niedziela, 10 marca 2013

Rozdział XII, w którym Natalie zmienia zdanie

Poprzedni rozdział został chłodno przyjęty, ale mam nadzieję, że tym razem się zrewanżuję. Z dedykacją dla wszystkich wiernych czytelniczek! :*


     Sylwia poprowadziła Natalie wzdłuż nasypu kolejowego. Wyszły z lasu i nad ranem dotarły do Kłobucka, gdzie Natalie miała przez kilka dni wydobrzeć, zanim podejmie podróż do Niemiec. Na miejscu okazało się jednak, że trzeba zmienić plany. Uciekinierka nie mogła pozostać w miasteczku, albowiem w międzyczasie Kłobuck opanowała plaga pingwinów.
       Jakiś czas wcześniej setki nielotów wyszły z rzeki i rozlazły się po całym mieście. Pingwiny wędrowały po ulicach, bezceremonialnie wchodziły na podwórza i do domów, wyciągały żywność z garnków, lodówek, grilli, a nawet ze sklepów. Rysowały dziobami samochody, wybijały okna i ocierały się o mieszkańców. Ludność Kłobucka czuła się sterroryzowana. Ze sklepów w błyskawicznym tempie znikały miotły, którymi zastraszeni mieszkańcy próbowali się oganiać przed pingwinami. Ta metoda zresztą była średnio skuteczna, bo niektóre z ptaków tylko dodatkowo drażniła i ich ocieractwo stawało się jeszcze bardziej bezczelne.
Burmistrz ogłosił stan klęski żywiołowej, chociaż nie bardzo wiedział, co robić dalej. Rada miasta zdecydowała, aby wezwać armię na pomoc, lecz wojskowi nie potraktowali tej prośby poważnie: nie dość, że pingwiny, to jeszcze w lipcu, dobrze się czujecie?
Tymczasem nieloty stawały się coraz bardziej natarczywe. Wystawały przed szkolnym boiskiem i zaczepiały uczniów grających w nogę, aby oddawali im kanapki. Stadami okupowały wejście do Biedronki. W sobotę zatrzymały samochód wiozący parę młodą do ślubu; nie zadowoliły się tradycyjną butelką wódki i podarły suknię pannie młodej.
Sylwia, początkowo zdezorientowana widokiem czarno-białych okupantów, nie straciła głowy. Poszła do apteki i kupiła kilka opakowań tranu w kapsułkach. Wraz z Natalie usiadły gdzieś na boku i przepakowały kapsułki do plastikowych woreczków, a potem chodziła po mieście i sprzedawała je na sztuki jako trutkę na pingwiny. W ciągu niecałej godziny zarobiła kilkaset złotych.
- Masz – wręczyła Natalie stówę. – Na drogę. Jak będziesz już z Dorianem, daj znać.
- Najpierw jadę do Częstochowy – stwierdziła Natalie. – Nie mam się w co ubrać.
      Rzeczywiście, miała na sobie tylko kompletnie podarte legginsy oraz bluzkę, która po ucieczce przed jestrwogiem była podarta tylko niekompletnie, ale jednak.
- Legginsy najlepiej wyrzucić – stwierdziła Sylwia. – Zwracasz na siebie za dużą uwagę. Ściąg.
- Ściąg? – Natalie wzniosła się szokiem. – Nie mam żadnych spodni ani spódnicy!
- Żaden problem – odparła Sylwia i spojrzała w lewo.
     Kilkanaście kroków od nich leżała śliwkowa spódnica do kolan. Prawdopodobnie jakiś pingwin, szukając jedzenia na czyimś podwórku, zaplątał się w wiszące pranie i przywlókł spódnicę aż tutaj. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności rozmiar pasował akurat na Natalie, więc schowała się za drzewem i szybko przebrała. Szkoda tylko, że spódnica nie pasowała kolorystycznie; Natalie miała z tego tytułu spory dyskomfort.
- Chodź, odprowadzę cię na autobus – zaproponowała Sylwia.
       Poszły więc razem w stronę przystanku PKS, obserwując dantońskie sceny, jakie się wokół rozgrywały. Komicznie podskakujący pingwin, wymachując skrzydłami, próbował się dobrać na rympał do siatek niesionych przez jakąś kobietę. Inny nielot złośliwie zastawiał drogę staruszce idącej o kulach. Nieopodal stała furmanka, na której chłop przywiózł do miasta plony. Obległo ją zaraz kilkanaście pingwinów i zabrały się do rozpruwania worków. Woźnica rzucił się na nie z batem, lecz niewiele poradził przeciw przewadze liczebnej.
Jednak żaden z czarno-białych ptaków nawet nie zbliżył się do dwóch dziewczyn. Najwyraźniej Natalie miała w sobie tajemną moc ochrony przed pingwinami.
W końcu obie dotarły na przystanek. Wiata była pomazana napisami, takimi jak „JP na 1%, bo jestem z policji, ale nienawidzę szefa”, „Cygan żem jest” lub „Byli tu Naruto i Sasuke oraz Hinata”. Pod wiatą stało kilka osób, którymi Natalie się nie zainteresowała.
Podjechał biało-niebieski pekaes z rejestracją SKL, jak „Słoneczna Kalifornia”. Ludzie wsiedli, kupili bilety, kierowca wyrzucił z wozu pingwina, iże próbował się przejechać na gapę, i autobus ruszył ku Częstochowej.
Natalie siedziała ze wzrokiem wbitym w oparcie czerwonego fotela całego od dermy i pogrążała się w myślach. Czy ta droga, po której teraz jedzie, jest drogą bez powrotu? Czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy Doriana i będzie w stanie mieć dobry nastrój?
Wreszcie wylądowała w Częstochowej, nie bez przyczyny zwanej Miastem Świętej Wieży. Jednak Natalie nie poczuła się przyciągnięta monumentalną iglicą Jasnej Góry, lecz ruszyła w przeciwną stronę, ku sterczącym pinaklom archikatedry. Nieopodal bowiem mieściła się druga świątynia, poświęcona babilońskiemu zbytkowi: Galeria Jujarska.
Gdy Natalie zobaczyła mnogość sklepów, natychmiast odzyskała radość, która nie witała w jej sercu od ach jak dawna… Natychmiast rzuciła się w wir zakupów. Całe dużo ubrań… Granatowe biodrówki, jeszcze jedne dżinsy, bardzo kolorowa tunika w owoce chytrusowe, bluzka czarna z cekinami i zielona z dużym ptakiem, kanarkowa kurtka z kapturem, legginsy z mazajkami, bakłażanowa spódnica do kolan, miniówka w kolorze melanżu. Do tego kostiumy kąpielowe: dwa czarne, jeden zielony w kratkę z falbanką i jeden pomarańczowy z opartowskim nadrukiem. Dwie pary japonek, trzy pary tenisówek, balerinki. Natychmiast po zrobieniu zakupów przebrała się w czarną bluzkę i szmaragdową plisowaną spódnicę, a na nogi nadziała ćwiekowane sandały. Wybrała się też do drogerii i kupiła mnóstwo kosmetyków na kilogramy oraz szczotkę do włosów. Na koniec zaś, kiedy okazało się, że tak tego dużo, Natalie zaopatrzyła się jeszcze w torebkę i plecak.
Po zakończonych zakupach poszła do fastfoodu coś przetrącić. Kupiła trzy chamburgery z frytkami i świeżo wyciskaną colę. Siedziała przy stoliku, pochłaniając tak od dawna nie jedzoną żywność, która w tej właśnie chwili wydawała jej się jako najprawdziwszo ambrozyja, i od czasu do czasu wydawała z siebie pełne euforii „Łał!” (autokorekta poprawia na „Lał!”) i inne nieartykułowane odgłosy z epoki kamienia wyłupanego.
       Rozczesując włosy, Natalie nagle skrzywiła się z bólu, gdy szczotka natrafiła na skołtunione pasmo. „Salvation can be achieved only by the Pain” – przypomniały jej się słowa Savonaroli. Tak, jeśli chce dobrze wyglądać, musi teraz cierpieć… Zaraz, kto to jest Savonarola? Jakiś projektant mody? Nie, raczej gitarzysta. Na pewno, przecież to od Edwarda usłyszała kiedyś te słowa.
       Edward… Gdzie on jest teraz? On by ją uratował z tego ciemnego metaforycznego lochu, w który wpadła. Tak jak uratował ją przed Hydroforem, przed Aposmyronem… Nie byłoby łatwo, ale na pewno byłoby fajnie. Znowu graliby koncerty, znowu harcowałaby po scenie i uchylała się przed gradem bokserek nadlatujących od strony widowni… Samotne kryształowe łzy zaczęły sekcjami spływać po jej policzkach…
       Zmieniła zdanie. Nie pojedzie do Doriana. W końcu Edward był taki opiekuńczy… Tylko gdzie go teraz szukać? Po pewnym zastanowieniu doszła do wniosku, że pojedzie do górskiego domu, w którym przeżyli tyle niezapomnianych chwil, a na miejscu się zobaczy, co dalej.
       Gdy Natalie wyszła z galerii, było już popołudnie. Poszła zatem w kierunku dworca, aby złapać pierwszy pociąg do Reichu. Brnęła przez Stare Miasto, które, pomimo swej monumentalnej katedry, uosabiało rozpieprz będący obrazem nędzy i rozpaczy. Zresztą co tu mówić o Starym Mieście, skoro nawet reprezentacyjna Aleja NMP (a w każdym razie jej odcinek zwany z amerykańska Pierwszą Aleją) była tego lata dokumentnie rozgrzebana…
         W końcu Natalie dotarła w pobliże dworca. Skosztowała frytek serwowanych w budkach tworzących sławetną „aleję frytkową”, a potem poszła już na peron.
        Gdy stała przy rozkładzie, szukając najbliższego połączenia do Niemiec, dostrzegła ruch kątem oka. Trzej menele siedzący na ławce kilkadziesiąt metrów dalej zaczęli podążać w jej kierunku. Natalie patrzyła na nich z niepokojem.
         Byli coraz bliżej, w brudnych szarobrązowych płaszczach. Jeden miał długie, siwe włosy i brodę, i tylko wąs u niego pozostał czarny. Drugi był łysy, z kozią bródką, a ten trzeci epatował potężnymi wąsami. Bez wątpienia szli prosto na nią, więc Natalie rozpoczęła odwrót.
Gdy zbiegła z peronu, jej uwagę przyciągnął ceglany, przeszklony od frontu budynek, na którego schodach kiwali się elegancko i ekstrawagancko ubrani ludzie. Weszła tam, sądząc, że miejsce to zapewni jej schronienie przed tajemniczymi napastnikami. Okazało się jednak, że trafiła do Kontrolerni – jednej z czołowych melin częstochowskiego środowiska artystycznego.
       Trwała tam właśnie impreza, i to mocna: malarz Ryszard Lufke urządził wernisaż swej nowej wystawy. W swym najnowszym cyklu obrazów, przetwarzając w swoisty zindywidualizowany sposób założenia fowizmu i jakby wortycyzmu, konstruował zdatną do szerszego przyłożenia paralaksę wahania immanentnego naturze ludzkiej. Jego prace nie zapewniały widzowi bezpiecznego poczucia wygodnego komfortu, w zamian pozostawiając go z dojmującym wrażeniem akomprehensywności.
       Uroczyście ubrani goście z kieliszkami w dłoniach podziwiali rozwieszone na ścianach dzieła sztuki, których myśl przewodnia brzmiała „Wszyscy dziennikarze to kurwy” (a przynajmniej tak odpowiedział artysta, gdy wysłannik lokalnej prasy zadał mu pytanie: „Co oznaczają twoje obrazy?”).
        Obecny był cały kefir lokalnych środowisk twórczych. Malarz Andrzej Kadurek i rzeźbiarka Bożena Skaboszczak, znana z podniesienia kopania rowów do rangi sztuki. Przyszedł ksiądz Bardzawy w wytwornej wieczorowej piżamce i profesor Aramowicz z Akademii Jana Dusiciela. Był Mark Hades, lider grupy Rezun Explosion, oraz przybyły przed paroma dniami z Tobolska pisarz Jewgienij Michajłow-Triangulator. Znany rzeźbiarz Jan Spółdzielnia, który przyszedł na imprezę od razu naspawany, rozprawiał o czymś z reżyserem Jerzym Szwesterkindem, twórcą okropnego horroru „Lekarz Psychiczny II”.
        Obecny był także Kazimierz Dłubakow, słynny pisarz ze wsi Ważne Młyny, którego książka „Między trzema kaktusami” kilka lat temu otarła się nawet o listę lektur dla szkół gimbazjalnych. Po dwunastu latach oczekiwania w końcu wydał swoją nową powieść „Koty do pługa nie chodzą” w oszałamiającym nakładzie 147 egzemplarzy. Jego wydawca, znany na całą okolicę guru poezji włókienniczej, stał pod ścianą i oferował książkę w promocyjnej cenie prosto z otwartej walizki. Co chwila podchodzili do niego młodzi literaci, wychylali kieliszek i z najwyższym szacunkiem wciskali mu do rąk swoje dzieła. Niektórzy wręczali mu również gotówkę, aby raczył opublikować ich utwory.
      Nieopodal przetwierał się autor, który kilka lat temu debiutował w prasie lokalnej jako młody, obiecujący poeta o interesującej metaforyce, a dziś był już uznanym członkiem establishmentu, choć jego wiersze ledwo ocierały się o granicę drukowalności. Kontrowersyjny architekt Juho Yhtola mieszał białe wino z czerwonym; inni goście przyjmowali zakłady, jak długo uda mu się utrzymać w pozycji pionowej. Było też wielu innych znamienitych gościów, jak MC Cyrulariusz, specjalista od improwizacji rapowej w stylu renesansowym, basista jazzowy Wojciech Dong Phap czy radny Ernest Gamoń.
Natalie przepychała się przez tłum w stronę jedzenia, ocierając się mimochodem o gości i nasłuchując artystycznych rozmów.
- Wiesz, ta twoja powieść jest dość obrazoburcza, ale trochę więcej akcji by się przydało.
- Suchego krew zalewa, że w tym roku nawet nie dostał nominacji do nagrody prezydenta.
- Słyszeliście koncert Leszek Gołąb Quintet w Szekesfehervarze? Normalnie padłem na cyce.
- Panowie, my tu gadu-gadu, a legendarnego skarbu zbója Naramka w dalszym ciągu nie odnaleziono…
         Natalie od razu poczuła się uskrzydlona, gdy trafiła w środowisko artystyczne. Oto i miejsce dla niej! Jeszcze jeden dowód na to, że powinna być z Edwardem, bo wtedy mogłaby się w pełni realizować… Od razu wsunęła kilka ciastek, popijając czerwonym winem i sokiem, który dla odmiany był pomarańczowy.
      W pewnej chwili podszedł do niej jakiś facet w średnim wieku i okularach, z bezładnym, siwiejącym zarostem.
- Przepraszam, czy pani też jest malarką? – zapytał.
- Nie – odpowiedziała Natalie.
- To ciekawe – uśmiechnął się mężczyzna. – Bo chyba ma pani jakiś związek z kulturą. Tak mi się zdaje, że gdzieś panią widziałem.
- Jestem wokalistką – odparła. – Śpiewałam w zespole.
- Ach tak! – odpowiedział mężczyzna. – Czesław Skucha. Poeta, grafik komputerowy, czasem też śpiewam.
- Natalie Foster – przedstawiła się.
            Skucha spojrzał na nią z fascynacją.
- Tak jak ta dziewczyna, która narobiła warchołu w Gdańsku?
- To właśnie ja – odpowiedziała Natalie.
- Niemożliwe – zaśmiał się artysta. – Przecież ona siedzi w więzieniu.
- Niedawno uciekłam – przyznała się.
- Widzę, że ma pani poczucie humoru – Skucha podniósł kieliszek.
      I natychmiast wypił.
- Pani jest wokalistką? – zaczepił ją Mark Hades, znany w mieście i okolicach ze swego niezrównanego growlu. – Czy mogę prosić o małą demonstrację?
        Ci, którzy go znali, wiedzieli, że chodzi mu o demonstrację walorów nie tylko głosowych, lecz Natalie nie rozpoznała jego intencji  - i zaśpiewała.
      W gwar rozmów środowiska artystycznego, w skupienie kontemplacji obrazów wdarła się tsunamiczna nawała głosu Natalie, świdrująca niczym zmutowany słowik, rozbryzgująca się w melizmatyczne kadencje i kaskady. Ten głos był jak klimatyzowanie automobilu codzienności, jak mistyczne kangury galopujące ku horyzontowi oświecenia. Ze swych płuc Natalie wydobywała tonacje poruszające niejedną strunę w duszach, a nierzadko i w ciałach zgromadzonych artystów. Jan Spółdzielnia oblał się winem, ksiądz Bardzawy zaczął szlochać z wrażenia. Jerzy Szwesterkind odwrócił się do ściany, aby nikt nie zobaczył, jak bardzo cieszy go ten śpiew. Sam gospodarz wernisażu, Ryszard Lufke, spadł ze schodów (trzeba mu jednak przyznać, że nie tylko za sprawą głosu Natalie – miał w sobie dużo procentów, a na nogach za duże kapcie).
      Gdy Natalie skończyła, zapadła całkowita cisza. Nawet Mark Hades zaniemówił. Notabene nie miał świadomości, że w zeszłym roku był blisko poznania Natalie, bo to jego grupa weszła na zastępstwo za Krankschaft, gdy Edward i koledzy zawiesili trasę koncertową po Bawarii.
- To się nazywa śpiew – powiedział wreszcie z uznaniem Kazimierz Dłubakow. – Bo dzisiaj przeważnie te młode to tylko na gitarach bębnią, a jaka z tego muzyka, to sam pan wisz.
       A do Natalie podszedł jakiś kolejny brodaty facet w garniturze.
- Jestem Mieczysław Sznycler, dyrektor Operetki Częstochowskiej – przedstawił się. – Chciałbym z panią podpisać kontrakt na trzy koncerty.

5 komentarzy:

  1. Nie mówi się ściąg tylko zdejm. Jestem wcząśnienta plagom pingwinów i normalnie je widzę takie jak te od Króla Juliana!A dantońskie sceny to jest to samo co drankońskie? Urzywasz takich trudnych słów czasami że chyba jetseś już na studiach albo co. A ja też byłam kiedyś w Częstochowej i widziałam dużo pingwinów ale nie jechałam pekaesem.
    pozdrawiam
    Irenka

    OdpowiedzUsuń
  2. BOŻE BOŻE BOŻENKO

    Jak wspaniałą ucztą literacką to było! Doskonały pis anielskiego śpiewu Natalie sprawił, że pobudził się mój zmysł słuchu, i usłyszałam coś, co zapewne ty słyszałaś tworząc swoj utwór, a może nawet coś lepszego, gdyż mamy tu do czynienia z dziełem natchnionym.

    Ale ten kefir to mocno nieświezy musiał być.

    Wspomniano o Edwardzie. Jest dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na poczontku muszę ci podziękować za wspaniałą dedykację, normalnie czuję się jakbym dzięki tobie robiła się sławna, w końcu jesteś już takom sławnom blognerką i wgl.
    Bardzo lubię pingwiny i dlatego tesh ta nocia poryszała moje serce a normalnie to tylko Bodzio je porzusza. I jak tak wzpomniałaś o pannie młodej to pomyślałam że moglibyśmy mieć pingwina na naszym ślubie z Bodziem bo gołempie są nudne. Bardzo wspułczuję Natali tragicznego rzycia, to musi być straszne chodzić w niepasującej spudnicy, na szczęście ja nie mam takich problemów bo mój Bodzio kochany jak jestem nieszczęśliwa daje mi pieniądze na nowe. I jeszcze musi pszeb ywać z ludzmi którzy piszą jakieś nudne ksiąrzki! Szkoda tylko że nie dałaś fociów strojów. Normalnie chyba wezmę przykład z diety natali, jest taka tró (tró to nowe słowo, jakiego się nauczyłam, jest bardzo trędi).
    Szkoda że nie będzie Doriana, ale Edward też jest tró i ma tró imię jak z mojej ulbuionej powieści Stefani Mejer. Powinni kiedyś wystąpić razem! Niech mają pojedynek!
    Margueite

    OdpowiedzUsuń
  4. Super blog! :3
    _________
    Kiedyś była zwykłą dziewczyną, lecz sława wywróciła jej życie o 360 stopni. Coraz trudniej było jej prowadzić normalne życie, będąc rozpoznawaną na każdym kroku. Nie miała chwili wytchnienia, zero spokoju. Jak poradzi sobie w nowej sytuacji, nie rozumiejąc niczego, nie wiedząc komu zaufać? Czy sława to naprawdę to, co najbardziej w życiu ją uszczęśliwia?
    Zapraszam: http://szarosc-pomaranczy.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń