Lugdush
Profanator już pół godziny chodził po placu budowy z pustakiem w ręku. Zajęcie
to pozwalało mu przez jakiś czas udawać zapracowanego, o ile majster zbytnio się
nie przyglądał.
Wśród częstochowskich blackmetalowców Lugdush miał status mentora. Wielu lokalnych
adeptów mrocznych sztuk muzycznych wspominało z sentymentem mistyczne wieczory
sprzed dwudziestu lat, kiedy to u niego w piwnicy słuchali Celtic Frost albo
Hellhammera na sfatygowanym kasprzaku, z kaset kopiowanych metodą „prawy do
lewego” – przegrywano je najpierw z płyt w Bibliotece Muzycznej na Ostatnim
Groszu (i często za ostatni grosz), a potem z jednej kasety na drugą, przez co
blackowe brzmienie z kopii na kopię stawało się coraz bardziej tró.
Był również
ceniony w środowisku ze swoim jednoosobowym zespołem Sacral Hiatus, a w
ostatnich miesiącach sukcesy zaczął odnosić utworzony przez jego uczniów
dziecięcy ansambl Arka Nemroda, ale to wciąż nie wystarczało. Schrystianizowane
społeczeństwo nie doceniało jego sztuki, Lugdush musiał zatem dorabiać w inny
sposób.
Do tej pory
pracował w kilku szkołach na etacie nauczyciela muzyki, ale od września jedną
zamknęli, a w drugiej utworzono mniej klas, co wpłynęło negatywnie na stan jego
dochodów. Zaczepił się więc w firmie budowlanej „Mankament”, która, z nie do
końca jasnych przyczyn, nie miała szczęścia do zamówień. Ostatnio jednak prezes
firmy w końcu załatwił za pomocą kiełbasy z dzika kontrakt na budowę domu jakiegoś
radnego na Brzezinach, więc Lugdush mógł się spodziewać, że parę zlotysów do
kieszeni mu wleci.
Jak zwykle
przyszedł do roboty w pełnym makijażu typu corpse paint, w którym wyglądał jak
ofiara nieszczęśliwego wypadku albo przynajmniej brutalnego pobicia. Za sprawą
jego imażu firmę „Mankament” często nawiedzał sanepid i inspektorzy BHP.
Sugerowali mu, żeby nie prowokował i przestał nosić makijaż w pracy – i poznali
potęgę jego pancernych glanów. Muszą przecież istnieć jakieś granice.
Doszedł
właśnie do ogrodzenia oraz do wniosku, że dość już tego łażenia z pustakiem,
gdy nagle z piekielnej czeluści jego kieszeni buchnął surowy metal. Lugdush
rzucił pustak na ziemię i sięgnął po telefon.
- Mówi Profanator – powiedział to
samo, co zawsze przy odbieraniu. Drzewiej, kiedy miał jeszcze telefon stacjonarny,
szokował tym ludzi, którzy łączyli się z nim omyłkowo, chcąc się dodzwonić do
kancelarii św. Rocha.
- Hades z tej strony – usłyszał w
słuchawce.
- Ave, mój mroczny apostole. Jak
leci? Jestem teraz na budowie.
- Macie tam gdzieś Godzilskiego?
– zapytał Mark Hades. – Jest do niego biznes.
Krzysztof
Godzilski, uznany lokalny kompozytor, sypał łopatą piach do betoniarki z
odległości czterech metrów i czasem trafiał, a czasem nie. Zaprzątała go
najprawdopodobniej operetka „Orfeusz w Lubojence”, którą pisał na zamówienie
dyrektora Sznyclera.
- Telefon do ciebie! – krzyknął
Lugdush i rzucił mu komórkę. Telefon przeleciał obok głowy Godzilskiego, o mały
włos nie wpadł do betoniarki, odbił się od jej krawędzi i klapnął na piasek.
- Ech, ty… ty… trytoniarzu! –
westchnął Godzilski, podniósł komórkę i wytarł o kufajkę.
- Ave – odezwał się Mark Hades w
słuchawce. – Jesteśmy już na tropie tego mezzosopranu, o którym rozmawialiśmy.
- Jesteś już tam… na wschodzie? –
zapytał kompozytor, pamiętając o zachowaniu dyskrecji: w końcu rozmawiali o
osobie poszukiwanej przez policję.
- Zaraz się wybieram – oświadczył
metalowiec. – Kontrakt jeszcze nie zawarty, ale za trzy-cztery dni dokonamy
oględzin obiektu. Proszę powiedzieć chłopakom, żeby szykowali kwaterę i
poczęstunek.
- W porządku. Już się cieszę na
te występy gościnne!
- Kwatera ma być w dobrej
okolicy, bez psów w sąsiedztwie – przypomniał aluzyjnie Hades. – I jeszcze
jedno: nic nie mówić Sznyclerowi. On wszystko zmarnuje. W Częstochowie sprawy
menażerskie załatwiam ja!
- Dobra – potwierdził Godzilski z
entuzjazmem w głosie. – Muszę kończyć, bo mnie tu Wołodyjowski goni…
- Jaki Wołodyjowski? – nie
zrozumiał Hades. – Chyba Kmicic?
- Patryk Wołodyjowski, nasz
brygadzista – wyjaśnił kompozytor. – Kmicica to my mamy na przerwę obiadową,
całą skrzynkę. Auf revoir!
W
tym samym czasie Bernard Bumbes także zajmował się łącznością – sprawdził maila
na swym tablecie marki Capangas. Przyszła wiadomość od Zezinho Haddada: Raul
Araujo został zatrzymany przez policję po tym, jak próbował się włamać do
mieszkania Bumbesa. Był nietrzeźwy i miał przy sobie tasak.
Dla kocowilka
ta wiadomość miała dwie strony: dobrą i złą. Dobra polegała na tym, że przez
jakiś czas „śwagier” będzie zapewne odosobniony. Złe było to, że
najprawdopodobniej po powrocie Bernard będzie musiał iść w tej sprawie na
policję, a to zwiększa ryzyko konfrontacji z chamem.
Schował
tablet do torby i rozejrzał się. Na Placu Zwycięstwa w Gołdapi był dzień jak co
dzień, lokalsi ambulowali wokoło, zajęci swoimi sprawami. Kocowilk bez problemu
wtapiał się w tłum w granatowym drelichowym kombinezonie, pomarańczowej
bejsbolówce i z dużą skórzaną torbą na ramieniu, które nadawały mu wygląd
zwyczajnego, niczym się nie wyróżniającego majstra, idącego na robotę albo może
z roboty.
Ruszył ze
swojego stanowiska pod Domem Książki, przeszedł przez jezdnię i udał się na środek
placu, gdzie szeroką misę fontanny spinał łuk dekoracyjnego mostku. U szczytu tego
mostku stał zaś Mark Hades, a na plecach miał gitarę basową w futerale z
pseudokrokodylowej skóry.
- I jak? – zapytał Bumbes,
zbliżywszy się do muzykanta bezgłośnie.
Hades
nie wyglądał na zaskoczonego. Zdążył się przyzwyczaić do zwinności i
cichobieżności kocowilka.
- Trzynaście lat temu, kiedy
przyjechałem na koncert, tu pod nami był staw – powiedział. – A teraz wzięli i
wybetonowali, zupełnie jak Plac Biegańskiego u mnie we wiosce. I jak tu nie być
przeciw cywilizacji miejskiej?
- Co załatwiłeś?
- Powiadomiłem żywą skrzynkę
kontaktową – oznajmił Hades. – Mają przygotować kryjówkę dla Natalie, a jak
sprawa przyschnie, zorganizuje się koncerty. To będzie taki underground, że
niech się schowa Czarny Krąg z Helvete!
- Najpierw musimy się do niej
dostać – zauważył kocowilk trzeźwo. – Gdzie reszta zespołu?
- Chyba siedzą w „Jaćwingu” i
wchędażają kartacze. Ile mamy czasu?
- Dwadzieścia minut. Chodźmy,
przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę.
- To ja po nich pójdę, bo jeszcze
zabłądzą, miasta nie znają – stwierdził Hades i poszedł ku restauracji na
skraju skweru.
Gdy
się okazało, że Natalie występuje w Petersburgu, Edward Patel uparł się, że nie
będzie tracić czasu. Według wszystkich znaków na niebie i ziemi za dziewczyną
uganiało się tyle luda – Czarny Hrabia z Dorianem, polska policja i bógwikto
jeszcze – że należało działać jak najszybciej. Załatwianie wiz dla całego
zespołu Aquatic Acute wraz z menażerem trochę by potrwało, a i tak bez gwarancji,
że odpowiedzialny czynownik w ostatniej chwili się nie rozmyśli. Poza tym
podchody w konsulacie niepotrzebnie ściągałyby uwagę, a gdyby nazwisko Edwarda
gdzieś wypłynęło, mógłby wylecieć ze szkoły, jako że mistrz Kjellerud wyraźnie
zabronił mu podejmować jakichkolwiek działań związanych z Natalie.
Kocowilk
skontaktował się więc ze znajomym z pamiętnej konferencji w Vancouver, Fiodorem
Sumatochinem. Ten nie mógł przybyć osobiście, bo ostatnio dostał przeniesienie do
nowo utworzonego Rezerwowego Centrum Nuklearnego (Zapasnoj Jadiernyj Centr – ZAJAC) pod Moskwą. Okazał się jednak mieć
cenne znajomości w obwodzie kaliningradzkim.
Gdy Sumatochin
w porozumieniu z Bumbesem czynił przygotowania, Aquatic Acute dla podtrzymania
pozorów koncertowali w Kołobrzegu, Wejherowie, Emblągu i Giżycku. W składzie na
banjo, bas i syntezator chłopcy niespecjalnie zapełniali sale, zwłaszcza że kombinacji
thrashu, ukraińskiego folku i afrobeatu zdecydowanie nie szło zaliczyć do
mainstreamu. Poza tym w zespole nie było ani bębenisty, ani nawet przyzwoitego
automatu perkusyjnego, więc Logan musiał grać bardziej rytmicznie. Mimo
wszystko efekty wspólnych jamów całej trójce wydawały się bardzo interesujące i
godne późniejszego rozwinięcia.
Na parkingu przed
Biedronką, jak co dzień, było pełno samochodów i krzątających się przy nich
ludzi. Ktoś przeładowywał towary z przepełnionego wózka do bagażnika, ktoś
chował do kieszeni flaszkę piwa, komuś rozsypała się kasza. Wśród zaparkowanych
aut wiele miało rosyjskie rejestracje. Bernard Bumbes rozglądał się uważnie, bo
któraś z tych maszyn mogła należeć do jego kontaktu operacyjnego, aż w pewnej
chwili poczuł charakterystyczny, dyskretny zapach, po którym wilkołaki
rozpoznają siebie nawzajem.
Z początku
myślał, że to Logan z Edwardem go dogonili, ale w zapachu nie było znajomej mu
indywidualnej nuty. Posiadaczem woni okazał się pięćdziesięcioletni, grubawy
mężczyzna z wąsami, ubrany w gumofilce, sztruksowe spodnie, maskującą kurtkę
myśliwską i czapkę z daszkiem. Szedł obok pracowników sklepu, ciągnących na
ręcznym wózku jakieś towary, w tym dwumetrowej długości zgrzewkę puszek
kukurydzy oraz wielką torbę karmy dla psów. Skierował ich do niezbyt czystej,
nominalnie białej furgonetki, a gdy załadowali towar, na moment zniknął w
środku. Potem wyszedł, ustawiając się swobodnie przed autem.
Kocowilk,
udając, że tak tylko spaceruje, przemierzył trasę wzdłuż zderzaków
zaparkowanych wozów, a zrównawszy się z wąsaczem, dyskretnym tonem rzucił:
- Lobis an beef!
Tamten
leniwym krokiem ruszył za Bumbesem.
- Pan Bernard, jeśli się nie
mylę? – zapytał po angielsku, prawie bez akcentu.
- Ten sam – odparł kocowilk.
- Fiodor Andriejewicz przesyła
pozdrowienia. Nazywają mnie wujkiem Dimą – przedstawił się Rosjanin, podając
Bumbesowi dłoń. – Gdzie pozostali?
- Zaraz tu będą.
Wujek
Dima sięgnął do wewnętrznej kieszeni
- Jest taka sprawa – stwierdził –
że udało się załatwić papiery tylko dla pana, więc reszta musi przejechać na
nielegalu.
- To się nieźle składa, na rozgłosie
nam nie zależy.
Rosyjski
wilkołak podał coś Bernardowi. Srebrna papierośnica? Nie, chodziło o to, co
trzymał pod spodem. Kocowilk zręcznym ruchem wyciągnął dokument i schował do
kieszeni.
- Paszport Federacji Rosyjskiej
na nazwisko Wieniedikt Nikołajewicz Rubaszwili – wyjaśnił wujek Dima.
- Identyczny z prawdziwym?
- Nie identyczny, a prawdziwy!
Nasi chłopcy go wyrobili. To znaczy, hm… jest jedna różnica. Taki niewielki
szczegół, który, w razie problemów z tajnymi służbami, da im do zrozumienia, że
to dokument operacyjny naszych chłopców.
- Czyli prawdziwy na 101 procent
– skomentował Bumbes.
- Ale taka sytuacja to
ostateczność – dodał wujek Dima. – U nas lepiej trzymać głowę nisko.
Edward
Patel, Mark Hades i Logan Klinkitt, objuczeni instrumentami i bagażem,
zmierzali w stronę Biedronki. Mroczne seicento Hadesa zostawili w Giżycku pod
opieką miejscowych metalowców. Logan był pod wielkim wrażeniem paru piosenek,
które usłyszał w restauracji.
- Mówicie, że jak się nazywa
tamta piewica?
- Majka Jeżowska – przypomniał
Edward.
- Na majtasy świętej Gaudencji! –
wykrzyknął Klinkitt w ekstazie. – Co za aranże! Lata osiemdziesiąte w stężeniu
nasyconym! Chciałbym się kiedyś zabrać za ten repertuar, co myślicie?
- Czekają już na nas – Patel
zakłócił koledze zachwyt.
Na
ich widok kocowilk wyciągnął z torby dwie identyczne książki i wcisnął po
jednej Edwardowi i Loganowi.
- A cóż to takiego? – zdziwił się
Edward. – Katarzyna…
- Szlifujcie język – powiedział
Bernard. Sam kupił sobie dwa tomy opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, a dokupiłby
jeszcze pięcioksiąg wiedźmiński, gdyby nie to, że nie miał miejsca w torbie.
- Pora na nas – rzekł wujek Dima.
– Wsiadajcie.
Trzej
muzycy wskoczyli na tył furgonetki. Wujek Dima schował ich bagaż pod kupionymi
towarami i jakimiś starymi szmatami. Loganowi kazał wejść do papierowego worka,
z którego wcześniej przesypał psią karmę do kanistrów. Następnie rozpakował
stos puszek, zdejmując kilka górnych rzędów. Wewnątrz znajdowała się
trumnopodobna skrzynia, wyłożona od wewnątrz kocem. Rosjanin uprzejmie wskazał
miejsce Markowi Hadesowi, wyjaśniając przy tym, jak korzystać z rurki
oddechowej. Gdy thrashmetalowiec położył się w skrzyni, wujek Dima z powrotem
przykrył ją puszkami, wyciągnął spośród różnych rupieci lutownicę pistoletową i
zgrzał folię, żeby nie pozostawiać śladów. Edward tymczasem przykucnął obok i
rzucił na siebie zaklęcie, dzięki któremu wyglądał jak worek kartofli.
- Pojechali – oświadczył wujek
Dima, zacierając z satysfakcją dłonie. Zamknął tył wozu i usiadł za kierownicą.
Furgonetka
ruszyła na północ. Z radia dobiegał utwór popularnego niegdyś boysbandu, „Revolution
9” . Już po
niedługim czasie na horyzoncie wyrosła sylwetka zabudowań przejścia
granicznego.
- A wizę chociaż mam w tym
paszporcie? – upewnił się Bernard.
- Nie trzeba – powiedział wujek
Dima. – Łapiemy się na umowę o małym ruchu granicznym, po prostu pojechaliśmy
se na zakupy, a teraz wracamy.
Przejście
pokonali bez większych problemów i zaczęli się orientować ogólnie w kierunku
północno-zachodnim. Wujek Dima przestawił radio, które napełniło kabinę
błatnymi hitami zespołu Lesopował.
- Jedziemy na Gusiew? – zapytał
kocowilk, przeglądając mapę obwodu kaliningradzkiego znalezioną w schowku.
- Nie, teraz ruszymy podrzędnymi
drogami.
Parę
kilometrów dalej coś błysnęło i z krzaków na poboczu wychynął policjant, dając
znak lizakiem, aby furgon się zatrzymał. Przeszedł przed maską i stanął przy
drzwiach kierowcy.
- O, dzień dobry, Dymitrze
Fomiczu! – przywitał się wylewnie. – A kogo to wieziecie?
- Wracamy z towarzyszem z zakupów
– wyjaśnił wujek Dima.
- A ja towarzysza chyba nie znam
– stwierdził starszy sierżant podejrzliwie. – Mogę prosić paszport?
- Proszę bardzo – odparł Bumbes,
podając dokument. Język miał opanowany bardzo dobrze dzięki kontaktom z rosyjskimi
turystami.
- Rubaszwili… Gruzin, co? –
policjant nadal nie pozbywał się wątpliwości.
- Wstydzilibyście się, towarzyszu
sierżancie – oburzył się wujek Dima. – Nie żaden Gruzin, tylko porządny
Osetyjczyk.
- Ale pozwolenia na mały ruch nie
ma – zauważył ment.
- Jak nie ma? – upierał się wujek
Dima. – Oczywiście, że jest.
- Ale pieczątka niewyraźna.
- Co wy gadacie, towarzyszu
sierżancie. Wszystko na europejskim poziomie!
Starszy
sierżant dopiero teraz przewrócił dalsze kartki paszportu i znalazł między nimi
złożony banknot 20-eurowy.
- A, rzeczywiście - przyznał. –
Dokumenty w porządku.
Zwrócił
Bumbesowi paszport. Wujek Dima sięgnął do stacyjki.
- Możemy jechać?
- Jeszcze na towar bym chciał
rzucić okiem – stwierdził policjant. – Wiecie, Dymitrze Fomiczu, tak dla
proformy.
Wujek
Dima wyskoczył zza kierownicy, podszedł z sierżantem do tylnych drzwi,
otworzył.
- Proszę, towarzyszu sierżancie:
sama spożywka. Nic podejrzanego nie przewożę, zresztą na samej granicy by
znaleźli.
- By znaleźli albo by nie znaleźli
– odparł ment. – Z celnikami nigdy nic nie wiadomo, dlatego lepiej sprawdzić
drugi raz. Paragon macie?
- Proszę bardzo.
Sierżant
rozejrzał się.
- Kukurydza, w porządku. Karma
dla psów, w porządku. Tylko w cholerę dużo tego, Dymitrze Fomiczu.
- Bo mam dużego psa.
- A ten worek z ziemniakami? –
policjant wskazał iluzję stworzoną przez Edwarda. – Na paragonie nie ma.
- Kupowałem w innym sklepie –
wujek Dima błyskawicznie znalazł wyjaśnienie.
- A ja bym może do niego zajrzał…
– rzekł melancholijnie sierżant, stawiając jedną nogę na podłodze furgonetki.
- Coście, towarzyszu sierżancie,
kartofli nie widzieli?
- A skąd mi wiedzieć, że to
kartofle? – prychnął policjant. – Jak nawet paragonu nie ma…
Wujek
Dima wyjął z kieszeni garść papierów.
- Gdzieś mi się zacharepcił, ale
na pewno tu będzie – zadeklarował. – Możecie sami sprawdzić.
Funkcjonariusz
kwaśnym wzrokiem przerzucił pogniecione paragony i wydruki z terminali
płatniczych, znalazł wśród nich 50 złotych, schował do kieszeni.
- No dobra – powiedział. – Kartofle
mi nie dziwne.
Wujek
Dima zamknął drzwi i wrócił do szoferki, gdzie Bernard Bumbes czekał w pełni
wyluzowany na efekty jego działań.
- Cóż, Dymitrze Fomiczu, wydał
pan mniej pieniędzy, niż przypuszczałem – nadmienił sierżant aluzyjnie.
- Więcej nie miałem – wujek Dima
wzruszył ramionami. – Jakby co, to w piątek wam przywiozę samogonu.
- Dobra jest. Szerokiej drogi –
odparł policjant i zasalutował.
- Co za nachał nienażarty! –
denerwował się wujek Dima, kiedy furgonetka toczyła się pustą drogą przez las.
– Zazwyczaj się tak nie zachowuje. Chyba musiał przepić całą wypłatę…
- Ważne, że się przedostaliśmy –
zauważył kocowilk.
Wreszcie zjechali na pobocze i zaparkowali przed
otynkowanym domem o stromym, spadzistym dachu, prawdopodobnie pruskim. Bernard
od razu wyskoczył z auta i pobiegł wyciągać pozostałych. Edward miał najmniej
powodów do narzekania, Logan też jakoś sobie poradził, chociaż trochę łamało go
w krzyżu. Mark Hades natomiast był całkiem zesztywniały i zataczał się,
wychodząc z furgonetki, lecz
twierdził, że jako doświadczenie podróż była niesamowita.
Znaleźli
się w niewielkim gospodarstwie. Działka ogrodzona była szczerbatym, chylącym
się ku upadkowi płotem, pod którym, w błotnistym bajorze, buchtował nieokrzesany
prosiec. Sam dom straszył od frontu wybitą szybą, za którą widniały brudne
firanki. Wraz z nim formację podkowy tworzyły nieeleganckie drewniane szopy –
jedna kryta papą, druga blachą falistą. Na środku podwórza zaległ stary
moskwicz w kolorze wypłowiałego błękitu, z czarną folią w miejscu przedniej
szyby, zamiast kół wsparty na cegłach, a zza niego wyzierał zardzewiały roztrząsacz
obornika.
Pod ścianą
domu drzemał na kilkumetrowym łańcuchu ogromny owczarek kaukaski. Na widok
gości zerwał się na równe nogi i rzucił się w ich kierunku z gardłowym
ujadaniem. Kocowilk podszedł bliżej. Czując jego zapach, pies z podkulonym
ogonem uciekł do budy.
- Od razu swojego rozpoznał –
ucieszył się ironicznie wujek Dima. – No dobra, wejdźcie na herbatę, bo jeszcze
kawałek drogi przed wami.
Pomogli
gospodarzowi z wyładowaniem zakupów i weszli do środka. Wnętrze domu było
zaskakująco schludne – nie ulegało wątpliwości, że całe to dziadostwo od strony
drogi to jedynie kamuflaż. Wujek Dima miał do dyspozycji salon z gustownymi
regałami pełnymi książek i postmodernistycznym kompletem wypoczynkowym. Na
ścianie wisiała ikona św. Mikołaja (nie mylić z Santa Clausem), pejzaż górski i
portret Andrieja Sacharowa. W dużym telewizorze plazmowym leciał film z Jamesem
Bondem „Nie chcemy tu doktora”.
Gdy
pili przyrządzony przez gospodarza mocny czaj, kocowilk znalazł na krześle
gazetę w języku rosyjskim i przejrzał ją z zainteresowaniem. Nie musiał długo szukać.
Już na drugiej stronie wydrukowany był felieton dotyczący nowej, sensacyjnej
śpiewaczki z Petersburga. Niestety, nie przedstawiał on Natalie w dobrym
świetle. Wypełniały go insynuacje na temat jej prowadzenia się oraz powiązań z
przestępczością zorganizowaną. Autorem felietonu był Wasilij Skuratow
(AwtorWasia) – nałogowy pisarz, autor wielu książek zdobywających nagrody za
poruszanie istotnych problemów społecznych. W jego powieściach występowali
między innymi obrońcy praw człowieka biorący kilogramy dolarów za utrudnianie
życia Rosjanom albo agenci CIA zarażający Rosjanki lesbijstwem. Właściwie
jedyną istotną informację w felietonie stanowiła wzmianka o kolejnym osobniku, który mógł
mieć niecne zamiary wobec Natalie, niejakim ojcu Warsonofiuszu.
- Zjemy i pojedziemy – rzekł Edward. – Nie ma czasu do stracenia.
- Dobra – zgodził się wujek Dima.
– Podrzucę was do Königa,
a stamtąd ino łapać transport.
- Ile sobie życzycie za taką
pomoc? – upewnił się kocowilk.
- To już nasze rozliczenia z
Fiodorem Andriejewiczem.
Wujek
Dima spojrzał na Patela i pozostałych.
- Jakiej klamki czasem wam nie
potrzeba?
- Dziękuję, mam swoją – odrzekł
Edward.
- A ja nie potrzebuję –
stwierdził Mark Hades, w futerale od gitary nosił bowiem siekierę.
Po skończonym
posiłku wyszli przed dom i znów załadowali się do furgonetki, ale teraz nie
było już potrzeby chować się pod iluzją albo w worku po psiej karmie. Wujek
Dima wyjechał na drogę i ruszył na zachód, ku Kaliningradowi.
- Tylko uważajcie na niuchaczy z
Federalnej Służby Paranormalności – ostrzegał po drodze. – Jak tylko wytropią wilkołaka
albo zobaczą, że ktoś się bawi magią, przyczepiają mu ogon.
- Ja już mam ogon – stwierdził
Bumbes.
- Trafia do akt i dostaje anioła
stróża – uściślił wujek Dima, dając do zrozumienia, że to była metafora. – A
Federalna Służba jest raczej wampirocentryczna i w dodatku nie lubi się z
naszymi chłopcami, więc sami wiecie.
Plan
był taki, żeby po dotarciu do Kalininingradu znaleźć w miarę szybki statek
idący do Pitra, wejść na pokład „służbowo” i przedostać się nad Newę jako
blindy. Na nabrzeżu w Królewcu ujawniło się jednak dogodniejsze rozwiązanie. Na
małym statku pasażerskim „Wietługa”, kursującym między Königiem a Petersburgiem, muzycy przygrywający w
restauracji nagle wypowiedzieli umowę, bo nie dostali honorariów za cały
tydzień. Edward i jego towarzysze natychmiast weszli w lukę i po krótkich
negocjacjach z kocowilkiem, który podawał się za menedżera, kapitan obiecał
przewieźć ich do Petersburga w zamian za dwa koncerty (statek miał postój w
Rydze). Trio Aquatic Acute wystąpiło więc w nieco złagodzonym repertuarze,
obejmującym własne aranżacje utworów Josifa Kobzona i Majki Jeżowskiej, a także
„Parostatek” Krzysztofa Krawczyka w wersji P-funkowej.
Nocą,
po koncercie, Edward wyszedł na dziobowy pokład spacerowy. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ciemność, próbując dostrzec
linię, gdzie horyzont styka się z morzem.
To było wprost nie do uwiary. Po niemal roku rozłąki i tylu przeżyciach znowu zobaczy
Natalie! Możliwe, że znów będą razem, albo nawet jeszcze bardziej niż razem!
Czy będzie go jeszcze chciała po tym, jak pozostawił ją na pastwę losu,
wampirów i policji? I po tym, jak nie dochował jej wierności, sznyclując Stellę
czy raczej Dorothy, która zresztą próbowała go zabić? Ale gdyby nie próbowała,
nie spotkałby Bernarda Bumbesa i nie byłby teraz tutaj, jadąc na wytęsknione
spotkanie Natalie; czasami rozpaczanie nad przeszłością po prostu nie ma sensu.
Nieśpiesznym
krokiem wrócił Edward na śródokręcie, aby zejść pod pokład i położyć się spać w
kajucie dzielonej z Loganem i Hadesem. Za drzwiami sąsiedniej kabiny było
nucone głębokim głosem:
Hoću,
majko, hoću
u
Gradsku Čistoću.
Spavam
danju, radim noću
za
Gradsku Čistoću!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz