Ranek wstawał,
różowa aurora sączyła się nad górami, wydobywając z cienia łachy śniegu, łąki i
wrzosowiska. W oddali szybowało stado bekasów. Sponad szczytów duła zimna
uralska tramontana. W takich okolicznościach przyrody łatwo było przegapić
niewielki kompleks budynków przytulony do stoku jednego ze wzniesień, utrzymany
w brązach, zieleniach i szarościach. I słusznie, bo został on zlokalizowany i
zaprojektowany właśnie w taki sposób, żeby byle kto się tam nie pałętał.
Poranną
ciszę przerwał pędzący z maksymalną prędkością śmigłowiec. Zawisł na placu
przed budynkiem i powoli opuścił się na ziemię, a pęd jego łopat przyginał do
ziemi drzewa, krzewy i pracowników. Boczne drzwi śmigłowca otworzyły się,
wyszli trzej ratownicy medyczni z noszami, na których spoczywała postać kocem kryta.
Zaraz za nimi
wyskoczył mężczyzna o różowych włosach, ubrany w mundur maskujący starego typu.
Naszywka na jego rękawie prezentowała Zająca z „Nu, pogodi!” z rakietami balistycznymi zamiast uszu. Fiodor
Sumatochin rozejrzał się wkoło. Wiedział, że trafił we właściwe miejsce, gdzie
raczej nie dostaną go „niuchacze”.
Prawie
wszyscy, którzy wiedzieli coś więcej o Federalnej Służbie Paranormalności, zdawali
sobie sprawę, że jest ona zdominowana przez wampiry i działa w ich interesie.
Nie można powiedzieć, czasem operatorzy Służby dokonywali pokazowego
aresztowania jakiegoś wyjątkowo rozpasanego krwiopijcy, na ogół jednak można
było odnieść wrażenie, że głównym polem jej działalności pozostaje
prześladowanie likantropów. Wśród tych ostatnich niektórzy i tak wstępowali w jej
szeregi, by służyć w charakterze budzących grozę „niuchaczy”. Zwykłe wilkołaki
odnosiły się do nich ze szczególną odrazą i traktowały jak ostatnich sprzedawczyków
i sługusów reżimu. Próbując stworzyć przeciwwagę dla Federalnej Służby,
nazywanej w internetach obraźliwym skrótem ХЪЕ (od słowa „сверхъестественный”), likantropi
rosyjscy tworzyli sobie „bezpieczne przystanie” w strukturach sił zbrojnych czy
MSW. A to był właśnie tajny wilkołaczy szpital MSW.
Sumatochin
pośpieszył za noszami prosto do sali przyjęć. Na ścianie widniał mural
przedstawiający szaroniebieskiego wilka wyjącego na szczycie skalistej turni, a
pod nim siedział lekarz dyżurny.
- A wy tu czego? – ów zaniedbany,
szczurowaty facet w kraciastej koszuli widocznej spod pogniecionego fartucha zerwał
się na widok przybyszów.
- Major Fiodor Sumatochin, Rezerwowe
Centrum Nuklearne – różowowłosy pokazał naszywkę z zającem. – Mamy rannego w
bardzo ciężkim stanie.
- Towarzyszu majorze, to jest
szpital MSW Rosji. Do szpitala Strategicznych Wojsk Rakietowych to na tamtą
stronę Uralu…
- Słuchaj no, konowale, chyba
wiem, dokąd trafiłem! – zirytował się major.
- Ale się ludzie przez ten
kapitalizm rozleniwili! Marnych dwustu kilometrów nie chce się panu zrobić?
- Słyszałeś kiedy o czymś takim
jak „Komando Oborotni”? – Sumatochin puścił jego uwagę mimo uszu. – U was się
leczą, nieprawdaż?
- Tak, ale to cywil przecież, bez
dokumentów…
- No i co z tego, że cywil! Ale
jeden z naszych! W tej chwili go na stół operacyjny, bo inaczej pogadamy!
- Towarzyszu…
- Żuk gnojarz ci towarzyszem! –
wybuchnął Sumatochin. – Mam tu pacjenta w bardzo ciężkim stanie i waszym psim
obowiązkiem jest go poskładać do kupy! Jeżeli on nie przeżyje, to wiesz, do
kogo zadzwonię? Zgadnij, blejać, do kogo zadzwonię!
Słysząc
zamieszanie na izbie przyjęć, nadbiegł ordynator, szczupły, siwy jegomość o
nieco wilczej fizjonomii.
- Co tu się wyprawia, do jasnej
anatemy? – zawołał zdenerwowany, lecz rozpoznał majora. – Fiodorze
Andriejewiczu, stało się co?
- Mój przyjaciel oberwał –
wyjaśnił Sumatochin. – Nie chcą go operować, bo nie jest z organów. Arkadiju
Michajłowiczu, pamięta pan naszą dżentelwilczą umowę?
- Ciśnienie! Limfocyty! –
krzyknął jeden z ratowników. – Doktorze, jego stan się pogarsza!…
***
Po
tym, jak zakrwawioną Natalie z ciężkimi ranami zabrano do szpitala, Sandy
Herbst dłuższy czas klęczała w tym samym miejscu, w którym zastali ją
sanitariusze, jakby ciągle na jej kolanach spoczywała głowa przyjaciółki.
Otępiała z bólu i rozpaczy, nie miała ochoty robić nic. Wreszcie jakaś
policjantka kazała jej wstać. Wyprowadziła Herbstównę na ulicę, posadziła w
radiowozie i łamanym angielskim usiłowała wydobyć jakieś zeznania. W końcu
zobaczyła, że ta dziwna Amerykanka i tak jest do niczego jako świadek, i
puściła ją wolno.
Sandy
szła bezmyślnie i bezwiednie ulicą Kujbyszewa, potem Mostem Joannowskim, i
dopiero pod murem Twierdzy Pietropawłowskiej doszła do wniosku, że w zasadzie
powinna coś ze sobą zrobić. Udało jej się złapać ostatni trolejbus, po czym
prawem i lewem przedostała się do mieszkania na Prospekcie Industrialnym. Tam
wzięła prysznic i nie zdejmując okularów, walnęła się na wyro. Snem spała tak
kamiennym, że nie obudził jej nawet Siergiej Nietopyriew, który, przeżywszy
masakrę w operze, wrócił na chatę o szóstej rano. Zaraz po wejściu zajrzał do
salonu, żeby walnąć kielicha. Czuł się tak chrzanowo, że nawet widok
nieznajomej dziewczyny w łóżku Natalie nie wzbudził jego najmniejszych
podejrzeń. Cóż, groupie, zwykła rzecz w życiu artystów… Siergiej Iwanowicz, nie
zaszczycając Sandy choćby dłuższym spojrzeniem, poszedł się zrelaksować po tym,
co odbierał jako najdłuższy koncert w życiu.
Kiedy
Herbstówna obudziła się, zegar wskazywał wpół do pierwszej po południu.
Zanim zdążyła się choćby ubrać, nie
mówiąc już o lekkim makijażu, wpierw otworzyła internety, żeby znaleźć
informacje, w którym konkretnie szpitalu trzymają Natalie. Poszukiwanie nie
było trudne: wydarzenia w Małej Operze Tragicznej szybko znalazły się na ustach
mediów, które nie czyniły tajemnicy z tego, że wybitna śpiewaczka Natalie
Paranormal z ciężkimi obrażeniami przebywa pod ochroną w Szpitalu
Aleksandrowskim.
Okazało
się, że Aleksandrowski leży ledwie pół godziny autobusem od mieszkania
akademika Szuszałowa. Wobec tego Sandy nie pozostało nic innego, jak założyć getry
w kolorze żmijozygzakowatym, koszulkę ze stylizowaną podobizną Darth Vadera
oraz skórzany półpłaszcz, rozczesać włosy, po czym wyruszyć na poszukiwanie
ukochanej.
Na
miejscu pierwszą przeszkodą do pokonania okazała się rozmowa z recepcjonistką.
- Kim pani jest dla pacjentki? –
zapytała tamta. „Typowa Ksiusza”, jak ją Sandy szybko sklasyfikowała.
- Narzeczo… Znaczy siostrą –
powstrzymała się w ostatniej chwili.
- Nazwisko inne.
- Bo ja jestem siostra przyrodnia.
- A to nie wiem. Muszę się
zapytać lekarza prowadzącego.
- To proszę pytać.
- Ale on będzie dopiero
wieczorem.
- Wieczorem? Przy takim
przypadku? – Sandy przypuszczała, że pracownica szpitala po prostu chce ją
spławić.
- No, tak jest i już –
oświadczyła cerberzyca. – Nic się nie poradzi.
Herbstówna
sięgnęła do kieszeni, wydobyła parę banknotów – w sumie trzysta dolarów – i
położyła na blacie, po czym przycisnęła flakonem markowych perfum „Schannel no.
6” .
- A może jednak by się dało? –
zaryzykowała.
- Piąte piętro, oddział
intensywny – burknęła pracownica, wzrok wbiwszy już w perfumę.
- Dziękuję – odparła Sandy i
pogalopowała na schody.
- Ale i tak pilnują! – krzyknęła
za nią recepcjonistka.
Miała
rację. Natalie leżała w superatce, przed drzwiami której zasiadał na taborecie wąsaty
omonowiec w pasiastej koszulce i z kałachem na kolanach. Na widok Sandy
poczęstował ją skrajnie wrogim i nieprzychylnym spojrzeniem. Widać po nim było,
że w razie czego w ogóle nie potrzebowałby broni, wystarczyłby mu taboret.
Herbstówna musiała znaleźć inny sposób, by pokonać drugą przeszkodę na drodze
do swojej dziewczyny…
Profesor Stiepan
Aleksiejewicz Kitow, wybitny, acz haniebnie niedoceniany chirurg, siedział w
pomieszczeniu socjalnym i pił wódkę z druhem swym, ginekologiem Liwadą, oraz przyplątawszym
się akurat felczerem. W jego łysinie niewyraźnie odbijała się migocząca
świetlówka.
Kitow pił dużo. Do
tej pory nie mógł się pozbierać po wysłuchanym przed paroma dniami odczycie
czołowego przedstawiciela ginekologii chrześcijańskiej, profesora Bogusława
Alhazreda, który twierdził, że znieczulenie przy porodzie jest z natury
nienaturalne. Takiego uczucia przykrości po czyimś przemówieniu Stiepan
Aleksiejewicz nie doznał od czasów Breżniewa.
- Równie dobrze mógłby zachwalać
dobrodziejstwa diety żelkowej – zauważył bez wesołości. – Albo terapię plomem.
- Co to jest plom, Stiepanie
Aleksiejewiczu? – zainteresował się felczer Pticyn.
- Jeden szarlatan we Wiedniu coś
takiego oferuje. Według jego informacji są to wymioty pszczoły wyrzucone z płuc
– wyjaśnił Kitow, drapiąc się z zażenowaniem po wąsach. – Powiedzmy, że kupuję
samą koncepcję, bo skoro tyle produktów pszczelich znajduje zastosowanie
praktyczne w cywilizacji ludzkiej, to dlaczego by nie rzygowiny? Ale niech mi
najpierw pokażą, gdzie pszczoła ma płuca…
- To są chore ludzie – skomentował
Pticyn. – Jak jedne chore ludzie leczą innych chorych ludzi, to łatwo się
domyślić, jaki będzie wynik.
- Będzie taki – odparł Liwada –
że studiujesz całe życie i urabiasz sobie ręce po łokcie, żeby być na bieżąco z
osiągnięciami medycyny, a potem przychodzi jakiś buc i mówi, że on to wszystko
załatwi za pomocą soku z arcydzięgla albo pudełeczka z drucikami. A ludzie się
nabierają, bo łatwiej jest wymówić „arcydzięgiel” niż „triheksyfenidyl”.
- Doktorze, ma pan krew na
rękawie – zauważył felczer.
- Naprawdę? – zdziwił się Liwada.
– Ciekawe, jaka to grupa.
- Tamta Amerykanka, wiecie, no,
śpiewaczka, co ją nożem pocięli, ma grupę „0-” – wspomniał Stiepan
Aleksiejewicz. – Z czego straciła mniej więcej dwadzieścia procent. Też
powinienem mieć jeszcze trochę na fartuchu.
W
tym właśnie czasie Sandy, poszukująca w dalszym ciągu sposobu dostania się do
Natalie, dosłyszała fragment rozmowy. Zatrzymała się o krok od drzwi
pomieszczenia. Słaba znajomość języka nie pozwalała jej zrozumieć wszystkiego,
ale Herbstówna i tak pobladła.
- I co z nią będzie? – zapytał
felczer.
- Sytuacja się ustabilizowała –
powiedział Kitow. – Kazałem podać ptakodekstrynę. Tatjana Dmitrijewna powiada,
że nie ma ptakodekstryny… No to niech będzie prawodopa, też w zielonym pudełku,
co za problem. No i jest poprawa. Za parę dni będzie znowu śpiewać.
- Wiesz co, Stiopa? – ginekolog
pociągnął z butelki. – Ciekawy przypadek mi się trafił. Z moich badań wynika,
że pacjentka jest w drugiej ciąży.
Sandy
zastygła z wrażenia. Pacjentka w ciąży? Natalie?! Jak to możliwe? Nogi się pod
nią ugięły…
- W drugiej ciąży, powiadasz? –
nie dowierzał Kitow. – A gdzie poprzednie dziecko?
- Twierdzi, że nigdy wcześniej
nie zabrzemienniała, a ja, jako praktyk i znający, nie mam powodu jej nie
wierzyć. No więc wychodzi na to, że przeskoczyła pierwszą ciążę i zaszła od
razu w drugą.
- Aha. – Stiepan Aleksiejewicz
wyobraził sobie przeskakiwanie ciąży i wykrzywił się boleśnie.
- To chyba dobrze, nie? – wtrącił
się felczer. – Pierwsza ciąża jest zawsze najbardziej ryzykowna.
- Wcale nie zawsze – sprzeciwił się doktor. – Pan jesteś
pielęgniarz psychiatryczny, to co pan wiesz o ciążach.
- O urojonych? Mnóstwo.
Profesor
Kitow sięgnął pod stół, gdzie personel medyczny trzymał pod płaszczykiem obrusa
więcej środków wspomagających. Jego palce bezbłędnie ominęły anarchicznego
portwajna i wyciągnęły na blat flaszkę Absolutu.
- Biedna dziewczyna – powiedział
felczer Pticyn. – Jak ona teraz będzie w drugiej ciąży grać Ankę? Nie byłem na
niej w operze i wychodzi na to, że już nie pójdę…
- Ale to nie ta Amerykanka! –
sprostował Stiepan Aleksiejewicz. – Ją tylko pochlastali…
- A wiecie, że trochę szkoda, że
nie ona – westchnął Liwada. – Gdyby po tej całej rzeźni ciąża i tak nie była
zagrożona, to panowie sobie wyobraźcie, jaki ten płód to by musiał być mocny
skurczebyk. Profesura w kieszeni. A tak…
Sandy za
drzwiami poczuła ulgę; ale jednocześnie pewne rozczarowanie. Nie wykluczała, że
gdyby to Natalie zaszła w ciążę, to równie dobrze ona sama mogła być matką jej
dziecka. Co prawda od czasu, gdy osiągnęły perfekcyjne zespolenie, minęły zaledwie
dwa dni, ale Natalie jest przecież bardzo zdolna…
Ruszyła
dalej. Za pokojem socjalnym znalazła skład sprzętu do sprzątania i konserwacji
budynku. Był tam zestaw uprzęży dla robotników pracujących na dachu. Sandy trochę
się na tym znała, bo czasem pomagała ojcu w smołowaniu. Po krótkim namyśle opracowała
sposób przedostania się do izolatki Natalie od strony okna.
Opuściła
więc schowek i korzystając z danych jej od natury niewielkich gabarytów, przemknęła
niezauważona na dach, skąd za pomocą połączonych uprzęży opuściła się ku
właściwemu oknu. Już w trakcie zjeżdżania przyszło jej do głowy, że powinna
była znaleźć jeszcze jakieś narzędzie do otwierania okna… Na szczęście zastała
je już otwarte, gdyż przez ten czas do pomieszczenia zajrzała salowa, która
postanowiła trochę przewietrzyć.
Natalie
leżała zapadnięta w białą pościel na niezbyt estetycznie wyglądającym łóżku. W
nosie miała ten taki wężyk, którego fachowej nazwy Sandy nie znała, była też
podłączona do kroplówki i kilku różnych monitorów. Na jednym z nich widać było
pasek zdrowia, który dopiero niedawno przeszedł z pola czerwonego na żółte.
Herbstówna
siadła na krześle, umyślnie szurając, aby dyskretnie obudzić pacjentkę. Natalie
otworzyła oczy.
- Cześć – przemówiła Sandy. – Jak
się czujesz?
- Lepiej – odparła Natalie. – Nie
licząc tego, że strasznie boli mnie ramię.
Sandy
zajrzała jej w oczy i zasmuciła się.
- Przyniosłabym ci kwiatki albo
bombonierkę, ale zapomniałam.
- Szkoda – rzekła Natalie z
rozczarowaniem. – W ogóle mi jeść nie dają, tylko same kroplówki, a ja mam taką
straszną ochotę na chałwę…
- Dobrze, jutro przyniosę z kilo
– zgodziła się Sandy. – Długo cię będą trzymać?
- Ordynator powiedział, że
jeszcze jakiś tydzień.
- I co potem zrobisz? Opera
zrujnowana, dyrektor zabity… Ten twój menago przyszedł do mieszkania, ale jak
wychodziłam, to był tak naprany, że nie dało się z nim porozumieć.
- Nie wiem… – Natalie zawiesiła
się na chwilę, a potem nagle się zerwała. – Tam był Edward! Muszę go odnaleźć!
- Jaki znów Edward? Patel? –
upewniła się Sandy, czując w żołądku coś nieprzyjemnego, jakby zagnieździł się
tam alien.
- Tak, to on! – powtórzyła
Natalie z przejęciem. – Widziałam go! Muszę do niego wrócić!
- Nie martw się, ja cię przed nim
obronię… Zaraz, jak to wrócić?
- On przecież przebył taki kawał
drogi, żeby mnie ratować, a wcale nie musiał!
- A ja nie? – Sandy spojrzała na
przyjaciółkę z urazą. – Byłam w niewoli u piratów, latałam samolotem, czego
nienawidzę, podrywała mnie jakaś Kazaszka z makijażem grubym na cal, ty sama potrąciłaś
mnie autem, a teraz wolisz jakiegoś Patela?
- Nic nie rozumiesz – Natalie
zdawała się obojętna wobec uczuć Herbstówny. – Gdybym go wtedy posłuchała, nie
wpakowałabym się w to wszystko!
- I gwiazdą byś też nie była –
zauważyła Sandy, nie widząc sensu w tworzeniu historii alternatywnej.
- Byłabym, już miałam dobre
zadatki – sprzeciwiła się Natalie. – Wszystkie moje cierpienia przez to, że
wtedy strzeliłam focha! Muszę go zobaczyć, wyjaśnimy sobie wszystko…
- Tego focha?
- No gdzie tam, Edwarda!
Sandy
poczuła, jak ziemia się pod nią rozstępuje. Imć Patel stał się kłodą rzuconą
jej pod nogi na drodze do szczęścia. W ułamku sekundy podjęła decyzję: trzeba
było sięgnąć po działa najcięższego kalibru. Upadła na kolana przed łóżkiem, schwyciła
dłoń Natalie, spoczywającą na wykrochmalonej kołdrze, do serca przycisnęła.
- Wyjdziesz za mnie – powiedziała
żarliwym tonem nie tyle pytania, co polecenia.
- Ej no, ale jak to? Przecież
jesteś dziewczyną…
- I co z tego? A ty to może nie?
Natalie
jednak opierała się perswazji. Wciąż nie doszła do siebie po ostatnich zdarzeniach,
których pęd porwał ją bezpardonowo, tak jak rozhulany wicher porywa lodówki z
werand Norwegów. Wśród innych spraw nadal nie mogła przejść do porządku
dziennego nad świadomością, że była uczestniczką damskiego yaoi.
- O nic się nie martw – ciągnęła
tymczasem Herbstówna. – Ja jestem poważna biznesmenka, a ty też masz talent,
będziemy dobrze ustawione na początek. Kupimy sobie dom na Wyspach
Kanguryjskich…
- Pozostańmy przyjaciółkami – rzekła
Natalie.
Sandy
zaniemówiła, w ustach błyskawicznie jej zaschło. Wewnątrz swej duszy poczuła
odległy huk, jak gdyby węgiel miłości czarną lawiną zrzucono z wywrotki
realności.
- Znaczy co? Znaczy ty i ja…
- No, ten związek nie ma
perspektyw raczej.
- Mówiłaś co innego, kiedy ci…
- Byłam w szoku! – przerwała jej Natalie.
– Ale skoro jesteśmy przyjaciółkami, to pomożesz mi odnaleźć Edwarda, prawda?
- Po kiego morsa ci Edward? –
Sandy spróbowała wziąć problem na klatę z podniesionym czołem. – Masz przecież
mnie! Nie musimy od razu brać ślubu…
- Ale ja jestem hetero!
- To tymczasowe, przejdzie ci.
- Nie przejdzie, wiem dokładnie.
- Widocznie nie spotkałaś jeszcze
odpowiedniej dziewczyny. To znaczy spotkałaś, ale w ogóle jej nie doceniasz.
Zobaczysz, za jakiś miesiąc albo dwa przyznasz mi rację.
Natalie
westchnęła zniecierpliwiona.
- Jako przyjaciółka jesteś spoko,
ale wolę chłopaków – oświadczyła.
- Czy ty sama siebie słyszysz? –
zapytała Sandy, – Zdajesz sobie sprawę, jak to absurdalnie brzmi? Nie, ja
rozumiem, dalej jesteś w szoku i musisz się oswoić z tą myślą, ale…
- Nie mam nic do ciebie, ale cię
nie kocham – Natalie była niewzruszona jak granitowy ostaniec.
- Nie? – Herbstówna oklapła
duchowo. – A nasz wieczór? To było dopiero przedwczoraj…
- Jeden raz jeszcze o niczym nie
świadczy.
- Czyli potraktowałaś mnie po
prostu jako przygodę na jedną noc? Wiadomo, artystka…
- Jaką tam przygodę? Sama mi
wlazłaś pod koła, miałam cię zostawić na ulicy?
- Aha! Więc jednak się o mnie troszczysz!
Przyznaj w końcu sama przed sobą, że jesteśmy dla siebie stworzone!
- Zostaw mnie w spokoju, ty
zboczona biseksualistko! – wybuchnęła Natalie ostatecznie, aż wskazówki na
monitorach zachybotały się unisono.
To
już było dla Sandy nazbyt wiele. Hartbrejk, jaki w tym momencie przeżyła, wygnał
na jej twarz całe pęczki kryształowych łez. Bez pożegnania wybiegła z izolatki
i popędziła przez szpital. Milicjant z kałasznikowem siedział przy drzwiach
oszołomiony, nie wiedząc, co robić: kazali mu nie wpuszczać nikogo, ale nic nie
mówili o wypuszczaniu.
Na dole, w
izbie przyjęć, zderzyła się z przechodzącym akurat profesorem Kitowem i to ją
trochę otrzeźwiło. Wytarła twarz w jego fartuch, po czym biegiem opuściła
szpital.
- Kolego Pticyn, a to nie ktoś z
kolegi oddziału? – upewnił się Stiepan Aleksiejewicz, lecz felczer tylko
wzruszył ramieniem.
Sandy
szła przed siebie, byle gdzie, jak oczy albo nogi poniosą. Z zewnątrz wydawała
się znów równie beztroska jak zawsze, ale w środku była zdruzgotana, jakby jej
serce przeistoczyło się w granat, który eksplodował, rozsiewając ostre jak
brzytwa odłamki po całym organizmie. Wszystko, co miało dla niej znaczenie, w
jednej chwili ruchnęło w gruzy. Nawet wspomnienie wspaniałych chwil z jej Natalie,
które tak ją uskrzydlało przez ostatnie dni, wydawało się teraz okrutnie zatrute
cyjankowym arszenikiem słów tej ostatniej.
Jak
ona mogła tak postąpić? Jak mogła wzgardzić starannie pielęgnowanym uczuciem, tym
jedynym płomieniem romantyzmu rozświetlającym cyniczną duszę Herbstówny? I
przede wszystkim – jak mogła wobec niej, najlepszej przyjaciółki i prawie
narzeczonej, użyć tak brutalnego sformułowania? Za „zboczoną” Sandy się nie
obrażała, w końcu już od pierwszej klasy liceum snuła dość nieszablonowe plany
wspólnego spędzania czasu z Natalie, więc zgromadziła w piwnicy takie
rekwizyty, jak rura od odkurzacza,
starodawny przetak kupiony na licytacji w górach Zachodniej Wirginii, słoik
marynowanych pieczarek i szczotka do butelek. Ale posądzenie o biseksualizm
było obelgą, której nie mogła darować…
Szła
przed siebie i nie obchodziło ją, dokąd. W pewnej chwili zauważyła ze zmęczonym
zdumieniem, że dotarła już do historycznego centrum Pitra, ale było jej
wszystko jedno.
Zaczął padać
deszcz, moczył włosy Sandy i spływał jej po twarzy, wchlustywał się za kołnierz
pod skórzaną kurtkę, ale Herbstówna pozostawała na ów opad obojętna. Teraz, gdy
Natalie ją odrzuciła, nie obchodziło jej, czy się przeziębi i dostanie
zapalenia płuc. Bezlitosne ataki kaszlu i rwące płuca byłyby z pewnością
bolesne, ale nie aż tak bolesne jak odtrącenie przez najpiękniejszą,
najwspanialszą i najwyśmienitszą dziewczynę,
jaką wydało miasto Horton w stanie Pensylwania… Teraz Sandy mogłaby się nawet
ućpać do jasnej pomroczności. Im dłużej o tym myślała, tym lepszym wydawało się
jej to rozwiązaniem.
Musiała zrobić
coś źle. W końcu co innego marzyć wieczorami o romantycznej ko(pu)lacji przy
świecach i winie, a co innego wprowadzić te plany w życie. Ale kiedy już się
udało, wówczas musiał przyjść moment refleksji: co dalej? I doszła Sandy do
wniosku, że nieco przeszacowała swój urok osobisty, albo przynajmniej za bardzo
się pośpieszyła.
Deszcz
przesiąknął ją całą, mokre, zimne ubranie kleiło się do ciała, z butów po
każdym stąpnięciu wypływała fala. Sandy wyglądała jak żałosna kupka
nieszczęścia, jak kot wyrzucony z domu przez sadystycznego właściciela i
zmuszony grasować po śmietnikach. Budziła tak przeszywającą żałość, że
natychmiast miało się ochotę ją przytulić. Co z tego, skoro jedyna osoba,
której przytulenia Sandy pragnęła, właśnie dała jej do zrozumienia, że w
zasadzie nie chce jej znać?
Szła Newskim
Prospektem. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Było źle. Jeszcze dwa dni
wcześniej Sandy była królową życia, zdawało jej się, że osiągnęła w osobie
Natalie bezpośrednie połączenie z brahmanem – a teraz czuła się równie samotna
jak bielejący parus jednooki.
Deszcz nieco
zelżał. Herbstówna doszła nad Mojkę, oparła roztrzęsione dłonie o kutą
balustradę i spojrzała w odmęt. A gdyby tak skoczyć i uwolnić świat od swego
żałosnego jestestwa? Przestać cierpieć i nie stwarzać cierpienia innym?… Może
wtedy chociaż Natalie wspomniałaby ją czasem z sentymentem, może z czasem
doszłaby do wniosku, że to przez nią Sandy nie ma już wśród nas…
Postawiła stopę
na ozdobnym fiflaku barierki, gotowa do pokonania ostatecznej przeszkody, do ostatniego,
skazanego na klęskę wyścigu na tysiąc pięćset. Wtem w głowie zabrzmiały jej
słowa Alice’a Coopera: Hey stoopid! What
ya tryin’ to do? Hey stoopid! They win, you lose! I te słowa sprowadziły ją
na ziemię, dosłownie i w przenośni.
Jeszcze
im wszystkim pokaże. A przede wszystkim pokaże JEJ, tej niewdzięcznicy. Natalie
ma niebywały talent do wpadania w kłopoty. Sandy wyciągnie ją z każdych
tarapatów, wyprowadzi na zielone pastwiska… Udowodni, że jest w stanie zrobić
dla niej wszystko. A potem ją bezlitościwie rzuci, nie czekając na wdzięczność.
Co prawda wizja Natalie wijącej się w prochu i błaganiach u stóp Sandy wydawała
się mało realistyczna, biorąc pod uwagę charakter panny Foster, czy tam panny
Paranormal, jak ostatnio Natalie kazała się nazywać, ale pomarzyć zawsze można.
I
zadała sobie Herbstówna leninowskie pytanie: „co robić?” Cóż, skoro Natalie tak
bardzo chce Edwarda, to go dostanie. I to tak, żeby na wieki zapamiętała, komu
jego odzyskanie zawdzięcza.
Czując
lekką ulgę, Sandy postanowiła się przejść brzegiem Mojki. W pewnej chwili
dostrzegła w oddali opartego o barierkę metalowca. Długowłosy, w skórzanej
kurtce i nieco podartych wojskowych spodniach, wpatrywał się posępnie w kręgi
na wodzie, wywoływane kroplami deszczu. Sprawiał wrażenie niebezpiecznego, więc
Sandy ścisnęła scyzoryk w kieszeni. Kiedy była dwa kroki od niego, spojrzał na
nią i zadrżała jego rozwidlona broda.
- Jednakowoż ładną mamy dzisiaj
pogodę – powiedział ironicznie. – Jaki jest twój związek z Natalie Foster?
- Radziecki, kurde balans! –
warknęła Sandy. – A ty coś za jeden?
- Nazywam się Mark Hades –
przedstawił się heavymetalowiec. – Widziałem cię za kulisami.
- Coś słyszałam – Herbstówna
spojrzała na niego z niechęcią. Wprawdzie Natalie twierdziła, że łączyła ją z
nim tylko miłość do muzyki, ale skoro okazało się, że jest hetero… Zaraz, wróć!
Co z ciebie za partnerka, Sandy, skoro trzymają się ciebie takie brzydkie
podejrzenia!
- Co tu robisz? – zdziwiła się.
- Może nie wiesz, ale Natalie
dalej jest w niebezpieczeństwie. Ci, którzy ją zaatakowali, nie odpuszczą, póki
jej nie dostaną.
- A skąd mam wiedzieć, że nie
jesteś jednym z nich?
Zamiast
odpowiedzi Hades wyciągnął z zanadrza telefon i pokazał zdjęcie, na którym grał
wspólnie z Edwardem i Loganem.
- Przybyło nas tu czterech –
powiedział. – Jeden nie żyje, drugi zaginął, a trzeci, to znaczy Edward, co
prawda gdzieś jest, ale nie wiem gdzie. Wszystko w moich rękach. I twoich…
Alexandro Wielka.
- Skąd wiesz, jak się nazywam? –
Sandy wzdrygnęła się, nie preferowała pełnej formy imienia.
- Natalie ma cię w znajomych na
socjalmediach – wyjaśnił muzyk.
Herbstównę
zamurowało. Właśnie. Powinna była zaktualizować status związku. Ogromne
niedopatrzenie.
- Będziemy tak stać na deszczu
czy się przejdziemy? – zaproponował Mark Hades. – Może w stronę Pałacu
Zimowego? Poczujmy się jak Lenin…
Sandy
wolałaby rozgrzać się w jakimś barze, ale nie chciała skracać dystansu wobec
nowego znajomego. Ruszyli przed siebie.
- Mówisz, że będą kolejne ataki?
– upewniła się.
- Sama widziałaś w operze, do
czego są zdolni. A w grę mogą wchodzić co najmniej trzy bandy. Wszyscy tak
bardzo kochają Natalie…
Sandy zignorowała ostatnią uwagę, choć uczyniła jej ona nieintencjonalny ból.
- Miałem najmniejsze kompetencje
ze wszystkich, ale na razie tylko ja mogę opanować sytuację – oświadczył Hades.
– Jeżeli chcesz pomóc Natalie, musimy działać razem.
- Chyba nie mam wyjścia – odparła
zrezygnowana Sandy. – Lubisz Ronniego Dio?
Mark
Hades zaśmiał się diabolicznie.
- Wraca ci nastrój… Teraz musimy znaleźć
melinę i zastanowić się nad strategią. Dobrze by było też odszukać Edwarda. Dzwoniłem
do niego, ale nie chciał ze mną gadać, był chyba z jakimś dziewczęciem.
Spojrzała na niego z nadzieją. A więc może i na tym polu nie wszystko stracone…
- Jest jeszcze jedna przyjaciółka
– oświadczyła. – Zaraz zadzwonię, żeby się z nami spotkała. Mam nadzieję, że
chociaż komórę ma naładowaną.
Zanim
jednak zdążyła wyciągnąć telefon, on rozdzwonił się sam. Hades z sympatią
zakonotował, że jako dzwonek ustawiony jest riff z „Sabbath Bloody Sabbath”.
Zbieg okoliczności był wprost niesamowity, bo to właśnie Vicky Mae dzwoniła,
ale nic nie przygotowało Sandy na słowa, jakie usłyszała po przyłożeniu
słuchawki do ucha:
- Sandy, pomocy! Edwarda porwali!
...trzy pierwsze zdania dać na egzamin do analyzy i system edukacji padnie.....
OdpowiedzUsuń...tylko po co rzucać perły przed wieprze.......
Usuń"Też w zielonym pudełku", pasek zdrowia, damskie yaoi, groupies, przeskakiwanie ciąży... Przepiękne! No i pojazd po altmedzie oraz osoby na "b" zawsze spoko.
OdpowiedzUsuńNie załapałam się na ankietę z ulubionymi bohaterami. A może by tak ankietę, jaki chcemy paring?
Z wyrazami szacunku
Kazik
Ankieta z ulubionymi bohaterami była padnięta już jakiś czas temu i brakowało mi pomysłu na kolejną. Pairingi z kolei są zaplanowane, ale nic nie szkodzi zagłosować na swój ulubiony z dotychczasowych :D
Usuń