porównywalne z muzyką zespołu The Mars Volta. Uznała, że nadszedł już moment, aby dopuścić Samporna do najgłębszego sanktuarium, więc wystawiła mu swój rewers. Skoczek miał wreszcie okazję ocenić pełnię zadania, przed jakim go postawiła… i ten ogrom trochę go onieśmielił. Vicky Mae, odwróciwszy się, ze smutkiem stwierdziła, że jego jeden mały Indianin nagle postanowił się wyluzować. Szybko jednak pogłówkowała, znalazła środek zaradczy i już po chwili klęczała wciśnięta w kąt pokoju, z rękami skrępowanymi prześcieradłem.
- Chyba ty! – pokrzykiwał Samporn Pattathay, wymierzając mocarne ciosy w jej południową półkulę. – Nie jestem do niczego! To ty jesteś do niczego!
        Victoria piszczała z rozkoszy, a jej dźwięki, wraz z odgłosami uderzeń, niosły się aż na ulicę. Personel reprezentacji, co prawda, nadal nic nie podejrzewał: Hans Rumpler zdążył kompletnie się naprać, reszta gdzieś się rozeszła, a Soukbandith też już nie leżał przy basenie, bo spróbował paru dań z hotelowej restauracji i poszedł zgesslerować kucharza.
        W pewnej chwili Turnerówna zawołała: „Diadenozynotetrafosforan!” na znak, że ma już dość tego rodzaju zabaw. Nadejszła zatem wiekopomna chwila i wreszcie, jak to się mówi w Radiu Maryja, zjednoczyli swoje narządy rozrodcze. Samporn zaskrzeczał przeraźliwie, wydał z siebie porażający charkot. Zdawało mu się, że jego erekt jest brutalnie wciągany tam do środka… Victoria, dla odmiany, była w szesnastym niebie, czując wewnątrz swojej osoby nagły atak towarzysza osobistego. Pattathay w końcu złapał właściwe tempo, ręcami przytrzymując się rozłożystych bioder Vicky Mae. Naciskał ją rytmicznie, a ona pod tym wpływem wydawała z siebie melodyjne odgłosy, zupełnie, jakby grał na akordeonie. Porównanie tym bardziej słuszne, że była zbudowana bardzo harmonijnie.
Nagle wtem przeraziła się, że niesiona na fali romantycznych spazmów, może przegryźć sobie język, bo w zasięgu jej ust nie było nic odpowiedniego do wbicia w to zębów. W desperackim porywie poszybowała przed siebie i ukąsiła kraniec kołdry; jednak ruch ten sprawił zarazem, że ześlizgnęła się z Sampornowego playboika.
          Odwróciła się ku skoczkowi. Twarz miał roześmianą, a jego penitent był tryumfatorem. Pomyślała sobie, że właśnie tego jej dotychczas brakowało w jego postaci i właśnie takiego chciałaby go widzieć jak najczęściej, a już szczególnie na skoczni. Położyła się zatem na wznak i otworzyła się przed Sampornem. Jego potężny capstrzyk wylądował ordynarnym telemarkiem w jej spragnionej niezabudce. Victoria zaćwierkała przeszywająco, sama czując się przeszywana azjatyckim śrubontkiem. Kazała mu szukać punktu G, słusznie podejrzewając, że zanim zawodnik zacznie dosięgać punktu K, powinien pokonać wcześniejsze partie alfabetu.
          Im bardziej Pattathay wchodził w Turnerównę, tym bardziej w niego wchodziła pewność siebie i poczucie własnej wartości. Już się nie krępował, ryczał niczym ranny bawół, tak głośno, że zagłuszał skowyt Victorii, a to wcale nie było łatwe. Przeleciałeś ją, przelecisz wszystkich innych, chłopie! – mignęła mu w głowie taka myśl. Złapał Vicky Mae pod kolana, rozłożył szeroko i puścił się w tan jak maszyna tartaczna.
Czy Victoria musiała dojść? Widać musiała, skoro doszła. Srebrzysta barklaja przemknęła wzdłuż jej traktu nerwowego, pozostawiając za sobą słodką destrukcję. Na jej całym ciele rozkosz wzbudzała gęsią skórkę, a jej wszystkie narządy wydawały się swobodnie lewitować po całym organizmie, z wyjątkiem tego jednego, od którego cała ta pikonirwana promieniowała. Kwiknęła tak głośno, że wazon stojący na stoliku po przeciwnej stronie pokoju rozpadł się na milion kawałków (jakkolwiek sprzątaczka naliczyła później tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt sześć tysięcy trzysta siedemdziesiąt osiem). Samporn także był już blisko; przez mgłę ekstazy Vicky Mae widziała, jak przewraca frenetycznie oczami, niczym celtycki heros, któremu w bitewnym szale jedno oko zapadało się w głąb czaszki, a drugie wypływało na policzek… Z tą różnicą, oczywiście, że nie celtycki, tylko tajlandzki, i nie heros, tylko eros. Pattathay zabuczał finałowo i padł wyczerpany na materac. Zawtórowały mu jęki wycieńczonych sprężyn.

Kilka dni później, kiedy reprezentacja pojechała na kolejny trening w greckiej Mitylenie, dało się dostrzec wyraźny postęp. Samporn Pattathay zazwyczaj lądował na zeskoku, a raz nawet udało mu się przeskoczyć punkt konstrukcyjny.
- Gratuluję, panno Turner – powiedział Rumpler, ściskając dłoń Victorii. – Nie wiem dokładnie, co pani zrobiła, ale najwyraźniej dzięki pani udało się nam oszlifować wieprza do postaci perły.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz