Sukces opery
„Czapajew” z Natalie Paranormal w roli kaemistki Anki okazał się równie
nieoczekiwany jak hiszpańska inkwizycja. Nikt nie spodziewał się tak
miażdżącego wydarzenia artystycznego.
Na spektakl,
aby osobiście zobaczyć i usłyszeć zjawiskową mezzosopranistkę, zjeżdżali do
Petersburga słuchacze z całego imperium: z Uralu, Kaukazu i Syberii, z
Poszechonia, Uriupińska, Jełabugi i Starego Oskoła; przybywali z Białorusi,
Armenii, Azerbejdżanu i Naddziestrza. O iście europejskim poziomie występów
Natalie świadczyły watahy Finów, Szwedów, a nawet Estończyków, którzy lądowali
promami w piterskim porcie i walili gremialnie na ulicę Kujbyszewa, nie
zdążając nawet kupić wódki po drodze.
Natalie
była wręcz rozchwytywana i dobrze się z tym czuła. Wstawała o jedenastej,
wykonywała przedpołudniowe czynności, a po śniadaniu jechała do miasta na
zakupy. Kilka godzin później odbierał ją Siergiej Iwanowicz Nietopyriew, który
po sukcesie „Czapajewa” kupił sobie czerwonego zaporożca. Razem jechali na
obiad do restauracji, a potem do opery, gdzie zaczynała się wytężona praca, wieczorem
zaś przychodziła pora występu. Jeżeli któregoś dnia w operze odbywał się spektakl
bez jej udziału, Natalie wracała do domu.
Na wolnym
czasie, w ramach oswajania języka rosyjskiego, czytała powieść Antona
Mużynskiego „Nosferator Judei” i co trochę spluwała z niesmakiem, bo obraz
wampirów wykreowany przez ałotra nie miał zgoła nic wspólnego z
rzeczywistością. Oglądała też filmy, czasami udzielała krótszych lub dłuższych
wywiadów, a także odpisywała na korespondencję od wielbicieli.
Wyrazy uznania
dla niesamowitej śpiewaczki przychodziły kilogramami na adres Małej Opery
Tragicznej, zarówno pocztą tradycyjną, jak i elektroniczną. Wszyscy nadawcy byli
zachwyceni, ale niektórzy byli zachwyceńsi od innych. Niejaki Ałmazbek
Ałmazbekow kategorycznie prosił Natalie o rękę, argumentując swoją propozycję
faktem posiadania dwóch mercedesów, domu na Cyprze oraz, co najważniejsze, gospodarki
liczącej cztery tysiące samych baranów, nie mówiąc o owcach. Zakłady Artykułów
Piśmiennych „S-Perm”, ul. Mała Babajewka 5, Perm, Fed. Ros., błagały ją o
użyczenie wizerunku i głosu w kampanii reklamowej, zaś Teatr Nowoczesny im.
Piotra Uksusowa w Saratowie proponował występy gościnne. Natalie czuła się jak
królowa…
Ale nie
wszyscy cieszyli się z jej sukcesów. Gdzieś tam z miasta dochodziły nowe wieści
o pikietach, demonstracjach i nabożeństwach przebłagalnych planowanych przez
ojca Warsonofiusza. Szalony kapłan nie tracił zresztą czasu i obłożył Natalie
anatemą, ale nie wpłynęło to w żaden sposób na sprzedaż biletów.
Z kolei w
kuluarach Małej Opery Tragicznej sopranistka Olga Nikiforczuk przy każdej
możliwej okazji wyrażała swoją frustrację spowodowaną faktem, że cały Piter
mówi o jakiejś amerykańskiej przybłędzie z Syberii, a nie o niej. W bufecie
przy kieliszku koniaku złowieszczo potrząsała swym lśniącym blondem, obsypując konkurentkę
typowo rosyjskimi piętrowymi przekleństwami.
- To ja powinnam tu być gwiazdą –
wściekle przekonywała bufetowego. – A tamta niech wraca do kołchozu, gdzie jej
miejsce.
Nie witała się
z Natalie, na jej widok wychodziła z pomieszczenia, a słysząc jej śpiew,
ostentacyjnie zatykała uszy. Któregoś dnia jej nikczemność sięgnęła tak daleko,
że gdy Natalie miała przed występem iść do garderoby, Olga Stiepanowna zatkała
dziurkę od klucza gumą do żucia i trzeba było wzywać wujka Szurę, rekwizytora,
żeby otworzył drzwi butem. Jednakże Nikiforczuk nie przyznała się do tak
niecnego zamachu. Twierdziła, że nie wie, kto to zrobił, ale w pełni pochwala.
Wbrew pobożnym
życzeniom sopranistki Olgi gwiazdą pierwszej wielkości pozostawała Natalie i to
ona ściągała publikę do Małej Opery Tragicznej. Dochody wzrastały huraganową
lawiną. Księgowa, odzwyczaiwszy się wcześniej od takich kwot, nie nadążała z
księgowaniem. Dyrektor Wolfstein nie tylko spłacił cały dług złowrogiemu
Palcowi, ale również, bez niczyjej łaski, szarpnął się na dodatkowe dwie tony
węgla. Nie wyzbył się jednak wrodzonego fatalizmu.
- W którymś momencie coś musi
pierdyknąć, Sieriożka – przekonywał, gdy z Nietopyriewem raczyli się w
gabinecie rumem wysokiej klasy. – Taki wielki sukces jest nienaturalny…
Ojciec
Warsonofiusz siedział za biurkiem na plebanii i kartkował pisma świętego
Grzegorza z Nazjanzu w poszukiwaniu jakichś efektownych zdań do użycia w
najbliższym kazaniu. Zza ściany dochodziło pobrzękiwanie garnkami: to żona
kapłana, Paraskiewa Iwanowna, robiła obiad.
Zamknął
książkę, a potem oczy. Następnie otworzył książkę na chybił trafił, uderzył
palcem, otworzył oczy, ale w nie już niczym nie uderzał. „…zawsze i dla każdego
cnota jest czymś pięknym, a zło czymś brzydkim i szkodliwym”. Dobre, będzie się
nadawało. Co prawda cytat nie bardzo pasował do ogólnego tematu kazania, ale co
za problem lekko nagiąć? Można by jeszcze trochę dorzucić o operze, nigdy za
wiele ostrzegania przed tym diabelstwem…
Ojciec
Warsonofiusz westchnął, przeżegnał się i spojrzał na ścianę, gdzie wisiała
ikona cara Iwana Groźnego, tak sromotnie niedocenionego przez główny nurt
Cerkwi. Nic dziwnego, całkiem już ich opętały judeoamerykańskie miazmaty. Demonicznego
jadu opery także w ogóle nie są świadomi. Pisał przecież w tej sprawie i do
biskupa, i do patriarchy, i do samego Władimira Władimirowicza, a żaden z nich
nie zaszczycił go odpowiedzią, nawet figi nie pokazał.
W
takiej sytuacji ojciec Warsonofiusz zmuszony był w swojej krucjacie zawrzeć
niewygodne sojusze. Poparł go heretycki kaznodzieja Egbert Kapustin, a także Hakim
Pietuchow z organizacji Dżihad Kulturalny Ummy Leningradzkiej. Wydawało mu się,
że to grzech, bo przecież powiedziane jest: „Nie można podjadać ze stołu Pana i
ze stołu demonów”. Ale cóż, Warsonofiusz wolał zaryzykować własne zbawienie,
aby tylko uratować więcej dusz.
Od kiedy zaś pojawiła się ta cała Natalie,
jego lęk i denerwacja wzrosły o tysiąc procent. Wiele wskazywało na to, że
dziewczyna była Antychrystem we własnej osobie, a bezpośrednie z nią spotkanie
pod drzwiami Małej Opery Tragicznej przekonało go, że w istocie tak jest.
Ojciec Warsonofiusz od rana omadlał tę sprawę, ale Duch Święty jakoś na niego
nie zstępował. I dopiero teraz przyszło mu do głowy pewne rozwiązanie.
Nie ma rady,
trzeba zadzwonić do Palca. Wprawdzie to bandyta, ale nasz, rosyjski, a poza tym
daje przecież grube datki na cerkiew. Można się pomodlić o jego nawrócenie, ale
to dopiero później, kiedy już załatwi sprawę z Natalie…
Ojciec
Warsonofiusz sięgnął po słuchawkę.
Pewnego
popołudnia Nietopyriew, zamiast do opery, zawiózł Natalie do siedziby Radia Fontanka,
aby zarejestrować parę pieśni na charytatywny maksisingiel. Drugim śpiewakiem
biorącym udział w sesji był Walentin Pafnutjew, odtwórca roli tytułowej w
„Czapajewie”. Rozpiska przewidywała, że oboje nagrają po dwa kawałki solo, a
potem jeszcze dwa duety.
Pafnutjew nie
miał większych kłopotów. Majestatycznie wykonał swoją wersję Oj, to nie wieczer z akompaniamentem
tria mnichów buddyjskich z Ułan-Ude oraz pieśń wojenną stepowych barbarzyńców, Rozpriahajte chłopci koniw. Gdy zaś przyszła
kolej na Natalie, okazało się, że ma tego dnia jakiegoś pecha. Przy rejestracji
pierwszego utworu na minutę wysiadła elektryczność, a przy drugim do radia
przyszła policja podatkowa sprawdzić, czy nie odbywają się tu jakieś przewały. Weszli,
zrobili kipisz, zainkasowali „nieoficjalną opłatę za sporządzenie protokołu” i
wyszli, dopiero potem udało się dokończyć nagranie.
Kolejny miał
być duet, zaśpiewany przez Natalie i Pafnutjewa do wtóru fortepianu (za którym
siedział Nietopyriew) i kwartetu smyczkowego. Ledwo jednak swym kryształowo-mosiężnym
głosem wyciągnęła pierwszy wers, inżynierowi dźwięku zawiesiła się konsoleta. Dobry
kwadrans trwało, zanim zdołał doprowadzić ją do porządku, poskutkowała dopiero
wypowiedziana głośno wobec sprzętu groźba przyniesienia młotka. Kolejne zwrotki
wchodziły całkiem gładko i wszyscy mieli już nadzieję, że sesja zakończy się
sukcesem. Jednak w momencie finałowego crescenda, kiedy Natalie hulała po
najwyższych rejestrach, urządzenie zaczęło bzyczeć, syczeć i cyckać, a w końcu
wydaliło z siebie pióropusz gęstego popielatego dymu i w ogóle przestało
pracować.
- Cóż, jak pech, to pech –
westchnął Nietopyriew. – Dokończymy jutro.
- Jak to? A moja konsoleta? –
zdenerwował się inżynier. – Kto mi pokryje naprawę?
- Nie macie techników w stacji? –
zapytał Siergiej Iwanowicz z niedowierzaniem.
- Wyście zepsuli, wy
naprawiajcie! – radiowiec poczuł się dotknięty.
- Udowodnij, że myśmy zepsuli! –
warknęła Natalie.
- Nawet nie dotykaliśmy tej
twojej chrzanowiny – dodał Nietopyriew.
- Chrzanowiny! – powtórzył
inżynier oburzony. – Słyszy pan, Pawle Nikołajewiczu, oni obrażają mój sprzęt!
Paweł
Nikołajewicz, dyrektor programowy Radia Fontanka, wzruszył ramionami.
- Ech, Waśka, zamiast się
wykłócać, zawołałbyś przez ten czas wujka Mitrofana… Wpadnijcie jutro,
Siergieju Iwanowiczu, pożyczymy konsoletę z Radia Raskolnikow.
Kiedy Natalie
z Nietopyriewem wracali na kwaterę, nadchodził już zmierzch.
- Odstawię panią do domu i
pojadę, bo jestem umówiony u braci Czurbułowów – powiedział Siergiej Iwanowicz.
– Mają urodziny, muszę jeszcze koniak kupić.
Byli na
Prospekcie Entuzjastów, niedaleko od domu. Po lewej stronie ciągnęły się
brudnoszare pudła wieżowców rozświetlone kwadratami okien i prostokątami
balkonów, z prawej plama ciemności wskazywała miejsce, gdzie powinno się
znajdować błonie Malinowka.
- Fajnie było w tym radiu –
powiedziała Natalie. Śpiew był jej żywiołem, nie zniechęcała się nawet
koniecznością nagrywania dubli.
- Ano, fajnie, fajnie –
przytaknął Nietopyriew. – Tylko że jutro drugie podejście. Znowu będziemy w
plecy z operą.
- Spoko, jutro niedziela, mam
wolne – stwierdziła Natalie. – Następny spektakl dopiero w poniedziałek. Ale
upiornie mi się podobają te wasze pieśni. Спят
курганы темные, солнцем опаленные, и туманы белые ходят чередооооой...
I
znowu dała czadu w socrealistycznym repertuarze. Siergiej Iwanowicz mógłby jej słuchać bez końca, z każdym taktem
wyśpiewywanym przez Natalie najczystsza ambrozja lała mu się do uszu…
- И в запой отправился парень молодоUWAGAAAA!!!
Reflektory
wykroiły nagle z mroku drobną, ciemną sylwetkę, która od strony błoń weszła na
jezdnię, błysnęły na czarnym płaszczu i rudych włosach. Nietopyriew desperacko
nażął hamulca, koła zabuksowały i wydały przerażający pisk. Jednak zreagował za
późno. Rozległo się głuche humpnięcie, dziewczyna na jezdni poleciała do przodu
i klapła na asfalt.
- Boże! – ryknął kompozytor,
walnął pięścią w kierownicę i dodał kilka wyrażeń, które raczej trudno usłyszeć
podczas nabożeństwa. – Wsadzą nas, pójdziemy za kratki!
- No i jak pan jedzie, Siergieju
Iwanowiczu? – zdenerwowała się Natalie. – Niby poważny człowiek kultury, a
rozjeżdża ludzi niby w GTA…
- Rozkojarzyła mnie pani! – uniósł
się Nietopyriew. – Gdyby nie pani śpiew, szybciej bym zahamował! Też sobie pani
znalazła moment na śpiewanie…
- O, przepraszam! – powiedziała
Natalie z jadowitą ironią. – Nie wiedziałam, że jest pan tak fatalnym kierowcą.
Miliony ludzi na całym świecie słuchają muzyki w czasie jazdy i jakoś dają
radę!
- Dobrze już, dobrze. Skąd niby
miałem wiedzieć, że mi tu nagle jakaś gotycka punkówa wylezie przed maskę?
- Metalówa! – sprostowała
Natalie.
- Jeden diabeł! Piesi nie powinni
pchać się jak owce na jezdnię. Niewielu rzeczy w życiu jestem tak pewny jak
tego, że w tym miejscu nie ma pasów i nigdy nie było!
Przez
dłuższą chwilę siedzieli w posępnym milczeniu.
- To co, chyba jej pomożemy? –
zaproponowała Natalie.
Siergiej
Iwanowicz przytaknął, otworzył drzwi zaporożca.
- Ech, te moje inteligenckie
skrupuły! – westchnął. – Gdyby to była Moskwa, już dawno byśmy odjechali…
Wysiadając, włączył
światła awaryjne i wyciągnął saperkę spod fotela na wypadek, gdyby sytuacja
okazała się poważniejsza. Tymczasem Natalie zdążyła już podbiec do poszkodowanej.
Dziewczyna w czarnych rajstopach i skórzanym płaszczu leżała na jezdni, a obok
niej – sfatygowany wojskowy plecak ozdobiony naszywkami zespołów heavyrockowych.
Włosy w odcieniu burgunda częściowo rozsypały się na asfalcie, a częściowo
zasłoniły poszkodowanej pół twarzy…
- W porządku? Co się tak pani na
nią gapi? – wołał Nietopyriew, widząc swą podopieczną jakby skamieniałą w
pochyleniu nad potrąconą dziewczyną.
- Cześć, Natalie!… Masz
pozdrowienia od prababci Gladys… – wyszeptała Sandy Herbst i straciła
przytomność.
- To moja przyjaciółka! –
krzyknęła Natalie przerażona. – Skąd ona się tu wzięła?
- No cóż, ja pani tego nie powiem
– odparł Siergiej Iwanowicz. – Ale widzę, że jednak żyje.
- Do szpitala ją!
- Żartujesz! Zaraz zlecą się
dziennikarze, plotkarze i inne hieny. Będzie z nami koniec! Dawaj, wieziemy ją
na chatę! To i tak bliżej niż do szpitala.
- Ale ona jest ranna!
- To tylko stłuczenie, do wesela
się zagoi. Pracowałem w kołchozie, znam się trochę na tym.
Przenieśli
ją ostrożnie, położyli na tylnej kanapie sabakorożca i ruszyli z kopyta na Prospekt
Industrialny.
Pod
blokiem, w świetle latarni, wyciągnęli Sandy z samochodu. Podwórze było puste,
ani żywej duszy w zasięgu wzroku, nie licząc stolarza Trofimowa z sąsiedniej
klatki, który tradycyjnie leżał pijany pod trzepakiem. Ze wszystkich stron słychać
było nieubłaganie miałczejące koty.
Winda
jak na złość okazała się zepsuta, więc Natalie z Siergiejem Iwanowiczem musieli
wnieść Herbstównę po schodach. W mieszkaniu położyli ją na kanapie. Nietopyriew
obejrzał poszkodowaną i stwierdził, że kości ma całe, więc w sumie nic jej nie
będzie.
- To ja lecę do Arkadija i Wsiewołoda
– zapowiedział. – Proszę się nią zaopiekować, Natalie.
Sandy
wróciła do siebie wkrótce później i na widok Natalie od razu się rozpromieniła.
- W końcu cię znalazłam! –
wykrzyknęła z satysfakcją.
- Wszystko z tobą w porządku?
- Jest nieźle, tylko trochę sobie
potłukłam biodro. – Herbstówna próbowała się uśmiechnąć. – Na 1500 metrów bym
się teraz nie ścigała.
- To dlaczego nie szłaś
chodnikiem? – skrytykowała ją Natalie. – Przecież Rosjanie jeżdżą jak wariaci. Gdzie
Victoria?
- Zostawiłam ją w hotelu, bo jest
niedyspozycyjna – wyjaśniła Sandy. Nie mówiła całej prawdy: wychodząc do
miasta, celowo kazała koleżance pozostać na miejscu, chciała bowiem być
pierwszą, która znajdzie Natalie, a przy tym scementować swój status najlepszej
przyjaciółki forever, do którego Turnerówna też sobie rościła pretensje. – A w
ogóle to skąd wiesz, że Vicky Mae ze mną przyjechała?
- Jeden pirat mi powiedział –
przyznała Natalie.
- Adrian Sunday, tak? – zapytała
Sandy z nagłym smutkiem. – Miałaś okazję go poznać?
- Tak, i słyszałam, że wy też.
- Vicky Mae to nawet w sensie
biblijnym – Herbstówna smętnie pokiwała głową. – Ale przecież stale z nim koresponduję.
Dlaczego nic nie napisał? Jasne, dlatego, że w ogóle mu o tobie nie
wspominałam, nasza misja ratunkowa miała być tajemnicą. No ale skoro już
wiedziałaś, że do ciebie jedziemy, mogłaś chociaż zadzwonić, uprzejmie wysłać
maila, cokolwiek!
- Chciałam – rzekła Natalie. –
Ale wyszło mi z głowy, byłam ostatnio taka zajęta… Jak się tu dostałaś?
- Normalnie, autobusem
piętnastką, ale chyba pomyliły mi się przystanki, poszłam jakoś na skróty,
przez tamten park, no to ulicę też chciałam pokonać na przełaj i właśnie wtedy…
- Nie o to mi chodzi – Natalie
była u kresu irytacji. – Skąd wiedziałaś, w której dzielnicy szukać?
- Elementarne, droga watsonko! Jesteś
przecież sławna. W jednej gazecie napisali, że lokatorzy się na was skarżą, bo
ciągle śpiewasz, a twój mendażer po nocach wali w fortepian.
- A się skarżą? – zdziwiła się Natalie.
– No rzeczywiście, był ktoś kiedyś u nas, jakiś dzielnicowy czy ktoś taki, ale to
Siergiej Iwanowicz z nim rozmawiał, chyba wszystko załatwił.
- Cóż, ważne, że nareszcie jesteśmy
razem – zauważyła Sandy z uśmiechem. – Nie mów mi, że się nie cieszysz na widok
swojej najlepszej przyjaciółki. Zrób mi może coś do picia…
Kiedy
Natalie wyszła do kuchni, Herbstówna zwlekła się z tapczanu i zwiewnie
powłócząc obolałym biodrem, zaczęła się rozglądać po salonie. Niemal wszystkie
książki były po rosyjsku, więc nie miała z nich większego pożytku. Za to z pewnym
zainteresowaniem przesuwała oczami po grzbietach DVD. Nie pominęła także obowiązkowej
inteligenckiej kolekcji porno, która przypomniała jej pewne zdarzenie ze szkoły.
Trafiła się ongiś praca domowa na literaturę – napisać recenzję jakiegoś filmu.
Sandy stworzyła zatem recenzję pornosa pod tytułem „The Moist Hoist”, ale
otrzymała niedostateczny – jej odwaga nie została doceniona przez nauczycielkę.
Tytułowała się później ofiarą patriarchalizmu, gdyż ośmieliła się skrytykować
aktorów biorących udział w tym wiekopomnym dziele: „Co do panów, to jest ich
trzech, ale równie dobrze mogłoby nie być żadnego. Pierwszy to wąsaty wujaszek
z zakolami, drugi z twarzy i z sylwetki reprezentuje typ, który nazywam „typowy
Krzychu”, a trzeci chyba jest w połowie goblinem.”
Natalie
przyniosła z kuchni dwie półlitrowe filiżanki kakao. Na ten widok Sandy popadła
w jeszcze większy zachwyt, jak gdyby z każdą chwilą stawała na kolejnym zbylu
drabiny prowadzącej na niebiosa.
- No to teraz mi się ze
wszystkiego wytłumaczysz! – zapowiedziała tryumfalnie. – Gdzieżeś to bywała,
czarna jałówko?
Usiadły
na parapecie i popijając parującą szarobrązową ciecz, opowiadały sobie w
skrócie całą historię. Było co opowiadać, jako że prawie rok już minął od
tamtego popołudnia, kiedy to poszły po szkole na plażę. Sandy uratowała wtedy Natalie,
gdy coś ją wciągało pod wodę, ale zamiast podziękowania dostała opeer z
mieczami, Natalie sądziła bowiem, że to Sandy właśnie ją wciąga. Gdybyż w tamtej
chwili wiedziały, że ich następna rozmowa nastąpi wiele miesięcy i setki
kilometrów później… Przeżywała radość, słuchając narracji przyjaciółki o
zakupach w Nowym Jorku, o występach w klubach rockowych i podbijaniu
publiczności operowej, a smuciła się, gdy Natalie opowiadała o więzieniu,
niewoli u Łukasza Dorajdy, czy też o Dorianie albo Edwardzie. Sama przedstawiła
dzieje swojej misji ratunkowej, przeprowadzonej zuchwale samowtór z Victorią
Turner. Nie zapomniała wspomnieć epickiej walki Samporna Pattathaya o
Igelitowego Orła, chociaż podkoloryzowała nieco własny udział w jego sukcesie. Dziewczyny
gadały tak długo, że w końcu nadeszła dziesiąta.
- Późno już – zauważyła Sandy. –
Może by się ukąpać?
- Dobra. Kto pierwszy?
- Pierwszy? – zapytała Herbstówna
rozczarowana. – No dobra, ja pójdę.
Nie
zajęło jej to wiele, a gdy przemknęła z powrotem do salonu, pod prysznic poszła
Natalie. Ciągle była oszołomiona spotkaniem z przyjaciółką, która tego wieczoru
bez końca wychwalała jej sztukę wokalną, przywołując konkretne utwory grupy
Krankschaft, a nawet arie operowe, chociaż to z pewnością nie była jej bajka. I
to nie było takie sobie słodzenie: nie wahała się mówić o tym, co się jej w
partiach Natalie nie podobało. Z tego wniosek, że słuchała uważnie. Natalie
niespodziewanie poczuła nagłe wzruszenie. Była dotąd przekonana, że jej
przyjaciółki to płytkie sprzęgi, nierozumiejące prawdziwej sztuki…
Wychodząc
z łazienki, zastała Herbstównę bezwstydnie rozciągniętą na całą szerokość łóżka.
Zirytowała się nieco, choć formalnie rzecz biorąc nie było to jej łóżko, tylko
akademika Szuszałowa, grasującego aktualnie w pałatce po dzikich sopkach
Sachalinu. Ten widok uderzył ją z siłą kawałka szyny zawieszonego na łańcuchu.
Byłożby to możliwe, żeby tamta niepozorna szara mysz o niewyparzonym dziobie
przepoczwarzyła się w burgundowłosego półwampa z tatuażem? Natalie poczuła coś
bardzo niepokojącego, co tylko częściowo było zawiścią na widok tak wypasionego
koronkowego gorsetu. Równocześnie zaś Sandy, widząc Natalie w designerskiej
atłasowej czerwonej koszuli nocnej z konstruktywistycznymi czarno-żółtymi
falbanami, przelękła się, aby oczy wychodzące z wrażenia na wierzch nie
zrzuciły jej okularów.
- Obejrzymy coś? – zaproponowała,
starając się, by jej głos brzmiał sennie i neutralnie.
Natalie
włączyła telewizor i zrobiła kolejną porcję kakao. Dziewczyny postanowiły
obejrzeć horroromedię romantyczną „Poznaj moją piłę tarczową”. Produkcję tę
wypełniały niezwykle zuchwałe sceny, zaś aktorstwo było takie, że istotnie bez
piły nie przystąp.
- Strasznie boli mnie ramię –
powiedziała w pewnym momencie Sandy, wyciągając rękę. – Gdybyś tak mogła
rozmasować…
Nieoczekiwanie
Natalie spełniła jej życzenie, opanował ją bowiem nieznany dotąd stan zwany przez
niektórych poczuciem winy. W końcu to ona, wraz z Siergiejem Iwanowiczem,
potrąciła przyjaciółkę autem. Miętosiła więc Herbstównę po tatuażu, a ta z
krzykiem przestrachu lgnęła ku niej kurczowo za każdym razem, gdy na ekranie lała
się krew (czyli często). Nie żeby Sandy istotnie się bała, ale po pierwsze,
wczuwała się w konwencję, a po drugie, starała się wykorzystać każdy pretekst
do bliskości ze swą najlepszą przyjaciółką, tak dawno niewidzianą.
Mniej
więcej w trzech czwartych filmu jedną z bohaterek, roztrzepaną nastolatkę
służącą jako Element Komiczny, poddano wyrafinowanym do napiętych granic
brutalnego absurdu torturom przy akompaniamencie zniekształconych wrzasków i
gargantuicznej erupcji keczupu. Scena była tak sugestywna, że Sandy nie mogła
się powstrzymać. Zamknęła oczy, przycisnęła się do Natalie i błyskawicznie
nakryła jej usta swoimi.
- Czy ci się czasem coś nie
pomyliło? – zapytała Natalie wzburzona, gdy Sandy wreszcie odessała się od jej
twarzy.
- Ależ skąd! W odróżnieniu od
ciebie nic nie robię bez zastanowienia, moja droga – odparła Herbstówna, po
czym jej wargi znów zespoliły się z ustami przyjaciółki…
- Wiśniowa szminka, co? –
rzuciła. – Nie poznaję cię. I w ogóle kto nosi szminkę do łóżka, ty burżuazjo
ty.
Natalie
nic na to nie odpowiedziała, tylko na taką bezczelność oraz namolność po prostu
dała jej po twarzy.
- O, ty brutalu – stwierdziła Sandy tonem
przepełnionym sadysfakcją. – Od tej strony też cię nie znałam…
I
ponownie przeprowadziła ustno-językowy desant na wargi Natalie, napierając tak
mocno, jak gdyby miała zamiar rozgnieść je na słodką galaretę.
- Sandy, przestań – powtarzała
Natalie w rzadkich chwilach, gdy przyjaciółka, kierując swą aktywność ustną
bardziej w stronę szyi, pozwalała jej złapać oddech. – Sandy, naprawdę
przeginasz…
- Oj tam, nie bądź wiśnią, cały
rok na to czekałam – powiedziała Sandy, wkładając jej siłą w dłoń koniec
tasiemki od gorsetu. – A przeginać to dopiero zacznę…
Natenczas
nad Natalie nadciągnął nagły niespodziewany napływ nieżności. Sandy wiele
przeżyła, aby ją odnaleźć. Co prawda mniej niż sama Natalie, bo nic z tego, o
czym opowiadała, nie mogło się równać wysadzeniu dworca w Gdańsku, próbie
zbiorowego gwałtu, niewoli u ultranadopiekuńczego wampira ani podróży koleją
transsyberyjską na raty. Niemniej nie dało się ukryć, że na wieść o jej
nieszczęściach ani Vanessie, ani Amy, ani innym tak zwanym kumpelom w ogóle nie
chciało się duszyć rupy, podczas gdy Herbstówna, nie oglądając się na kasę i
zaszczyty, wyruszyła na szaleńczą misję ratunkową…
Nagle dotarła
do niej świadomość, że Sandy jest dla niej więcej niż przyjaciółką. Skapitulowała
przed dobijającym się do jej serca tęczowym taranem i zaczęła aktywnie
odwzajemniać obsesyjne pocałunki Herbstówny. Ich języki zatańczyły rozpalonego menueta.
Dopiero teraz Sandy poczuła, że kręci jej się w głowie tak bardzo, jak nie
kręciło się jeszcze nawet po ankoholu, a to był dobry prognostyk na resztę
wieczoru.
Uklękła,
podciągnęła Natalie do podobnej pozycji i jeszcze raz pozostawiła mokrą pieczęć
na jej buzi, a potem pchnęła ją bezkompromisowo na materac. Padając, Natalie
wyrzuciła ręce na boki, rozwiązując tym samym gorset Sandy. Ta zaś, poczuwszy
na swej skórze podniecający chłód wieczornego leningradzkiego mieszkania, bez
większego namysłu zrolowała jej markową koszulę nocną jak blanta na bekstejdżu.
Gdy na światło nocne wychynęły w całej okazałości puszyste dzbany Natalie, Herbstówna
poczuła się jak Indianin Jones na widok Arki Przymierza.
- To wszystko moje! – powtarzała
z obłąkanym błyskiem w oku. – Moje!
I
nie tracąc czasu na zbędne wstępy, przeszła do konkretów. Jej dłonie wylądowały
niczym orzeł na aksamitnych stepach brzucha i rozpoczęły zdecydowane natarcie w
kierunku północnym, ku bliźniaczemu łańcuchowi wydm zwieńczonych purpurowymi
miejscami kultu bardzo pogańskiego. Nie miała dotąd szczególnego doświadczenia
cielesnego, chroniła bowiem zasadniczo swą niewinność dla Natalie, jednak brak ten
rekompensowała rozbuchaną teorią; Natalie zaś uczyniła z siebie elastyczne
kowadło, na którym Sandy przekuwała teorię w praktykę.
Fala
pieszczot była tak gwałtowna i niespodziewana, że Natalie nie całkiem wiedziała,
jak zareagować. Zresztą nie było potrzeby, bo zapomniała o całym świecie.
Radość z odzyskanej przyjaciółki skumulowała się w niej i zamalgamowała z
pożądaniem, które, przyczaiwszy się przez kilka tygodni, jakie minęły od
rozstania z Adrianem Sundayem, teraz znienacka zaczęło ją rozrywać jak młode
wino w starych bukłakach. Wiła się więc w moralnie dwuznacznych drgawkach po
coraz bardziej pogniecionym prześcieradle i kołdrze, poddając się zmysłowym
ukąszeniom. A były to ukąszenia kartezjańskie, jako że Sandy przedstawiała jej
w praktyce swoją interpretację takich pojęć jak teoria wirów czy ciało
rozciągłe.
Natalie
bardzo przypadł do gustu sposób, w jaki Sandy pokazywała, że cieszy się, że ją
widzi, tym bardziej, że umiejętnie dawkowała napięcie. Raz była szybka, ostra i
brutalna jak rozbisurmaniona amazonka galopująca na znarowionej klaczce, a po
chwili stawała się miękka i łagodna niczym śnieg w świątecznych reklamach. Zapanowała
nad nią jak cezar Bolesław Chrobry nad nieistniejącym imperium Lechitów. Froterowała
swym niepozornym, lecz zuchwałym torsem jej plecy, by wtem zmienić nastrój o 90
stopni, chwytając Natalie w uścisk nieledwie zapaśniczy. W głębi duszy była
jednak romantyczką (mimo że dość perwersyjną), więc nie zapominała często
trzymać ją za ręce i patrzeć w oczy.
- Żebyś ty wiedziała, ile
kilometrów nastrzelałam, żeby to przeżyć… – powtarzała, obijając się o nią jak
czarna synogarlica szturmująca klatkę rozkoszy. To, co czuła wewnątrz siebie,
sprawiało wrażenie, jakby mroczny welur tajemnicy uchylił się, odsłaniając
mistrzowską ikonę z wizerunkiem wszechmocnej Afrodyty. W pewnej chwili zdała
sobie sprawę, że w żadnym zwierciadle jej odbicie nigdy nie wyglądało tak
korzystnie jak w tęczówkach Natalie. Otworzyła przed nią bezkresne przestrzenie
majestatycznej kobiecości, owej przedwiecznej Sofii (a może to była Safo), aby
przemierzać je we wszystkich kierunkach jednocześnie, razem i aż do rana.
Gdyby w tym
momencie akademik Szuszałow wrócił z Sachalinu, wpadłby zapewne w nieopisaną
wściekłość. Nie tyle ze względu na rozgrywające się tutaj manifestacje
prawdziwej miłości (była bo ona prawdziwa przynajmniej z jednej strony), bo w końcu
był naukowcem i w swych badawczych ekspedycjach po całej Federacji i bliskiej
zagranicy nie takie rzeczy widział, co przez to, że jego profesorskie łóżko,
które kosztowało go kupę jednostek umownych, trzęsło się i skrzypiało tak
straszliwie, że jego sromotny kolaps zdawał się kwestią minut. Przyjaciółki
udowadniały sobie z całą zawziętością, jak mocna jest łącząca je więź,
posypywały się nawzajem metaforycznym cukrem, zachowując przy tym całkowitą
indyferentność wobec wrzasków dochodzących z telewizora, gdzie film wszedł już
na etap kulminacyjnej rzezi.
Sandy
czuła się, jakby jechała na końcową pętlę w tramwaju zwanym pożądaniem. W jej
głowie kręciły się koła zamętu, przez serce przeciągała karawana planet, a tam
na dole działo się coś, co przypominało wschód słońca nad laguną. Potraktowała
Natalie jak szlachetną lutnię i trzymając jedną ręką za szyjkę, a drugą
poruszając najczulsze struny, zagrała na niej miłosną balladę, oscylującą po
sinusoidzie pomiędzy durem a molem niczym szansony średniowiecznych trybadurów.
Wyrazy uznania i więcej-niż-przyjaźni, które składała jej manualnie, słodko
ugodziły Natalie w samo centrum jej intymności, aż wygięła się w łuk
refleksyjny. Herbstówna tylko na to czekała i spadła na nią łagodnym
telemarkiem jak przysłowiowa naga spadochroniarka. Jej księżyce legły w
koniunkcji z podwójną planetą Natalie. Usta Sandy pozostawały cały czas
spragnione, jakby doświadczyła dotkliwej suszy. W pewnym sensie była to prawda,
choć susza ta dotknęła nie tylko ciała, lecz przede wszystkim uczuć, teraz zaś
wreszcie doczekała się ugaszenia. Jednak zaspokojenie tak potężnej żądzy było
równie łatwe i bezbolesne, jak złagodzenie brutalnego smaku węgierskiej papryki
jednym kieliszkiem wina.
Nagle
postanowiła urozmaicić ich wspólną celebrację i nakłonić Natalie do większej
inicjatywy. Przewróciła się na plecy i wykorzystując całą siłę, jaka jej
jeszcze została, wciągnęła ukochaną na siebie, po czym, przeżuwając namiętnie
jej prawe ucho, pokazywała, gdzie nacisnąć, by wywołać właściwy efekt. W będącą
skutkiem tych wskazówek zmysłową kałabanię zaangażowane były części ciała,
których opinia publiczna na ogół nie zalicza do pierwszej dziesiątki stref
erogennych. Cóż, Sandy od zawsze uważała się za nonkonformistkę.
Pamiętała
jednak i o tym, że czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze, więc wystawiała
na adorację trzy najpopularniejsze adresy rozkoszy i dygotała wplątana w
miłosne zasieki. Ku jej niewypowiedzianej satysfakcji Natalie okazała się
sławną małą, która chwytała wszystko na lotu. Od wbijających się w jej
wysportowaną fizyczność cierni różowo-purpurowego światła tryskającego spod jej
palcy Sandy przeżywała taki armagedon, że zupełnie już przestało ją obchodzić,
co się działo na ekranie telewizora – a gdyby spojrzała na ciągnącą przez ekran
listę płac, zobaczyłaby, że oświetleniowcem w ekipie, która stworzyła oglądane ancydzieło,
był jej daleki kuzyn z Detroit.
To jednak nie
miało znaczenia, gdyż właśnie, po niemal kwartale wysiłków, dotarła do celu
swojej podróży i korzystała z niego tak obficie, jakby następny dzień miał nie
nadejść. Tak, Vicky Mae nigdy nie osiągnie takiej bliskości z Natalie! Niech
się zajmie chłopakami, skoro widzi w tym coś interesującego. Może sobie bez
problemu wziąć wszystkich, łącznie z imć Edwardem Patel. To w sumie niegłupi
pomysł, żeby ich zeswatać, zajmą się sobą nawzajem i będzie spokój…
Nie pozwoliła
jednak, aby rozmyślania zmąciły jej bursztynową taflę spełnienia. Wdarła się na
miękką redutę Natalie, zdecydowana ciągnąć to aż do zwycięstwa. Od niesamowitego
skompatybilnienia obu ciał, w jej tętnicach zapulsował roztopiony trotyl, a
zarzucając na siebie różne kończyny towarzyszki, czuła w sobie termobaryczny
gorąc. Miała ochotę nigdy nie kończyć tej sesji atomowego tulenia…
Natalie udało
się przejąć ster miłosnej triremy i tym razem to ona doprowadzała Sandy do
istnego amoku, choć skłamałaby mówiąc, że sama nie miała z tego satysfakcji.
Przede wszystkim jednak to po Herbstównie było widać, że doskonale się bawi.
Czuła się tak, jakby płonęła od kuli ognia wystrzelonej przez zwiastuna burzy z
domu błękitnego światła. Nikt nie śmiałby powiedzieć, że te dwie są dla siebie
całkiem nieznajome, bo jej przywiązanie do Natalie wydawało się wykute w skale.
Była już za dwie minuty północ, ale Sandy wciąż leciała jak Ikar. W ich
prywatnym, intymnym mikrokosmosie istniała tylko ona i Natalie – zjednoczone, zdecydowane
prowadzić życie po północy, choć łamały prawo i popełniały grzech za grzechem,
a jedna dla drugiej była zarazem rozpruwaczem i tyranem.
Wtem podniosły
się, splecione w uścisku jak pędy różanego krzewu, obydwie mokre i
hiperwentylujące, jakby naprawdę ścigały się na 1500 metrów . Natalie
zeskanowała ustami rozpalone wargi przyjaciółki, a dłonie podążały w nieznane
po plecach Sandy lub wplatały się w jej drżące włosy, natomiast co do nóg, to
dawno już straciła rachubę, ile tam ich w tym łóżku było i co aktualnie robiły.
Już po chwili obie znów runęły z hukiem w parter, a razem z nimi zajęczały
zmaltretowane sprężyny łóżka. Te wspólne chwile okazały się dla Natalie doświadczeniem
zupełnie wyjątkowym, a nawet unikalnym, przekraczającym bez wątpienia granice
paranormalności. Objęcia Herbstówny pogrążały ją w morze wzburzonej somy. Dała
się ponieść fali hormonalnego natchnienia, schwyciła Sandy za jej nienachalne
krągłości i zanurkowały klasyczno-dowolnym delfinem w potężny maelstrom
ekstazy. I płonęły długo…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz