czwartek, 1 stycznia 2015

Rozdział XXXVI, w którym przekroczona zostaje pewna granica



Lugdush Profanator już pół godziny chodził po placu budowy z pustakiem w ręku. Zajęcie to pozwalało mu przez jakiś czas udawać zapracowanego, o ile majster zbytnio się nie przyglądał.
Wśród częstochowskich blackmetalowców Lugdush miał status mentora. Wielu lokalnych adeptów mrocznych sztuk muzycznych wspominało z sentymentem mistyczne wieczory sprzed dwudziestu lat, kiedy to u niego w piwnicy słuchali Celtic Frost albo Hellhammera na sfatygowanym kasprzaku, z kaset kopiowanych metodą „prawy do lewego” – przegrywano je najpierw z płyt w Bibliotece Muzycznej na Ostatnim Groszu (i często za ostatni grosz), a potem z jednej kasety na drugą, przez co blackowe brzmienie z kopii na kopię stawało się coraz bardziej tró.
Był również ceniony w środowisku ze swoim jednoosobowym zespołem Sacral Hiatus, a w ostatnich miesiącach sukcesy zaczął odnosić utworzony przez jego uczniów dziecięcy ansambl Arka Nemroda, ale to wciąż nie wystarczało. Schrystianizowane społeczeństwo nie doceniało jego sztuki, Lugdush musiał zatem dorabiać w inny sposób.
Do tej pory pracował w kilku szkołach na etacie nauczyciela muzyki, ale od września jedną zamknęli, a w drugiej utworzono mniej klas, co wpłynęło negatywnie na stan jego dochodów. Zaczepił się więc w firmie budowlanej „Mankament”, która, z nie do końca jasnych przyczyn, nie miała szczęścia do zamówień. Ostatnio jednak prezes firmy w końcu załatwił za pomocą kiełbasy z dzika kontrakt na budowę domu jakiegoś radnego na Brzezinach, więc Lugdush mógł się spodziewać, że parę zlotysów do kieszeni mu wleci.
Jak zwykle przyszedł do roboty w pełnym makijażu typu corpse paint, w którym wyglądał jak ofiara nieszczęśliwego wypadku albo przynajmniej brutalnego pobicia. Za sprawą jego imażu firmę „Mankament” często nawiedzał sanepid i inspektorzy BHP. Sugerowali mu, żeby nie prowokował i przestał nosić makijaż w pracy – i poznali potęgę jego pancernych glanów. Muszą przecież istnieć jakieś granice.
      Doszedł właśnie do ogrodzenia oraz do wniosku, że dość już tego łażenia z pustakiem, gdy nagle z piekielnej czeluści jego kieszeni buchnął surowy metal. Lugdush rzucił pustak na ziemię i sięgnął po telefon.
- Mówi Profanator – powiedział to samo, co zawsze przy odbieraniu. Drzewiej, kiedy miał jeszcze telefon stacjonarny, szokował tym ludzi, którzy łączyli się z nim omyłkowo, chcąc się dodzwonić do kancelarii św. Rocha.
- Hades z tej strony – usłyszał w słuchawce.
- Ave, mój mroczny apostole. Jak leci? Jestem teraz na budowie.
- Macie tam gdzieś Godzilskiego? – zapytał Mark Hades. – Jest do niego biznes.
      Krzysztof Godzilski, uznany lokalny kompozytor, sypał łopatą piach do betoniarki z odległości czterech metrów i czasem trafiał, a czasem nie. Zaprzątała go najprawdopodobniej operetka „Orfeusz w Lubojence”, którą pisał na zamówienie dyrektora Sznyclera.
- Telefon do ciebie! – krzyknął Lugdush i rzucił mu komórkę. Telefon przeleciał obok głowy Godzilskiego, o mały włos nie wpadł do betoniarki, odbił się od jej krawędzi i klapnął na piasek.
- Ech, ty… ty… trytoniarzu! – westchnął Godzilski, podniósł komórkę i wytarł o kufajkę.
- Ave – odezwał się Mark Hades w słuchawce. – Jesteśmy już na tropie tego mezzosopranu, o którym rozmawialiśmy.
- Jesteś już tam… na wschodzie? – zapytał kompozytor, pamiętając o zachowaniu dyskrecji: w końcu rozmawiali o osobie poszukiwanej przez policję.
- Zaraz się wybieram – oświadczył metalowiec. – Kontrakt jeszcze nie zawarty, ale za trzy-cztery dni dokonamy oględzin obiektu. Proszę powiedzieć chłopakom, żeby szykowali kwaterę i poczęstunek.
- W porządku. Już się cieszę na te występy gościnne!
- Kwatera ma być w dobrej okolicy, bez psów w sąsiedztwie – przypomniał aluzyjnie Hades. – I jeszcze jedno: nic nie mówić Sznyclerowi. On wszystko zmarnuje. W Częstochowie sprawy menażerskie załatwiam ja!
- Dobra – potwierdził Godzilski z entuzjazmem w głosie. – Muszę kończyć, bo mnie tu Wołodyjowski goni…
- Jaki Wołodyjowski? – nie zrozumiał Hades. – Chyba Kmicic?
- Patryk Wołodyjowski, nasz brygadzista – wyjaśnił kompozytor. – Kmicica to my mamy na przerwę obiadową, całą skrzynkę. Auf revoir!

      W tym samym czasie Bernard Bumbes także zajmował się łącznością – sprawdził maila na swym tablecie marki Capangas. Przyszła wiadomość od Zezinho Haddada: Raul Araujo został zatrzymany przez policję po tym, jak próbował się włamać do mieszkania Bumbesa. Był nietrzeźwy i miał przy sobie tasak.
Dla kocowilka ta wiadomość miała dwie strony: dobrą i złą. Dobra polegała na tym, że przez jakiś czas „śwagier” będzie zapewne odosobniony. Złe było to, że najprawdopodobniej po powrocie Bernard będzie musiał iść w tej sprawie na policję, a to zwiększa ryzyko konfrontacji z chamem.
        Schował tablet do torby i rozejrzał się. Na Placu Zwycięstwa w Gołdapi był dzień jak co dzień, lokalsi ambulowali wokoło, zajęci swoimi sprawami. Kocowilk bez problemu wtapiał się w tłum w granatowym drelichowym kombinezonie, pomarańczowej bejsbolówce i z dużą skórzaną torbą na ramieniu, które nadawały mu wygląd zwyczajnego, niczym się nie wyróżniającego majstra, idącego na robotę albo może z roboty.
Ruszył ze swojego stanowiska pod Domem Książki, przeszedł przez jezdnię i udał się na środek placu, gdzie szeroką misę fontanny spinał łuk dekoracyjnego mostku. U szczytu tego mostku stał zaś Mark Hades, a na plecach miał gitarę basową w futerale z pseudokrokodylowej skóry.
- I jak? – zapytał Bumbes, zbliżywszy się do muzykanta bezgłośnie.
      Hades nie wyglądał na zaskoczonego. Zdążył się przyzwyczaić do zwinności i cichobieżności kocowilka.
- Trzynaście lat temu, kiedy przyjechałem na koncert, tu pod nami był staw – powiedział. – A teraz wzięli i wybetonowali, zupełnie jak Plac Biegańskiego u mnie we wiosce. I jak tu nie być przeciw cywilizacji miejskiej?
- Co załatwiłeś?
- Powiadomiłem żywą skrzynkę kontaktową – oznajmił Hades. – Mają przygotować kryjówkę dla Natalie, a jak sprawa przyschnie, zorganizuje się koncerty. To będzie taki underground, że niech się schowa Czarny Krąg z Helvete!
- Najpierw musimy się do niej dostać – zauważył kocowilk trzeźwo. – Gdzie reszta zespołu?
- Chyba siedzą w „Jaćwingu” i wchędażają kartacze. Ile mamy czasu?
- Dwadzieścia minut. Chodźmy, przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę.
- To ja po nich pójdę, bo jeszcze zabłądzą, miasta nie znają – stwierdził Hades i poszedł ku restauracji na skraju skweru.

     Gdy się okazało, że Natalie występuje w Petersburgu, Edward Patel uparł się, że nie będzie tracić czasu. Według wszystkich znaków na niebie i ziemi za dziewczyną uganiało się tyle luda – Czarny Hrabia z Dorianem, polska policja i bógwikto jeszcze – że należało działać jak najszybciej. Załatwianie wiz dla całego zespołu Aquatic Acute wraz z menażerem trochę by potrwało, a i tak bez gwarancji, że odpowiedzialny czynownik w ostatniej chwili się nie rozmyśli. Poza tym podchody w konsulacie niepotrzebnie ściągałyby uwagę, a gdyby nazwisko Edwarda gdzieś wypłynęło, mógłby wylecieć ze szkoły, jako że mistrz Kjellerud wyraźnie zabronił mu podejmować jakichkolwiek działań związanych z Natalie.
Kocowilk skontaktował się więc ze znajomym z pamiętnej konferencji w Vancouver, Fiodorem Sumatochinem. Ten nie mógł przybyć osobiście, bo ostatnio dostał przeniesienie do nowo utworzonego Rezerwowego Centrum Nuklearnego (Zapasnoj Jadiernyj Centr – ZAJAC) pod Moskwą. Okazał się jednak mieć cenne znajomości w obwodzie kaliningradzkim.
Gdy Sumatochin w porozumieniu z Bumbesem czynił przygotowania, Aquatic Acute dla podtrzymania pozorów koncertowali w Kołobrzegu, Wejherowie, Emblągu i Giżycku. W składzie na banjo, bas i syntezator chłopcy niespecjalnie zapełniali sale, zwłaszcza że kombinacji thrashu, ukraińskiego folku i afrobeatu zdecydowanie nie szło zaliczyć do mainstreamu. Poza tym w zespole nie było ani bębenisty, ani nawet przyzwoitego automatu perkusyjnego, więc Logan musiał grać bardziej rytmicznie. Mimo wszystko efekty wspólnych jamów całej trójce wydawały się bardzo interesujące i godne późniejszego rozwinięcia.

Na parkingu przed Biedronką, jak co dzień, było pełno samochodów i krzątających się przy nich ludzi. Ktoś przeładowywał towary z przepełnionego wózka do bagażnika, ktoś chował do kieszeni flaszkę piwa, komuś rozsypała się kasza. Wśród zaparkowanych aut wiele miało rosyjskie rejestracje. Bernard Bumbes rozglądał się uważnie, bo któraś z tych maszyn mogła należeć do jego kontaktu operacyjnego, aż w pewnej chwili poczuł charakterystyczny, dyskretny zapach, po którym wilkołaki rozpoznają siebie nawzajem.
Z początku myślał, że to Logan z Edwardem go dogonili, ale w zapachu nie było znajomej mu indywidualnej nuty. Posiadaczem woni okazał się pięćdziesięcioletni, grubawy mężczyzna z wąsami, ubrany w gumofilce, sztruksowe spodnie, maskującą kurtkę myśliwską i czapkę z daszkiem. Szedł obok pracowników sklepu, ciągnących na ręcznym wózku jakieś towary, w tym dwumetrowej długości zgrzewkę puszek kukurydzy oraz wielką torbę karmy dla psów. Skierował ich do niezbyt czystej, nominalnie białej furgonetki, a gdy załadowali towar, na moment zniknął w środku. Potem wyszedł, ustawiając się swobodnie przed autem.
Kocowilk, udając, że tak tylko spaceruje, przemierzył trasę wzdłuż zderzaków zaparkowanych wozów, a zrównawszy się z wąsaczem, dyskretnym tonem rzucił:
- Lobis an beef!
         Tamten leniwym krokiem ruszył za Bumbesem.
- Pan Bernard, jeśli się nie mylę? – zapytał po angielsku, prawie bez akcentu.
- Ten sam – odparł kocowilk.
- Fiodor Andriejewicz przesyła pozdrowienia. Nazywają mnie wujkiem Dimą – przedstawił się Rosjanin, podając Bumbesowi dłoń. – Gdzie pozostali?
- Zaraz tu będą.
         Wujek Dima sięgnął do wewnętrznej kieszeni
- Jest taka sprawa – stwierdził – że udało się załatwić papiery tylko dla pana, więc reszta musi przejechać na nielegalu.
- To się nieźle składa, na rozgłosie nam nie zależy.
        Rosyjski wilkołak podał coś Bernardowi. Srebrna papierośnica? Nie, chodziło o to, co trzymał pod spodem. Kocowilk zręcznym ruchem wyciągnął dokument i schował do kieszeni.
- Paszport Federacji Rosyjskiej na nazwisko Wieniedikt Nikołajewicz Rubaszwili – wyjaśnił wujek Dima.
- Identyczny z prawdziwym?
- Nie identyczny, a prawdziwy! Nasi chłopcy go wyrobili. To znaczy, hm… jest jedna różnica. Taki niewielki szczegół, który, w razie problemów z tajnymi służbami, da im do zrozumienia, że to dokument operacyjny naszych chłopców.
- Czyli prawdziwy na 101 procent – skomentował Bumbes.
- Ale taka sytuacja to ostateczność – dodał wujek Dima. – U nas lepiej trzymać głowę nisko.

       Edward Patel, Mark Hades i Logan Klinkitt, objuczeni instrumentami i bagażem, zmierzali w stronę Biedronki. Mroczne seicento Hadesa zostawili w Giżycku pod opieką miejscowych metalowców. Logan był pod wielkim wrażeniem paru piosenek, które usłyszał w restauracji.
- Mówicie, że jak się nazywa tamta piewica?
- Majka Jeżowska – przypomniał Edward.
- Na majtasy świętej Gaudencji! – wykrzyknął Klinkitt w ekstazie. – Co za aranże! Lata osiemdziesiąte w stężeniu nasyconym! Chciałbym się kiedyś zabrać za ten repertuar, co myślicie?
- Czekają już na nas – Patel zakłócił koledze zachwyt.
        Na ich widok kocowilk wyciągnął z torby dwie identyczne książki i wcisnął po jednej Edwardowi i Loganowi.
- A cóż to takiego? – zdziwił się Edward. – Katarzyna…
- Szlifujcie język – powiedział Bernard. Sam kupił sobie dwa tomy opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, a dokupiłby jeszcze pięcioksiąg wiedźmiński, gdyby nie to, że nie miał miejsca w torbie.
- Pora na nas – rzekł wujek Dima. – Wsiadajcie.
      Trzej muzycy wskoczyli na tył furgonetki. Wujek Dima schował ich bagaż pod kupionymi towarami i jakimiś starymi szmatami. Loganowi kazał wejść do papierowego worka, z którego wcześniej przesypał psią karmę do kanistrów. Następnie rozpakował stos puszek, zdejmując kilka górnych rzędów. Wewnątrz znajdowała się trumnopodobna skrzynia, wyłożona od wewnątrz kocem. Rosjanin uprzejmie wskazał miejsce Markowi Hadesowi, wyjaśniając przy tym, jak korzystać z rurki oddechowej. Gdy thrashmetalowiec położył się w skrzyni, wujek Dima z powrotem przykrył ją puszkami, wyciągnął spośród różnych rupieci lutownicę pistoletową i zgrzał folię, żeby nie pozostawiać śladów. Edward tymczasem przykucnął obok i rzucił na siebie zaklęcie, dzięki któremu wyglądał jak worek kartofli.
- Pojechali – oświadczył wujek Dima, zacierając z satysfakcją dłonie. Zamknął tył wozu i usiadł za kierownicą.
       Furgonetka ruszyła na północ. Z radia dobiegał utwór popularnego niegdyś boysbandu, „Revolution 9”. Już po niedługim czasie na horyzoncie wyrosła sylwetka zabudowań przejścia granicznego.
- A wizę chociaż mam w tym paszporcie? – upewnił się Bernard.
- Nie trzeba – powiedział wujek Dima. – Łapiemy się na umowę o małym ruchu granicznym, po prostu pojechaliśmy se na zakupy, a teraz wracamy.
     Przejście pokonali bez większych problemów i zaczęli się orientować ogólnie w kierunku północno-zachodnim. Wujek Dima przestawił radio, które napełniło kabinę błatnymi hitami zespołu Lesopował.
- Jedziemy na Gusiew? – zapytał kocowilk, przeglądając mapę obwodu kaliningradzkiego znalezioną w schowku.
- Nie, teraz ruszymy podrzędnymi drogami.
       Parę kilometrów dalej coś błysnęło i z krzaków na poboczu wychynął policjant, dając znak lizakiem, aby furgon się zatrzymał. Przeszedł przed maską i stanął przy drzwiach kierowcy.
- O, dzień dobry, Dymitrze Fomiczu! – przywitał się wylewnie. – A kogo to wieziecie?
- Wracamy z towarzyszem z zakupów – wyjaśnił wujek Dima.
- A ja towarzysza chyba nie znam – stwierdził starszy sierżant podejrzliwie. – Mogę prosić paszport?
- Proszę bardzo – odparł Bumbes, podając dokument. Język miał opanowany bardzo dobrze dzięki kontaktom z rosyjskimi turystami.
- Rubaszwili… Gruzin, co? – policjant nadal nie pozbywał się wątpliwości.
- Wstydzilibyście się, towarzyszu sierżancie – oburzył się wujek Dima. – Nie żaden Gruzin, tylko porządny Osetyjczyk.
- Ale pozwolenia na mały ruch nie ma – zauważył ment.
- Jak nie ma? – upierał się wujek Dima. – Oczywiście, że jest.
- Ale pieczątka niewyraźna.
- Co wy gadacie, towarzyszu sierżancie. Wszystko na europejskim poziomie!
      Starszy sierżant dopiero teraz przewrócił dalsze kartki paszportu i znalazł między nimi złożony banknot 20-eurowy.
- A, rzeczywiście - przyznał. – Dokumenty w porządku.
       Zwrócił Bumbesowi paszport. Wujek Dima sięgnął do stacyjki.
- Możemy jechać?
- Jeszcze na towar bym chciał rzucić okiem – stwierdził policjant. – Wiecie, Dymitrze Fomiczu, tak dla proformy.
       Wujek Dima wyskoczył zza kierownicy, podszedł z sierżantem do tylnych drzwi, otworzył.
- Proszę, towarzyszu sierżancie: sama spożywka. Nic podejrzanego nie przewożę, zresztą na samej granicy by znaleźli.
- By znaleźli albo by nie znaleźli – odparł ment. – Z celnikami nigdy nic nie wiadomo, dlatego lepiej sprawdzić drugi raz. Paragon macie?
- Proszę bardzo.
       Sierżant rozejrzał się.
- Kukurydza, w porządku. Karma dla psów, w porządku. Tylko w cholerę dużo tego, Dymitrze Fomiczu.
- Bo mam dużego psa.
- A ten worek z ziemniakami? – policjant wskazał iluzję stworzoną przez Edwarda. – Na paragonie nie ma.
- Kupowałem w innym sklepie – wujek Dima błyskawicznie znalazł wyjaśnienie.
- A ja bym może do niego zajrzał… – rzekł melancholijnie sierżant, stawiając jedną nogę na podłodze furgonetki.
- Coście, towarzyszu sierżancie, kartofli nie widzieli?
- A skąd mi wiedzieć, że to kartofle? – prychnął policjant. – Jak nawet paragonu nie ma…
       Wujek Dima wyjął z kieszeni garść papierów.
- Gdzieś mi się zacharepcił, ale na pewno tu będzie – zadeklarował. – Możecie sami sprawdzić.
      Funkcjonariusz kwaśnym wzrokiem przerzucił pogniecione paragony i wydruki z terminali płatniczych, znalazł wśród nich 50 złotych, schował do kieszeni.
- No dobra – powiedział. – Kartofle mi nie dziwne.
       Wujek Dima zamknął drzwi i wrócił do szoferki, gdzie Bernard Bumbes czekał w pełni wyluzowany na efekty jego działań.
- Cóż, Dymitrze Fomiczu, wydał pan mniej pieniędzy, niż przypuszczałem – nadmienił sierżant aluzyjnie.
- Więcej nie miałem – wujek Dima wzruszył ramionami. – Jakby co, to w piątek wam przywiozę samogonu.
- Dobra jest. Szerokiej drogi – odparł policjant i zasalutował.

- Co za nachał nienażarty! – denerwował się wujek Dima, kiedy furgonetka toczyła się pustą drogą przez las. – Zazwyczaj się tak nie zachowuje. Chyba musiał przepić całą wypłatę…
- Ważne, że się przedostaliśmy – zauważył kocowilk.
      Wreszcie  zjechali na pobocze i zaparkowali przed otynkowanym domem o stromym, spadzistym dachu, prawdopodobnie pruskim. Bernard od razu wyskoczył z auta i pobiegł wyciągać pozostałych. Edward miał najmniej powodów do narzekania, Logan też jakoś sobie poradził, chociaż trochę łamało go w krzyżu. Mark Hades natomiast był całkiem zesztywniały i zataczał się, wychodząc z furgonetki, lecz twierdził, że jako doświadczenie podróż była niesamowita.
    Znaleźli się w niewielkim gospodarstwie. Działka ogrodzona była szczerbatym, chylącym się ku upadkowi płotem, pod którym, w błotnistym bajorze, buchtował nieokrzesany prosiec. Sam dom straszył od frontu wybitą szybą, za którą widniały brudne firanki. Wraz z nim formację podkowy tworzyły nieeleganckie drewniane szopy – jedna kryta papą, druga blachą falistą. Na środku podwórza zaległ stary moskwicz w kolorze wypłowiałego błękitu, z czarną folią w miejscu przedniej szyby, zamiast kół wsparty na cegłach, a zza niego wyzierał zardzewiały roztrząsacz obornika.
Pod ścianą domu drzemał na kilkumetrowym łańcuchu ogromny owczarek kaukaski. Na widok gości zerwał się na równe nogi i rzucił się w ich kierunku z gardłowym ujadaniem. Kocowilk podszedł bliżej. Czując jego zapach, pies z podkulonym ogonem uciekł do budy.
- Od razu swojego rozpoznał – ucieszył się ironicznie wujek Dima. – No dobra, wejdźcie na herbatę, bo jeszcze kawałek drogi przed wami.
       Pomogli gospodarzowi z wyładowaniem zakupów i weszli do środka. Wnętrze domu było zaskakująco schludne – nie ulegało wątpliwości, że całe to dziadostwo od strony drogi to jedynie kamuflaż. Wujek Dima miał do dyspozycji salon z gustownymi regałami pełnymi książek i postmodernistycznym kompletem wypoczynkowym. Na ścianie wisiała ikona św. Mikołaja (nie mylić z Santa Clausem), pejzaż górski i portret Andrieja Sacharowa. W dużym telewizorze plazmowym leciał film z Jamesem Bondem „Nie chcemy tu doktora”.
     Gdy pili przyrządzony przez gospodarza mocny czaj, kocowilk znalazł na krześle gazetę w języku rosyjskim i przejrzał ją z zainteresowaniem. Nie musiał długo szukać. Już na drugiej stronie wydrukowany był felieton dotyczący nowej, sensacyjnej śpiewaczki z Petersburga. Niestety, nie przedstawiał on Natalie w dobrym świetle. Wypełniały go insynuacje na temat jej prowadzenia się oraz powiązań z przestępczością zorganizowaną. Autorem felietonu był Wasilij Skuratow (AwtorWasia) – nałogowy pisarz, autor wielu książek zdobywających nagrody za poruszanie istotnych problemów społecznych. W jego powieściach występowali między innymi obrońcy praw człowieka biorący kilogramy dolarów za utrudnianie życia Rosjanom albo agenci CIA zarażający Rosjanki lesbijstwem. Właściwie jedyną istotną informację w felietonie stanowiła wzmianka o kolejnym osobniku, który mógł mieć niecne zamiary wobec Natalie, niejakim ojcu Warsonofiuszu.
- Zjemy i pojedziemy – rzekł Edward. – Nie ma czasu do stracenia.
- Dobra – zgodził się wujek Dima. – Podrzucę was do Königa, a stamtąd ino łapać transport.
- Ile sobie życzycie za taką pomoc? – upewnił się kocowilk.
- To już nasze rozliczenia z Fiodorem Andriejewiczem.
        Wujek Dima spojrzał na Patela i pozostałych.
- Jakiej klamki czasem wam nie potrzeba?
- Dziękuję, mam swoją – odrzekł Edward.
- A ja nie potrzebuję – stwierdził Mark Hades, w futerale od gitary nosił bowiem siekierę.
      Po skończonym posiłku wyszli przed dom i znów załadowali się do furgonetki, ale teraz nie było już potrzeby chować się pod iluzją albo w worku po psiej karmie. Wujek Dima wyjechał na drogę i ruszył na zachód, ku Kaliningradowi.
- Tylko uważajcie na niuchaczy z Federalnej Służby Paranormalności – ostrzegał po drodze. – Jak tylko wytropią wilkołaka albo zobaczą, że ktoś się bawi magią, przyczepiają mu ogon.
- Ja już mam ogon – stwierdził Bumbes.
- Trafia do akt i dostaje anioła stróża – uściślił wujek Dima, dając do zrozumienia, że to była metafora. – A Federalna Służba jest raczej wampirocentryczna i w dodatku nie lubi się z naszymi chłopcami, więc sami wiecie.

       Plan był taki, żeby po dotarciu do Kalininingradu znaleźć w miarę szybki statek idący do Pitra, wejść na pokład „służbowo” i przedostać się nad Newę jako blindy. Na nabrzeżu w Królewcu ujawniło się jednak dogodniejsze rozwiązanie. Na małym statku pasażerskim „Wietługa”, kursującym między Königiem a Petersburgiem, muzycy przygrywający w restauracji nagle wypowiedzieli umowę, bo nie dostali honorariów za cały tydzień. Edward i jego towarzysze natychmiast weszli w lukę i po krótkich negocjacjach z kocowilkiem, który podawał się za menedżera, kapitan obiecał przewieźć ich do Petersburga w zamian za dwa koncerty (statek miał postój w Rydze). Trio Aquatic Acute wystąpiło więc w nieco złagodzonym repertuarze, obejmującym własne aranżacje utworów Josifa Kobzona i Majki Jeżowskiej, a także „Parostatek” Krzysztofa Krawczyka w wersji P-funkowej.
     Nocą, po koncercie, Edward wyszedł na dziobowy pokład spacerowy. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ciemność, próbując dostrzec linię, gdzie horyzont styka się z morzem.
     To było wprost nie do uwiary. Po niemal roku rozłąki i tylu przeżyciach znowu zobaczy Natalie! Możliwe, że znów będą razem, albo nawet jeszcze bardziej niż razem! Czy będzie go jeszcze chciała po tym, jak pozostawił ją na pastwę losu, wampirów i policji? I po tym, jak nie dochował jej wierności, sznyclując Stellę czy raczej Dorothy, która zresztą próbowała go zabić? Ale gdyby nie próbowała, nie spotkałby Bernarda Bumbesa i nie byłby teraz tutaj, jadąc na wytęsknione spotkanie Natalie; czasami rozpaczanie nad przeszłością po prostu nie ma sensu.
     Nieśpiesznym krokiem wrócił Edward na śródokręcie, aby zejść pod pokład i położyć się spać w kajucie dzielonej z Loganem i Hadesem. Za drzwiami sąsiedniej kabiny było nucone głębokim głosem:

Hoću, majko, hoću
u Gradsku Čistoću.
Spavam danju, radim noću
za Gradsku Čistoću!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz