poniedziałek, 8 czerwca 2015

Rozdział XLI, w którym pada brzydkie słowo na „b”



Ranek wstawał, różowa aurora sączyła się nad górami, wydobywając z cienia łachy śniegu, łąki i wrzosowiska. W oddali szybowało stado bekasów. Sponad szczytów duła zimna uralska tramontana. W takich okolicznościach przyrody łatwo było przegapić niewielki kompleks budynków przytulony do stoku jednego ze wzniesień, utrzymany w brązach, zieleniach i szarościach. I słusznie, bo został on zlokalizowany i zaprojektowany właśnie w taki sposób, żeby byle kto się tam nie pałętał.
      Poranną ciszę przerwał pędzący z maksymalną prędkością śmigłowiec. Zawisł na placu przed budynkiem i powoli opuścił się na ziemię, a pęd jego łopat przyginał do ziemi drzewa, krzewy i pracowników. Boczne drzwi śmigłowca otworzyły się, wyszli trzej ratownicy medyczni z noszami, na których spoczywała postać kocem kryta.
Zaraz za nimi wyskoczył mężczyzna o różowych włosach, ubrany w mundur maskujący starego typu. Naszywka na jego rękawie prezentowała Zająca z „Nu, pogodi!” z rakietami balistycznymi zamiast uszu. Fiodor Sumatochin rozejrzał się wkoło. Wiedział, że trafił we właściwe miejsce, gdzie raczej nie dostaną go „niuchacze”.
        Prawie wszyscy, którzy wiedzieli coś więcej o Federalnej Służbie Paranormalności, zdawali sobie sprawę, że jest ona zdominowana przez wampiry i działa w ich interesie. Nie można powiedzieć, czasem operatorzy Służby dokonywali pokazowego aresztowania jakiegoś wyjątkowo rozpasanego krwiopijcy, na ogół jednak można było odnieść wrażenie, że głównym polem jej działalności pozostaje prześladowanie likantropów. Wśród tych ostatnich niektórzy i tak wstępowali w jej szeregi, by służyć w charakterze budzących grozę „niuchaczy”. Zwykłe wilkołaki odnosiły się do nich ze szczególną odrazą i traktowały jak ostatnich sprzedawczyków i sługusów reżimu. Próbując stworzyć przeciwwagę dla Federalnej Służby, nazywanej w internetach obraźliwym skrótem ХЪЕ (od słowa „сверхъестественный”), likantropi rosyjscy tworzyli sobie „bezpieczne przystanie” w strukturach sił zbrojnych czy MSW. A to był właśnie tajny wilkołaczy szpital MSW.
           Sumatochin pośpieszył za noszami prosto do sali przyjęć. Na ścianie widniał mural przedstawiający szaroniebieskiego wilka wyjącego na szczycie skalistej turni, a pod nim siedział lekarz dyżurny.
- A wy tu czego? – ów zaniedbany, szczurowaty facet w kraciastej koszuli widocznej spod pogniecionego fartucha zerwał się na widok przybyszów.
- Major Fiodor Sumatochin, Rezerwowe Centrum Nuklearne – różowowłosy pokazał naszywkę z zającem. – Mamy rannego w bardzo ciężkim stanie.
- Towarzyszu majorze, to jest szpital MSW Rosji. Do szpitala Strategicznych Wojsk Rakietowych to na tamtą stronę Uralu…
- Słuchaj no, konowale, chyba wiem, dokąd trafiłem! – zirytował się major.
- Ale się ludzie przez ten kapitalizm rozleniwili! Marnych dwustu kilometrów nie chce się panu zrobić?
- Słyszałeś kiedy o czymś takim jak „Komando Oborotni”? – Sumatochin puścił jego uwagę mimo uszu. – U was się leczą, nieprawdaż?
- Tak, ale to cywil przecież, bez dokumentów…
- No i co z tego, że cywil! Ale jeden z naszych! W tej chwili go na stół operacyjny, bo inaczej pogadamy!
- Towarzyszu…
- Żuk gnojarz ci towarzyszem! – wybuchnął Sumatochin. – Mam tu pacjenta w bardzo ciężkim stanie i waszym psim obowiązkiem jest go poskładać do kupy! Jeżeli on nie przeżyje, to wiesz, do kogo zadzwonię? Zgadnij, blejać, do kogo zadzwonię!
         Słysząc zamieszanie na izbie przyjęć, nadbiegł ordynator, szczupły, siwy jegomość o nieco wilczej fizjonomii.
- Co tu się wyprawia, do jasnej anatemy? – zawołał zdenerwowany, lecz rozpoznał majora. – Fiodorze Andriejewiczu, stało się co?
- Mój przyjaciel oberwał – wyjaśnił Sumatochin. – Nie chcą go operować, bo nie jest z organów. Arkadiju Michajłowiczu, pamięta pan naszą dżentelwilczą umowę?
- Ciśnienie! Limfocyty! – krzyknął jeden z ratowników. – Doktorze, jego stan się pogarsza!…

***

         Po tym, jak zakrwawioną Natalie z ciężkimi ranami zabrano do szpitala, Sandy Herbst dłuższy czas klęczała w tym samym miejscu, w którym zastali ją sanitariusze, jakby ciągle na jej kolanach spoczywała głowa przyjaciółki. Otępiała z bólu i rozpaczy, nie miała ochoty robić nic. Wreszcie jakaś policjantka kazała jej wstać. Wyprowadziła Herbstównę na ulicę, posadziła w radiowozie i łamanym angielskim usiłowała wydobyć jakieś zeznania. W końcu zobaczyła, że ta dziwna Amerykanka i tak jest do niczego jako świadek, i puściła ją wolno.
         Sandy szła bezmyślnie i bezwiednie ulicą Kujbyszewa, potem Mostem Joannowskim, i dopiero pod murem Twierdzy Pietropawłowskiej doszła do wniosku, że w zasadzie powinna coś ze sobą zrobić. Udało jej się złapać ostatni trolejbus, po czym prawem i lewem przedostała się do mieszkania na Prospekcie Industrialnym. Tam wzięła prysznic i nie zdejmując okularów, walnęła się na wyro. Snem spała tak kamiennym, że nie obudził jej nawet Siergiej Nietopyriew, który, przeżywszy masakrę w operze, wrócił na chatę o szóstej rano. Zaraz po wejściu zajrzał do salonu, żeby walnąć kielicha. Czuł się tak chrzanowo, że nawet widok nieznajomej dziewczyny w łóżku Natalie nie wzbudził jego najmniejszych podejrzeń. Cóż, groupie, zwykła rzecz w życiu artystów… Siergiej Iwanowicz, nie zaszczycając Sandy choćby dłuższym spojrzeniem, poszedł się zrelaksować po tym, co odbierał jako najdłuższy koncert w życiu.
         Kiedy Herbstówna obudziła się, zegar wskazywał wpół do pierwszej po południu. Zanim  zdążyła się choćby ubrać, nie mówiąc już o lekkim makijażu, wpierw otworzyła internety, żeby znaleźć informacje, w którym konkretnie szpitalu trzymają Natalie. Poszukiwanie nie było trudne: wydarzenia w Małej Operze Tragicznej szybko znalazły się na ustach mediów, które nie czyniły tajemnicy z tego, że wybitna śpiewaczka Natalie Paranormal z ciężkimi obrażeniami przebywa pod ochroną w Szpitalu Aleksandrowskim.
      Okazało się, że Aleksandrowski leży ledwie pół godziny autobusem od mieszkania akademika Szuszałowa. Wobec tego Sandy nie pozostało nic innego, jak założyć getry w kolorze żmijozygzakowatym, koszulkę ze stylizowaną podobizną Darth Vadera oraz skórzany półpłaszcz, rozczesać włosy, po czym wyruszyć na poszukiwanie ukochanej.
          Na miejscu pierwszą przeszkodą do pokonania okazała się rozmowa z recepcjonistką.
- Kim pani jest dla pacjentki? – zapytała tamta. „Typowa Ksiusza”, jak ją Sandy szybko sklasyfikowała.
- Narzeczo… Znaczy siostrą – powstrzymała się w ostatniej chwili.
- Nazwisko inne.
- Bo ja jestem siostra przyrodnia.
- A to nie wiem. Muszę się zapytać lekarza prowadzącego.
- To proszę pytać.
- Ale on będzie dopiero wieczorem.
- Wieczorem? Przy takim przypadku? – Sandy przypuszczała, że pracownica szpitala po prostu chce ją spławić.
- No, tak jest i już – oświadczyła cerberzyca. – Nic się nie poradzi.
Herbstówna sięgnęła do kieszeni, wydobyła parę banknotów – w sumie trzysta dolarów – i położyła na blacie, po czym przycisnęła flakonem markowych perfum „Schannel no. 6”.
- A może jednak by się dało? – zaryzykowała.
- Piąte piętro, oddział intensywny – burknęła pracownica, wzrok wbiwszy już w perfumę.
- Dziękuję – odparła Sandy i pogalopowała na schody.
- Ale i tak pilnują! – krzyknęła za nią recepcjonistka.
       Miała rację. Natalie leżała w superatce, przed drzwiami której zasiadał na taborecie wąsaty omonowiec w pasiastej koszulce i z kałachem na kolanach. Na widok Sandy poczęstował ją skrajnie wrogim i nieprzychylnym spojrzeniem. Widać po nim było, że w razie czego w ogóle nie potrzebowałby broni, wystarczyłby mu taboret. Herbstówna musiała znaleźć inny sposób, by pokonać drugą przeszkodę na drodze do swojej dziewczyny…


     Profesor Stiepan Aleksiejewicz Kitow, wybitny, acz haniebnie niedoceniany chirurg, siedział w pomieszczeniu socjalnym i pił wódkę z druhem swym, ginekologiem Liwadą, oraz przyplątawszym się akurat felczerem. W jego łysinie niewyraźnie odbijała się migocząca świetlówka.
         Kitow pił dużo. Do tej pory nie mógł się pozbierać po wysłuchanym przed paroma dniami odczycie czołowego przedstawiciela ginekologii chrześcijańskiej, profesora Bogusława Alhazreda, który twierdził, że znieczulenie przy porodzie jest z natury nienaturalne. Takiego uczucia przykrości po czyimś przemówieniu Stiepan Aleksiejewicz nie doznał od czasów Breżniewa.
- Równie dobrze mógłby zachwalać dobrodziejstwa diety żelkowej – zauważył bez wesołości. – Albo terapię plomem.
- Co to jest plom, Stiepanie Aleksiejewiczu? – zainteresował się felczer Pticyn.
- Jeden szarlatan we Wiedniu coś takiego oferuje. Według jego informacji są to wymioty pszczoły wyrzucone z płuc – wyjaśnił Kitow, drapiąc się z zażenowaniem po wąsach. – Powiedzmy, że kupuję samą koncepcję, bo skoro tyle produktów pszczelich znajduje zastosowanie praktyczne w cywilizacji ludzkiej, to dlaczego by nie rzygowiny? Ale niech mi najpierw pokażą, gdzie pszczoła ma płuca…
- To są chore ludzie – skomentował Pticyn. – Jak jedne chore ludzie leczą innych chorych ludzi, to łatwo się domyślić, jaki będzie wynik.
- Będzie taki – odparł Liwada – że studiujesz całe życie i urabiasz sobie ręce po łokcie, żeby być na bieżąco z osiągnięciami medycyny, a potem przychodzi jakiś buc i mówi, że on to wszystko załatwi za pomocą soku z arcydzięgla albo pudełeczka z drucikami. A ludzie się nabierają, bo łatwiej jest wymówić „arcydzięgiel” niż „triheksyfenidyl”.
- Doktorze, ma pan krew na rękawie – zauważył felczer.
- Naprawdę? – zdziwił się Liwada. – Ciekawe, jaka to grupa.
- Tamta Amerykanka, wiecie, no, śpiewaczka, co ją nożem pocięli, ma grupę „0-” – wspomniał Stiepan Aleksiejewicz. – Z czego straciła mniej więcej dwadzieścia procent. Też powinienem mieć jeszcze trochę na fartuchu.
       W tym właśnie czasie Sandy, poszukująca w dalszym ciągu sposobu dostania się do Natalie, dosłyszała fragment rozmowy. Zatrzymała się o krok od drzwi pomieszczenia. Słaba znajomość języka nie pozwalała jej zrozumieć wszystkiego, ale Herbstówna i tak pobladła.
- I co z nią będzie? – zapytał felczer.
- Sytuacja się ustabilizowała – powiedział Kitow. – Kazałem podać ptakodekstrynę. Tatjana Dmitrijewna powiada, że nie ma ptakodekstryny… No to niech będzie prawodopa, też w zielonym pudełku, co za problem. No i jest poprawa. Za parę dni będzie znowu śpiewać.
- Wiesz co, Stiopa? – ginekolog pociągnął z butelki. – Ciekawy przypadek mi się trafił. Z moich badań wynika, że pacjentka jest w drugiej ciąży.
       Sandy zastygła z wrażenia. Pacjentka w ciąży? Natalie?! Jak to możliwe? Nogi się pod nią ugięły…
- W drugiej ciąży, powiadasz? – nie dowierzał Kitow. – A gdzie poprzednie dziecko?
- Twierdzi, że nigdy wcześniej nie zabrzemienniała, a ja, jako praktyk i znający, nie mam powodu jej nie wierzyć. No więc wychodzi na to, że przeskoczyła pierwszą ciążę i zaszła od razu w drugą.
- Aha. – Stiepan Aleksiejewicz wyobraził sobie przeskakiwanie ciąży i wykrzywił się boleśnie.
- To chyba dobrze, nie? – wtrącił się felczer. – Pierwsza ciąża jest zawsze najbardziej ryzykowna.
- Wcale nie zawsze – sprzeciwił się doktor. – Pan jesteś pielęgniarz psychiatryczny, to co pan wiesz o ciążach.
- O urojonych? Mnóstwo.
       Profesor Kitow sięgnął pod stół, gdzie personel medyczny trzymał pod płaszczykiem obrusa więcej środków wspomagających. Jego palce bezbłędnie ominęły anarchicznego portwajna i wyciągnęły na blat flaszkę Absolutu.
- Biedna dziewczyna – powiedział felczer Pticyn. – Jak ona teraz będzie w drugiej ciąży grać Ankę? Nie byłem na niej w operze i wychodzi na to, że już nie pójdę…
- Ale to nie ta Amerykanka! – sprostował Stiepan Aleksiejewicz. – Ją tylko pochlastali…
- A wiecie, że trochę szkoda, że nie ona – westchnął Liwada. – Gdyby po tej całej rzeźni ciąża i tak nie była zagrożona, to panowie sobie wyobraźcie, jaki ten płód to by musiał być mocny skurczebyk. Profesura w kieszeni. A tak…
Sandy za drzwiami poczuła ulgę; ale jednocześnie pewne rozczarowanie. Nie wykluczała, że gdyby to Natalie zaszła w ciążę, to równie dobrze ona sama mogła być matką jej dziecka. Co prawda od czasu, gdy osiągnęły perfekcyjne zespolenie, minęły zaledwie dwa dni, ale Natalie jest przecież bardzo zdolna…
        Ruszyła dalej. Za pokojem socjalnym znalazła skład sprzętu do sprzątania i konserwacji budynku. Był tam zestaw uprzęży dla robotników pracujących na dachu. Sandy trochę się na tym znała, bo czasem pomagała ojcu w smołowaniu. Po krótkim namyśle opracowała sposób przedostania się do izolatki Natalie od strony okna.
      Opuściła więc schowek i korzystając z danych jej od natury niewielkich gabarytów, przemknęła niezauważona na dach, skąd za pomocą połączonych uprzęży opuściła się ku właściwemu oknu. Już w trakcie zjeżdżania przyszło jej do głowy, że powinna była znaleźć jeszcze jakieś narzędzie do otwierania okna… Na szczęście zastała je już otwarte, gdyż przez ten czas do pomieszczenia zajrzała salowa, która postanowiła trochę przewietrzyć.
            Natalie leżała zapadnięta w białą pościel na niezbyt estetycznie wyglądającym łóżku. W nosie miała ten taki wężyk, którego fachowej nazwy Sandy nie znała, była też podłączona do kroplówki i kilku różnych monitorów. Na jednym z nich widać było pasek zdrowia, który dopiero niedawno przeszedł z pola czerwonego na żółte.
         Herbstówna siadła na krześle, umyślnie szurając, aby dyskretnie obudzić pacjentkę. Natalie otworzyła oczy.
- Cześć – przemówiła Sandy. – Jak się czujesz?
- Lepiej – odparła Natalie. – Nie licząc tego, że strasznie boli mnie ramię.
         Sandy zajrzała jej w oczy i zasmuciła się.
- Przyniosłabym ci kwiatki albo bombonierkę, ale zapomniałam.
- Szkoda – rzekła Natalie z rozczarowaniem. – W ogóle mi jeść nie dają, tylko same kroplówki, a ja mam taką straszną ochotę na chałwę…
- Dobrze, jutro przyniosę z kilo – zgodziła się Sandy. – Długo cię będą trzymać?
- Ordynator powiedział, że jeszcze jakiś tydzień.
- I co potem zrobisz? Opera zrujnowana, dyrektor zabity… Ten twój menago przyszedł do mieszkania, ale jak wychodziłam, to był tak naprany, że nie dało się z nim porozumieć.
- Nie wiem… – Natalie zawiesiła się na chwilę, a potem nagle się zerwała. – Tam był Edward! Muszę go odnaleźć!
- Jaki znów Edward? Patel? – upewniła się Sandy, czując w żołądku coś nieprzyjemnego, jakby zagnieździł się tam alien.
- Tak, to on! – powtórzyła Natalie z przejęciem. – Widziałam go! Muszę do niego wrócić!
- Nie martw się, ja cię przed nim obronię… Zaraz, jak to wrócić?
- On przecież przebył taki kawał drogi, żeby mnie ratować, a wcale nie musiał!
- A ja nie? – Sandy spojrzała na przyjaciółkę z urazą. – Byłam w niewoli u piratów, latałam samolotem, czego nienawidzę, podrywała mnie jakaś Kazaszka z makijażem grubym na cal, ty sama potrąciłaś mnie autem, a teraz wolisz jakiegoś Patela?
- Nic nie rozumiesz – Natalie zdawała się obojętna wobec uczuć Herbstówny. – Gdybym go wtedy posłuchała, nie wpakowałabym się w to wszystko!
- I gwiazdą byś też nie była – zauważyła Sandy, nie widząc sensu w tworzeniu historii alternatywnej.
- Byłabym, już miałam dobre zadatki – sprzeciwiła się Natalie. – Wszystkie moje cierpienia przez to, że wtedy strzeliłam focha! Muszę go zobaczyć, wyjaśnimy sobie wszystko…
- Tego focha?
- No gdzie tam, Edwarda!
       Sandy poczuła, jak ziemia się pod nią rozstępuje. Imć Patel stał się kłodą rzuconą jej pod nogi na drodze do szczęścia. W ułamku sekundy podjęła decyzję: trzeba było sięgnąć po działa najcięższego kalibru. Upadła na kolana przed łóżkiem, schwyciła dłoń Natalie, spoczywającą na wykrochmalonej kołdrze, do serca przycisnęła.
- Wyjdziesz za mnie – powiedziała żarliwym tonem nie tyle pytania, co polecenia.
- Ej no, ale jak to? Przecież jesteś dziewczyną…
- I co z tego? A ty to może nie?
        Natalie jednak opierała się perswazji. Wciąż nie doszła do siebie po ostatnich zdarzeniach, których pęd porwał ją bezpardonowo, tak jak rozhulany wicher porywa lodówki z werand Norwegów. Wśród innych spraw nadal nie mogła przejść do porządku dziennego nad świadomością, że była uczestniczką damskiego yaoi.
- O nic się nie martw – ciągnęła tymczasem Herbstówna. – Ja jestem poważna biznesmenka, a ty też masz talent, będziemy dobrze ustawione na początek. Kupimy sobie dom na Wyspach Kanguryjskich…
- Pozostańmy przyjaciółkami – rzekła Natalie.
        Sandy zaniemówiła, w ustach błyskawicznie jej zaschło. Wewnątrz swej duszy poczuła odległy huk, jak gdyby węgiel miłości czarną lawiną zrzucono z wywrotki realności.
- Znaczy co? Znaczy ty i ja…
- No, ten związek nie ma perspektyw raczej.
- Mówiłaś co innego, kiedy ci…
- Byłam w szoku! – przerwała jej Natalie. – Ale skoro jesteśmy przyjaciółkami, to pomożesz mi odnaleźć Edwarda, prawda?
- Po kiego morsa ci Edward? – Sandy spróbowała wziąć problem na klatę z podniesionym czołem. – Masz przecież mnie! Nie musimy od razu brać ślubu…
- Ale ja jestem hetero!
- To tymczasowe, przejdzie ci.
- Nie przejdzie, wiem dokładnie.
- Widocznie nie spotkałaś jeszcze odpowiedniej dziewczyny. To znaczy spotkałaś, ale w ogóle jej nie doceniasz. Zobaczysz, za jakiś miesiąc albo dwa przyznasz mi rację.
        Natalie westchnęła zniecierpliwiona.
- Jako przyjaciółka jesteś spoko, ale wolę chłopaków – oświadczyła.
- Czy ty sama siebie słyszysz? – zapytała Sandy, – Zdajesz sobie sprawę, jak to absurdalnie brzmi? Nie, ja rozumiem, dalej jesteś w szoku i musisz się oswoić z tą myślą, ale…
- Nie mam nic do ciebie, ale cię nie kocham – Natalie była niewzruszona jak granitowy ostaniec.
- Nie? – Herbstówna oklapła duchowo. – A nasz wieczór? To było dopiero przedwczoraj…
- Jeden raz jeszcze o niczym nie świadczy.
- Czyli potraktowałaś mnie po prostu jako przygodę na jedną noc? Wiadomo, artystka…
- Jaką tam przygodę? Sama mi wlazłaś pod koła, miałam cię zostawić na ulicy?
- Aha! Więc jednak się o mnie troszczysz! Przyznaj w końcu sama przed sobą, że jesteśmy dla siebie stworzone!
- Zostaw mnie w spokoju, ty zboczona biseksualistko! – wybuchnęła Natalie ostatecznie, aż wskazówki na monitorach zachybotały się unisono.
       To już było dla Sandy nazbyt wiele. Hartbrejk, jaki w tym momencie przeżyła, wygnał na jej twarz całe pęczki kryształowych łez. Bez pożegnania wybiegła z izolatki i popędziła przez szpital. Milicjant z kałasznikowem siedział przy drzwiach oszołomiony, nie wiedząc, co robić: kazali mu nie wpuszczać nikogo, ale nic nie mówili o wypuszczaniu.
Na dole, w izbie przyjęć, zderzyła się z przechodzącym akurat profesorem Kitowem i to ją trochę otrzeźwiło. Wytarła twarz w jego fartuch, po czym biegiem opuściła szpital.
- Kolego Pticyn, a to nie ktoś z kolegi oddziału? – upewnił się Stiepan Aleksiejewicz, lecz felczer tylko wzruszył ramieniem.
      Sandy szła przed siebie, byle gdzie, jak oczy albo nogi poniosą. Z zewnątrz wydawała się znów równie beztroska jak zawsze, ale w środku była zdruzgotana, jakby jej serce przeistoczyło się w granat, który eksplodował, rozsiewając ostre jak brzytwa odłamki po całym organizmie. Wszystko, co miało dla niej znaczenie, w jednej chwili ruchnęło w gruzy. Nawet wspomnienie wspaniałych chwil z jej Natalie, które tak ją uskrzydlało przez ostatnie dni, wydawało się teraz okrutnie zatrute cyjankowym arszenikiem słów tej ostatniej. 
      Jak ona mogła tak postąpić? Jak mogła wzgardzić starannie pielęgnowanym uczuciem, tym jedynym płomieniem romantyzmu rozświetlającym cyniczną duszę Herbstówny? I przede wszystkim – jak mogła wobec niej, najlepszej przyjaciółki i prawie narzeczonej, użyć tak brutalnego sformułowania? Za „zboczoną” Sandy się nie obrażała, w końcu już od pierwszej klasy liceum snuła dość nieszablonowe plany wspólnego spędzania czasu z Natalie, więc zgromadziła w piwnicy takie rekwizyty, jak rura od  odkurzacza, starodawny przetak kupiony na licytacji w górach Zachodniej Wirginii, słoik marynowanych pieczarek i szczotka do butelek. Ale posądzenie o biseksualizm było obelgą, której nie mogła darować…
        Szła przed siebie i nie obchodziło ją, dokąd. W pewnej chwili zauważyła ze zmęczonym zdumieniem, że dotarła już do historycznego centrum Pitra, ale było jej wszystko jedno.
Zaczął padać deszcz, moczył włosy Sandy i spływał jej po twarzy, wchlustywał się za kołnierz pod skórzaną kurtkę, ale Herbstówna pozostawała na ów opad obojętna. Teraz, gdy Natalie ją odrzuciła, nie obchodziło jej, czy się przeziębi i dostanie zapalenia płuc. Bezlitosne ataki kaszlu i rwące płuca byłyby z pewnością bolesne, ale nie aż tak bolesne jak odtrącenie przez najpiękniejszą, najwspanialszą i najwyśmienitszą dziewczynę, jaką wydało miasto Horton w stanie Pensylwania… Teraz Sandy mogłaby się nawet ućpać do jasnej pomroczności. Im dłużej o tym myślała, tym lepszym wydawało się jej to rozwiązaniem.
Musiała zrobić coś źle. W końcu co innego marzyć wieczorami o romantycznej ko(pu)lacji przy świecach i winie, a co innego wprowadzić te plany w życie. Ale kiedy już się udało, wówczas musiał przyjść moment refleksji: co dalej? I doszła Sandy do wniosku, że nieco przeszacowała swój urok osobisty, albo przynajmniej za bardzo się pośpieszyła.
Deszcz przesiąknął ją całą, mokre, zimne ubranie kleiło się do ciała, z butów po każdym stąpnięciu wypływała fala. Sandy wyglądała jak żałosna kupka nieszczęścia, jak kot wyrzucony z domu przez sadystycznego właściciela i zmuszony grasować po śmietnikach. Budziła tak przeszywającą żałość, że natychmiast miało się ochotę ją przytulić. Co z tego, skoro jedyna osoba, której przytulenia Sandy pragnęła, właśnie dała jej do zrozumienia, że w zasadzie nie chce jej znać?
Szła Newskim Prospektem. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Było źle. Jeszcze dwa dni wcześniej Sandy była królową życia, zdawało jej się, że osiągnęła w osobie Natalie bezpośrednie połączenie z brahmanem – a teraz czuła się równie samotna jak bielejący parus jednooki.
Deszcz nieco zelżał. Herbstówna doszła nad Mojkę, oparła roztrzęsione dłonie o kutą balustradę i spojrzała w odmęt. A gdyby tak skoczyć i uwolnić świat od swego żałosnego jestestwa? Przestać cierpieć i nie stwarzać cierpienia innym?… Może wtedy chociaż Natalie wspomniałaby ją czasem z sentymentem, może z czasem doszłaby do wniosku, że to przez nią Sandy nie ma już wśród nas…
Postawiła stopę na ozdobnym fiflaku barierki, gotowa do pokonania ostatecznej przeszkody, do ostatniego, skazanego na klęskę wyścigu na tysiąc pięćset. Wtem w głowie zabrzmiały jej słowa Alice’a Coopera: Hey stoopid! What ya tryin’ to do? Hey stoopid! They win, you lose! I te słowa sprowadziły ją na ziemię, dosłownie i w przenośni.
       Jeszcze im wszystkim pokaże. A przede wszystkim pokaże JEJ, tej niewdzięcznicy. Natalie ma niebywały talent do wpadania w kłopoty. Sandy wyciągnie ją z każdych tarapatów, wyprowadzi na zielone pastwiska… Udowodni, że jest w stanie zrobić dla niej wszystko. A potem ją bezlitościwie rzuci, nie czekając na wdzięczność. Co prawda wizja Natalie wijącej się w prochu i błaganiach u stóp Sandy wydawała się mało realistyczna, biorąc pod uwagę charakter panny Foster, czy tam panny Paranormal, jak ostatnio Natalie kazała się nazywać, ale pomarzyć zawsze można.
         I zadała sobie Herbstówna leninowskie pytanie: „co robić?” Cóż, skoro Natalie tak bardzo chce Edwarda, to go dostanie. I to tak, żeby na wieki zapamiętała, komu jego odzyskanie zawdzięcza.
          Czując lekką ulgę, Sandy postanowiła się przejść brzegiem Mojki. W pewnej chwili dostrzegła w oddali opartego o barierkę metalowca. Długowłosy, w skórzanej kurtce i nieco podartych wojskowych spodniach, wpatrywał się posępnie w kręgi na wodzie, wywoływane kroplami deszczu. Sprawiał wrażenie niebezpiecznego, więc Sandy ścisnęła scyzoryk w kieszeni. Kiedy była dwa kroki od niego, spojrzał na nią i zadrżała jego rozwidlona broda.
- Jednakowoż ładną mamy dzisiaj pogodę – powiedział ironicznie. – Jaki jest twój związek z Natalie Foster?
- Radziecki, kurde balans! – warknęła Sandy. – A ty coś za jeden?
- Nazywam się Mark Hades – przedstawił się heavymetalowiec. – Widziałem cię za kulisami.
- Coś słyszałam – Herbstówna spojrzała na niego z niechęcią. Wprawdzie Natalie twierdziła, że łączyła ją z nim tylko miłość do muzyki, ale skoro okazało się, że jest hetero… Zaraz, wróć! Co z ciebie za partnerka, Sandy, skoro trzymają się ciebie takie brzydkie podejrzenia!
- Co tu robisz? – zdziwiła się.
- Może nie wiesz, ale Natalie dalej jest w niebezpieczeństwie. Ci, którzy ją zaatakowali, nie odpuszczą, póki jej nie dostaną.
- A skąd mam wiedzieć, że nie jesteś jednym z nich?
Zamiast odpowiedzi Hades wyciągnął z zanadrza telefon i pokazał zdjęcie, na którym grał wspólnie z Edwardem i Loganem.
- Przybyło nas tu czterech – powiedział. – Jeden nie żyje, drugi zaginął, a trzeci, to znaczy Edward, co prawda gdzieś jest, ale nie wiem gdzie. Wszystko w moich rękach. I twoich… Alexandro Wielka.
- Skąd wiesz, jak się nazywam? – Sandy wzdrygnęła się, nie preferowała pełnej formy imienia.
- Natalie ma cię w znajomych na socjalmediach – wyjaśnił muzyk.
     Herbstównę zamurowało. Właśnie. Powinna była zaktualizować status związku. Ogromne niedopatrzenie.
- Będziemy tak stać na deszczu czy się przejdziemy? – zaproponował Mark Hades. – Może w stronę Pałacu Zimowego? Poczujmy się jak Lenin…
       Sandy wolałaby rozgrzać się w jakimś barze, ale nie chciała skracać dystansu wobec nowego znajomego. Ruszyli przed siebie.
- Mówisz, że będą kolejne ataki? – upewniła się.
- Sama widziałaś w operze, do czego są zdolni. A w grę mogą wchodzić co najmniej trzy bandy. Wszyscy tak bardzo kochają Natalie…
            Sandy zignorowała ostatnią uwagę, choć uczyniła jej ona nieintencjonalny ból.
- Miałem najmniejsze kompetencje ze wszystkich, ale na razie tylko ja mogę opanować sytuację – oświadczył Hades. – Jeżeli chcesz pomóc Natalie, musimy działać razem.
- Chyba nie mam wyjścia – odparła zrezygnowana Sandy. – Lubisz Ronniego Dio?
            Mark Hades zaśmiał się diabolicznie.
- Wraca ci nastrój… Teraz musimy znaleźć melinę i zastanowić się nad strategią. Dobrze by było też odszukać Edwarda. Dzwoniłem do niego, ale nie chciał ze mną gadać, był chyba z jakimś dziewczęciem.
            Spojrzała na niego z nadzieją. A więc może i na tym polu nie wszystko stracone…
- Jest jeszcze jedna przyjaciółka – oświadczyła. – Zaraz zadzwonię, żeby się z nami spotkała. Mam nadzieję, że chociaż komórę ma naładowaną.
         Zanim jednak zdążyła wyciągnąć telefon, on rozdzwonił się sam. Hades z sympatią zakonotował, że jako dzwonek ustawiony jest riff z „Sabbath Bloody Sabbath”. Zbieg okoliczności był wprost niesamowity, bo to właśnie Vicky Mae dzwoniła, ale nic nie przygotowało Sandy na słowa, jakie usłyszała po przyłożeniu słuchawki do ucha:
- Sandy, pomocy! Edwarda porwali!


4 komentarze:

  1. ...trzy pierwsze zdania dać na egzamin do analyzy i system edukacji padnie.....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ...tylko po co rzucać perły przed wieprze.......

      Usuń
  2. "Też w zielonym pudełku", pasek zdrowia, damskie yaoi, groupies, przeskakiwanie ciąży... Przepiękne! No i pojazd po altmedzie oraz osoby na "b" zawsze spoko.

    Nie załapałam się na ankietę z ulubionymi bohaterami. A może by tak ankietę, jaki chcemy paring?

    Z wyrazami szacunku
    Kazik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ankieta z ulubionymi bohaterami była padnięta już jakiś czas temu i brakowało mi pomysłu na kolejną. Pairingi z kolei są zaplanowane, ale nic nie szkodzi zagłosować na swój ulubiony z dotychczasowych :D

      Usuń