poniedziałek, 26 stycznia 2015

Rozdział XXXVII, w którym Natalie nie daje rady dooglądać horroru



Sukces opery „Czapajew” z Natalie Paranormal w roli kaemistki Anki okazał się równie nieoczekiwany jak hiszpańska inkwizycja. Nikt nie spodziewał się tak miażdżącego wydarzenia artystycznego.
Na spektakl, aby osobiście zobaczyć i usłyszeć zjawiskową mezzosopranistkę, zjeżdżali do Petersburga słuchacze z całego imperium: z Uralu, Kaukazu i Syberii, z Poszechonia, Uriupińska, Jełabugi i Starego Oskoła; przybywali z Białorusi, Armenii, Azerbejdżanu i Naddziestrza. O iście europejskim poziomie występów Natalie świadczyły watahy Finów, Szwedów, a nawet Estończyków, którzy lądowali promami w piterskim porcie i walili gremialnie na ulicę Kujbyszewa, nie zdążając nawet kupić wódki po drodze.
    Natalie była wręcz rozchwytywana i dobrze się z tym czuła. Wstawała o jedenastej, wykonywała przedpołudniowe czynności, a po śniadaniu jechała do miasta na zakupy. Kilka godzin później odbierał ją Siergiej Iwanowicz Nietopyriew, który po sukcesie „Czapajewa” kupił sobie czerwonego zaporożca. Razem jechali na obiad do restauracji, a potem do opery, gdzie zaczynała się wytężona praca, wieczorem zaś przychodziła pora występu. Jeżeli któregoś dnia w operze odbywał się spektakl bez jej udziału, Natalie wracała do domu.
Na wolnym czasie, w ramach oswajania języka rosyjskiego, czytała powieść Antona Mużynskiego „Nosferator Judei” i co trochę spluwała z niesmakiem, bo obraz wampirów wykreowany przez ałotra nie miał zgoła nic wspólnego z rzeczywistością. Oglądała też filmy, czasami udzielała krótszych lub dłuższych wywiadów, a także odpisywała na korespondencję od wielbicieli.
Wyrazy uznania dla niesamowitej śpiewaczki przychodziły kilogramami na adres Małej Opery Tragicznej, zarówno pocztą tradycyjną, jak i elektroniczną. Wszyscy nadawcy byli zachwyceni, ale niektórzy byli zachwyceńsi od innych. Niejaki Ałmazbek Ałmazbekow kategorycznie prosił Natalie o rękę, argumentując swoją propozycję faktem posiadania dwóch mercedesów, domu na Cyprze oraz, co najważniejsze, gospodarki liczącej cztery tysiące samych baranów, nie mówiąc o owcach. Zakłady Artykułów Piśmiennych „S-Perm”, ul. Mała Babajewka 5, Perm, Fed. Ros., błagały ją o użyczenie wizerunku i głosu w kampanii reklamowej, zaś Teatr Nowoczesny im. Piotra Uksusowa w Saratowie proponował występy gościnne. Natalie czuła się jak królowa…
Ale nie wszyscy cieszyli się z jej sukcesów. Gdzieś tam z miasta dochodziły nowe wieści o pikietach, demonstracjach i nabożeństwach przebłagalnych planowanych przez ojca Warsonofiusza. Szalony kapłan nie tracił zresztą czasu i obłożył Natalie anatemą, ale nie wpłynęło to w żaden sposób na sprzedaż biletów.
Z kolei w kuluarach Małej Opery Tragicznej sopranistka Olga Nikiforczuk przy każdej możliwej okazji wyrażała swoją frustrację spowodowaną faktem, że cały Piter mówi o jakiejś amerykańskiej przybłędzie z Syberii, a nie o niej. W bufecie przy kieliszku koniaku złowieszczo potrząsała swym lśniącym blondem, obsypując konkurentkę typowo rosyjskimi piętrowymi przekleństwami.
- To ja powinnam tu być gwiazdą – wściekle przekonywała bufetowego. – A tamta niech wraca do kołchozu, gdzie jej miejsce.
Nie witała się z Natalie, na jej widok wychodziła z pomieszczenia, a słysząc jej śpiew, ostentacyjnie zatykała uszy. Któregoś dnia jej nikczemność sięgnęła tak daleko, że gdy Natalie miała przed występem iść do garderoby, Olga Stiepanowna zatkała dziurkę od klucza gumą do żucia i trzeba było wzywać wujka Szurę, rekwizytora, żeby otworzył drzwi butem. Jednakże Nikiforczuk nie przyznała się do tak niecnego zamachu. Twierdziła, że nie wie, kto to zrobił, ale w pełni pochwala.
Wbrew pobożnym życzeniom sopranistki Olgi gwiazdą pierwszej wielkości pozostawała Natalie i to ona ściągała publikę do Małej Opery Tragicznej. Dochody wzrastały huraganową lawiną. Księgowa, odzwyczaiwszy się wcześniej od takich kwot, nie nadążała z księgowaniem. Dyrektor Wolfstein nie tylko spłacił cały dług złowrogiemu Palcowi, ale również, bez niczyjej łaski, szarpnął się na dodatkowe dwie tony węgla. Nie wyzbył się jednak wrodzonego fatalizmu.
- W którymś momencie coś musi pierdyknąć, Sieriożka – przekonywał, gdy z Nietopyriewem raczyli się w gabinecie rumem wysokiej klasy. – Taki wielki sukces jest nienaturalny…

 ***

Ojciec Warsonofiusz siedział za biurkiem na plebanii i kartkował pisma świętego Grzegorza z Nazjanzu w poszukiwaniu jakichś efektownych zdań do użycia w najbliższym kazaniu. Zza ściany dochodziło pobrzękiwanie garnkami: to żona kapłana, Paraskiewa Iwanowna, robiła obiad.
        Zamknął książkę, a potem oczy. Następnie otworzył książkę na chybił trafił, uderzył palcem, otworzył oczy, ale w nie już niczym nie uderzał. „…zawsze i dla każdego cnota jest czymś pięknym, a zło czymś brzydkim i szkodliwym”. Dobre, będzie się nadawało. Co prawda cytat nie bardzo pasował do ogólnego tematu kazania, ale co za problem lekko nagiąć? Można by jeszcze trochę dorzucić o operze, nigdy za wiele ostrzegania przed tym diabelstwem…
Ojciec Warsonofiusz westchnął, przeżegnał się i spojrzał na ścianę, gdzie wisiała ikona cara Iwana Groźnego, tak sromotnie niedocenionego przez główny nurt Cerkwi. Nic dziwnego, całkiem już ich opętały judeoamerykańskie miazmaty. Demonicznego jadu opery także w ogóle nie są świadomi. Pisał przecież w tej sprawie i do biskupa, i do patriarchy, i do samego Władimira Władimirowicza, a żaden z nich nie zaszczycił go odpowiedzią, nawet figi nie pokazał.
      W takiej sytuacji ojciec Warsonofiusz zmuszony był w swojej krucjacie zawrzeć niewygodne sojusze. Poparł go heretycki kaznodzieja Egbert Kapustin, a także Hakim Pietuchow z organizacji Dżihad Kulturalny Ummy Leningradzkiej. Wydawało mu się, że to grzech, bo przecież powiedziane jest: „Nie można podjadać ze stołu Pana i ze stołu demonów”. Ale cóż, Warsonofiusz wolał zaryzykować własne zbawienie, aby tylko uratować więcej dusz.
      Od kiedy zaś pojawiła się ta cała Natalie, jego lęk i denerwacja wzrosły o tysiąc procent. Wiele wskazywało na to, że dziewczyna była Antychrystem we własnej osobie, a bezpośrednie z nią spotkanie pod drzwiami Małej Opery Tragicznej przekonało go, że w istocie tak jest. Ojciec Warsonofiusz od rana omadlał tę sprawę, ale Duch Święty jakoś na niego nie zstępował. I dopiero teraz przyszło mu do głowy pewne rozwiązanie.
Nie ma rady, trzeba zadzwonić do Palca. Wprawdzie to bandyta, ale nasz, rosyjski, a poza tym daje przecież grube datki na cerkiew. Można się pomodlić o jego nawrócenie, ale to dopiero później, kiedy już załatwi sprawę z Natalie…
         Ojciec Warsonofiusz sięgnął po słuchawkę.

 ***

Pewnego popołudnia Nietopyriew, zamiast do opery, zawiózł Natalie do siedziby Radia Fontanka, aby zarejestrować parę pieśni na charytatywny maksisingiel. Drugim śpiewakiem biorącym udział w sesji był Walentin Pafnutjew, odtwórca roli tytułowej w „Czapajewie”. Rozpiska przewidywała, że oboje nagrają po dwa kawałki solo, a potem jeszcze dwa duety.
Pafnutjew nie miał większych kłopotów. Majestatycznie wykonał swoją wersję Oj, to nie wieczer z akompaniamentem tria mnichów buddyjskich z Ułan-Ude oraz pieśń wojenną stepowych barbarzyńców, Rozpriahajte chłopci koniw. Gdy zaś przyszła kolej na Natalie, okazało się, że ma tego dnia jakiegoś pecha. Przy rejestracji pierwszego utworu na minutę wysiadła elektryczność, a przy drugim do radia przyszła policja podatkowa sprawdzić, czy nie odbywają się tu jakieś przewały. Weszli, zrobili kipisz, zainkasowali „nieoficjalną opłatę za sporządzenie protokołu” i wyszli, dopiero potem udało się dokończyć nagranie.
Kolejny miał być duet, zaśpiewany przez Natalie i Pafnutjewa do wtóru fortepianu (za którym siedział Nietopyriew) i kwartetu smyczkowego. Ledwo jednak swym kryształowo-mosiężnym głosem wyciągnęła pierwszy wers, inżynierowi dźwięku zawiesiła się konsoleta. Dobry kwadrans trwało, zanim zdołał doprowadzić ją do porządku, poskutkowała dopiero wypowiedziana głośno wobec sprzętu groźba przyniesienia młotka. Kolejne zwrotki wchodziły całkiem gładko i wszyscy mieli już nadzieję, że sesja zakończy się sukcesem. Jednak w momencie finałowego crescenda, kiedy Natalie hulała po najwyższych rejestrach, urządzenie zaczęło bzyczeć, syczeć i cyckać, a w końcu wydaliło z siebie pióropusz gęstego popielatego dymu i w ogóle przestało pracować.
- Cóż, jak pech, to pech – westchnął Nietopyriew. – Dokończymy jutro.
- Jak to? A moja konsoleta? – zdenerwował się inżynier. – Kto mi pokryje naprawę?
- Nie macie techników w stacji? – zapytał Siergiej Iwanowicz z niedowierzaniem.
- Wyście zepsuli, wy naprawiajcie! – radiowiec poczuł się dotknięty.
- Udowodnij, że myśmy zepsuli! – warknęła Natalie.
- Nawet nie dotykaliśmy tej twojej chrzanowiny – dodał Nietopyriew.
- Chrzanowiny! – powtórzył inżynier oburzony. – Słyszy pan, Pawle Nikołajewiczu, oni obrażają mój sprzęt!
          Paweł Nikołajewicz, dyrektor programowy Radia Fontanka, wzruszył ramionami.
- Ech, Waśka, zamiast się wykłócać, zawołałbyś przez ten czas wujka Mitrofana… Wpadnijcie jutro, Siergieju Iwanowiczu, pożyczymy konsoletę z Radia Raskolnikow.

Kiedy Natalie z Nietopyriewem wracali na kwaterę, nadchodził już zmierzch.
- Odstawię panią do domu i pojadę, bo jestem umówiony u braci Czurbułowów – powiedział Siergiej Iwanowicz. – Mają urodziny, muszę jeszcze koniak kupić.
Byli na Prospekcie Entuzjastów, niedaleko od domu. Po lewej stronie ciągnęły się brudnoszare pudła wieżowców rozświetlone kwadratami okien i prostokątami balkonów, z prawej plama ciemności wskazywała miejsce, gdzie powinno się znajdować błonie Malinowka.
- Fajnie było w tym radiu – powiedziała Natalie. Śpiew był jej żywiołem, nie zniechęcała się nawet koniecznością nagrywania dubli.
- Ano, fajnie, fajnie – przytaknął Nietopyriew. – Tylko że jutro drugie podejście. Znowu będziemy w plecy z operą.
- Spoko, jutro niedziela, mam wolne – stwierdziła Natalie. – Następny spektakl dopiero w poniedziałek. Ale upiornie mi się podobają te wasze pieśni. Спят курганы темные, солнцем опаленные, и туманы белые ходят чередооооой...
        I znowu dała czadu w socrealistycznym repertuarze. Siergiej Iwanowicz  mógłby jej słuchać bez końca, z każdym taktem wyśpiewywanym przez Natalie najczystsza ambrozja lała mu się do uszu…
- И в запой отправился парень молодоUWAGAAAA!!!
       Reflektory wykroiły nagle z mroku drobną, ciemną sylwetkę, która od strony błoń weszła na jezdnię, błysnęły na czarnym płaszczu i rudych włosach. Nietopyriew desperacko nażął hamulca, koła zabuksowały i wydały przerażający pisk. Jednak zreagował za późno. Rozległo się głuche humpnięcie, dziewczyna na jezdni poleciała do przodu i klapła na asfalt.
- Boże! – ryknął kompozytor, walnął pięścią w kierownicę i dodał kilka wyrażeń, które raczej trudno usłyszeć podczas nabożeństwa. – Wsadzą nas, pójdziemy za kratki!
- No i jak pan jedzie, Siergieju Iwanowiczu? – zdenerwowała się Natalie. – Niby poważny człowiek kultury, a rozjeżdża ludzi niby w GTA…
- Rozkojarzyła mnie pani! – uniósł się Nietopyriew. – Gdyby nie pani śpiew, szybciej bym zahamował! Też sobie pani znalazła moment na śpiewanie…
- O, przepraszam! – powiedziała Natalie z jadowitą ironią. – Nie wiedziałam, że jest pan tak fatalnym kierowcą. Miliony ludzi na całym świecie słuchają muzyki w czasie jazdy i jakoś dają radę!
- Dobrze już, dobrze. Skąd niby miałem wiedzieć, że mi tu nagle jakaś gotycka punkówa wylezie przed maskę?
- Metalówa! – sprostowała Natalie.
- Jeden diabeł! Piesi nie powinni pchać się jak owce na jezdnię. Niewielu rzeczy w życiu jestem tak pewny jak tego, że w tym miejscu nie ma pasów i nigdy nie było!
         Przez dłuższą chwilę siedzieli w posępnym milczeniu.
- To co, chyba jej pomożemy? – zaproponowała Natalie.
         Siergiej Iwanowicz przytaknął, otworzył drzwi zaporożca.
- Ech, te moje inteligenckie skrupuły! – westchnął. – Gdyby to była Moskwa, już dawno byśmy odjechali…
Wysiadając, włączył światła awaryjne i wyciągnął saperkę spod fotela na wypadek, gdyby sytuacja okazała się poważniejsza. Tymczasem Natalie zdążyła już podbiec do poszkodowanej. Dziewczyna w czarnych rajstopach i skórzanym płaszczu leżała na jezdni, a obok niej – sfatygowany wojskowy plecak ozdobiony naszywkami zespołów heavyrockowych. Włosy w odcieniu burgunda częściowo rozsypały się na asfalcie, a częściowo zasłoniły poszkodowanej pół twarzy…
- W porządku? Co się tak pani na nią gapi? – wołał Nietopyriew, widząc swą podopieczną jakby skamieniałą w pochyleniu nad potrąconą dziewczyną.
- Cześć, Natalie!… Masz pozdrowienia od prababci Gladys… – wyszeptała Sandy Herbst i straciła przytomność.
- To moja przyjaciółka! – krzyknęła Natalie przerażona. – Skąd ona się tu wzięła?
- No cóż, ja pani tego nie powiem – odparł Siergiej Iwanowicz. – Ale widzę, że jednak żyje.
- Do szpitala ją!
- Żartujesz! Zaraz zlecą się dziennikarze, plotkarze i inne hieny. Będzie z nami koniec! Dawaj, wieziemy ją na chatę! To i tak bliżej niż do szpitala.
- Ale ona jest ranna!
- To tylko stłuczenie, do wesela się zagoi. Pracowałem w kołchozie, znam się trochę na tym.
      Przenieśli ją ostrożnie, położyli na tylnej kanapie sabakorożca i ruszyli z kopyta na Prospekt Industrialny.
      Pod blokiem, w świetle latarni, wyciągnęli Sandy z samochodu. Podwórze było puste, ani żywej duszy w zasięgu wzroku, nie licząc stolarza Trofimowa z sąsiedniej klatki, który tradycyjnie leżał pijany pod trzepakiem. Ze wszystkich stron słychać było nieubłaganie miałczejące koty.
    Winda jak na złość okazała się zepsuta, więc Natalie z Siergiejem Iwanowiczem musieli wnieść Herbstównę po schodach. W mieszkaniu położyli ją na kanapie. Nietopyriew obejrzał poszkodowaną i stwierdził, że kości ma całe, więc w sumie nic jej nie będzie.
- To ja lecę do Arkadija i Wsiewołoda – zapowiedział. – Proszę się nią zaopiekować, Natalie.

        Sandy wróciła do siebie wkrótce później i na widok Natalie od razu się rozpromieniła.
- W końcu cię znalazłam! – wykrzyknęła z satysfakcją.
- Wszystko z tobą w porządku?
- Jest nieźle, tylko trochę sobie potłukłam biodro. – Herbstówna próbowała się uśmiechnąć. – Na 1500 metrów bym się teraz nie ścigała.
- To dlaczego nie szłaś chodnikiem? – skrytykowała ją Natalie. – Przecież Rosjanie jeżdżą jak wariaci. Gdzie Victoria?
- Zostawiłam ją w hotelu, bo jest niedyspozycyjna – wyjaśniła Sandy. Nie mówiła całej prawdy: wychodząc do miasta, celowo kazała koleżance pozostać na miejscu, chciała bowiem być pierwszą, która znajdzie Natalie, a przy tym scementować swój status najlepszej przyjaciółki forever, do którego Turnerówna też sobie rościła pretensje. – A w ogóle to skąd wiesz, że Vicky Mae ze mną przyjechała?
- Jeden pirat mi powiedział – przyznała Natalie.
- Adrian Sunday, tak? – zapytała Sandy z nagłym smutkiem. – Miałaś okazję go poznać?
- Tak, i słyszałam, że wy też.
- Vicky Mae to nawet w sensie biblijnym – Herbstówna smętnie pokiwała głową. – Ale przecież stale z nim koresponduję. Dlaczego nic nie napisał? Jasne, dlatego, że w ogóle mu o tobie nie wspominałam, nasza misja ratunkowa miała być tajemnicą. No ale skoro już wiedziałaś, że do ciebie jedziemy, mogłaś chociaż zadzwonić, uprzejmie wysłać maila, cokolwiek!
- Chciałam – rzekła Natalie. – Ale wyszło mi z głowy, byłam ostatnio taka zajęta… Jak się tu dostałaś?
- Normalnie, autobusem piętnastką, ale chyba pomyliły mi się przystanki, poszłam jakoś na skróty, przez tamten park, no to ulicę też chciałam pokonać na przełaj i właśnie wtedy…
- Nie o to mi chodzi – Natalie była u kresu irytacji. – Skąd wiedziałaś, w której dzielnicy szukać?
- Elementarne, droga watsonko! Jesteś przecież sławna. W jednej gazecie napisali, że lokatorzy się na was skarżą, bo ciągle śpiewasz, a twój mendażer po nocach wali w fortepian.
- A się skarżą? – zdziwiła się Natalie. – No rzeczywiście, był ktoś kiedyś u nas, jakiś dzielnicowy czy ktoś taki, ale to Siergiej Iwanowicz z nim rozmawiał, chyba wszystko załatwił.
- Cóż, ważne, że nareszcie jesteśmy razem – zauważyła Sandy z uśmiechem. – Nie mów mi, że się nie cieszysz na widok swojej najlepszej przyjaciółki. Zrób mi może coś do picia…
       Kiedy Natalie wyszła do kuchni, Herbstówna zwlekła się z tapczanu i zwiewnie powłócząc obolałym biodrem, zaczęła się rozglądać po salonie. Niemal wszystkie książki były po rosyjsku, więc nie miała z nich większego pożytku. Za to z pewnym zainteresowaniem przesuwała oczami po grzbietach DVD. Nie pominęła także obowiązkowej inteligenckiej kolekcji porno, która przypomniała jej pewne zdarzenie ze szkoły. Trafiła się ongiś praca domowa na literaturę – napisać recenzję jakiegoś filmu. Sandy stworzyła zatem recenzję pornosa pod tytułem „The Moist Hoist”, ale otrzymała niedostateczny – jej odwaga nie została doceniona przez nauczycielkę. Tytułowała się później ofiarą patriarchalizmu, gdyż ośmieliła się skrytykować aktorów biorących udział w tym wiekopomnym dziele: „Co do panów, to jest ich trzech, ale równie dobrze mogłoby nie być żadnego. Pierwszy to wąsaty wujaszek z zakolami, drugi z twarzy i z sylwetki reprezentuje typ, który nazywam „typowy Krzychu”, a trzeci chyba jest w połowie goblinem.”
      Natalie przyniosła z kuchni dwie półlitrowe filiżanki kakao. Na ten widok Sandy popadła w jeszcze większy zachwyt, jak gdyby z każdą chwilą stawała na kolejnym zbylu drabiny prowadzącej na niebiosa.
- No to teraz mi się ze wszystkiego wytłumaczysz! – zapowiedziała tryumfalnie. – Gdzieżeś to bywała, czarna jałówko?
       Usiadły na parapecie i popijając parującą szarobrązową ciecz, opowiadały sobie w skrócie całą historię. Było co opowiadać, jako że prawie rok już minął od tamtego popołudnia, kiedy to poszły po szkole na plażę. Sandy uratowała wtedy Natalie, gdy coś ją wciągało pod wodę, ale zamiast podziękowania dostała opeer z mieczami, Natalie sądziła bowiem, że to Sandy właśnie ją wciąga. Gdybyż w tamtej chwili wiedziały, że ich następna rozmowa nastąpi wiele miesięcy i setki kilometrów później… Przeżywała radość, słuchając narracji przyjaciółki o zakupach w Nowym Jorku, o występach w klubach rockowych i podbijaniu publiczności operowej, a smuciła się, gdy Natalie opowiadała o więzieniu, niewoli u Łukasza Dorajdy, czy też o Dorianie albo Edwardzie. Sama przedstawiła dzieje swojej misji ratunkowej, przeprowadzonej zuchwale samowtór z Victorią Turner. Nie zapomniała wspomnieć epickiej walki Samporna Pattathaya o Igelitowego Orła, chociaż podkoloryzowała nieco własny udział w jego sukcesie. Dziewczyny gadały tak długo, że w końcu nadeszła dziesiąta.
- Późno już – zauważyła Sandy. – Może by się ukąpać?
- Dobra. Kto pierwszy?
- Pierwszy? – zapytała Herbstówna rozczarowana. – No dobra, ja pójdę.
       Nie zajęło jej to wiele, a gdy przemknęła z powrotem do salonu, pod prysznic poszła Natalie. Ciągle była oszołomiona spotkaniem z przyjaciółką, która tego wieczoru bez końca wychwalała jej sztukę wokalną, przywołując konkretne utwory grupy Krankschaft, a nawet arie operowe, chociaż to z pewnością nie była jej bajka. I to nie było takie sobie słodzenie: nie wahała się mówić o tym, co się jej w partiach Natalie nie podobało. Z tego wniosek, że słuchała uważnie. Natalie niespodziewanie poczuła nagłe wzruszenie. Była dotąd przekonana, że jej przyjaciółki to płytkie sprzęgi, nierozumiejące prawdziwej sztuki…
      Wychodząc z łazienki, zastała Herbstównę bezwstydnie rozciągniętą na całą szerokość łóżka. Zirytowała się nieco, choć formalnie rzecz biorąc nie było to jej łóżko, tylko akademika Szuszałowa, grasującego aktualnie w pałatce po dzikich sopkach Sachalinu. Ten widok uderzył ją z siłą kawałka szyny zawieszonego na łańcuchu. Byłożby to możliwe, żeby tamta niepozorna szara mysz o niewyparzonym dziobie przepoczwarzyła się w burgundowłosego półwampa z tatuażem? Natalie poczuła coś bardzo niepokojącego, co tylko częściowo było zawiścią na widok tak wypasionego koronkowego gorsetu. Równocześnie zaś Sandy, widząc Natalie w designerskiej atłasowej czerwonej koszuli nocnej z konstruktywistycznymi czarno-żółtymi falbanami, przelękła się, aby oczy wychodzące z wrażenia na wierzch nie zrzuciły jej okularów.
- Obejrzymy coś? – zaproponowała, starając się, by jej głos brzmiał sennie i neutralnie.
Natalie włączyła telewizor i zrobiła kolejną porcję kakao. Dziewczyny postanowiły obejrzeć horroromedię romantyczną „Poznaj moją piłę tarczową”. Produkcję tę wypełniały niezwykle zuchwałe sceny, zaś aktorstwo było takie, że istotnie bez piły nie przystąp.
- Strasznie boli mnie ramię – powiedziała w pewnym momencie Sandy, wyciągając rękę. – Gdybyś tak mogła rozmasować…
       Nieoczekiwanie Natalie spełniła jej życzenie, opanował ją bowiem nieznany dotąd stan zwany przez niektórych poczuciem winy. W końcu to ona, wraz z Siergiejem Iwanowiczem, potrąciła przyjaciółkę autem. Miętosiła więc Herbstównę po tatuażu, a ta z krzykiem przestrachu lgnęła ku niej kurczowo za każdym razem, gdy na ekranie lała się krew (czyli często). Nie żeby Sandy istotnie się bała, ale po pierwsze, wczuwała się w konwencję, a po drugie, starała się wykorzystać każdy pretekst do bliskości ze swą najlepszą przyjaciółką, tak dawno niewidzianą.
       Mniej więcej w trzech czwartych filmu jedną z bohaterek, roztrzepaną nastolatkę służącą jako Element Komiczny, poddano wyrafinowanym do napiętych granic brutalnego absurdu torturom przy akompaniamencie zniekształconych wrzasków i gargantuicznej erupcji keczupu. Scena była tak sugestywna, że Sandy nie mogła się powstrzymać. Zamknęła oczy, przycisnęła się do Natalie i błyskawicznie nakryła jej usta swoimi.
- Czy ci się czasem coś nie pomyliło? – zapytała Natalie wzburzona, gdy Sandy wreszcie odessała się od jej twarzy.
- Ależ skąd! W odróżnieniu od ciebie nic nie robię bez zastanowienia, moja droga – odparła Herbstówna, po czym jej wargi znów zespoliły się z ustami przyjaciółki…
- Wiśniowa szminka, co? – rzuciła. – Nie poznaję cię. I w ogóle kto nosi szminkę do łóżka, ty burżuazjo ty.
        Natalie nic na to nie odpowiedziała, tylko na taką bezczelność oraz namolność po prostu dała jej po twarzy.
 - O, ty brutalu – stwierdziła Sandy tonem przepełnionym sadysfakcją. – Od tej strony też cię nie znałam…
        I ponownie przeprowadziła ustno-językowy desant na wargi Natalie, napierając tak mocno, jak gdyby miała zamiar rozgnieść je na słodką galaretę.
- Sandy, przestań – powtarzała Natalie w rzadkich chwilach, gdy przyjaciółka, kierując swą aktywność ustną bardziej w stronę szyi, pozwalała jej złapać oddech. – Sandy, naprawdę przeginasz…
- Oj tam, nie bądź wiśnią, cały rok na to czekałam – powiedziała Sandy, wkładając jej siłą w dłoń koniec tasiemki od gorsetu. – A przeginać to dopiero zacznę…
       Natenczas nad Natalie nadciągnął nagły niespodziewany napływ nieżności. Sandy wiele przeżyła, aby ją odnaleźć. Co prawda mniej niż sama Natalie, bo nic z tego, o czym opowiadała, nie mogło się równać wysadzeniu dworca w Gdańsku, próbie zbiorowego gwałtu, niewoli u ultranadopiekuńczego wampira ani podróży koleją transsyberyjską na raty. Niemniej nie dało się ukryć, że na wieść o jej nieszczęściach ani Vanessie, ani Amy, ani innym tak zwanym kumpelom w ogóle nie chciało się duszyć rupy, podczas gdy Herbstówna, nie oglądając się na kasę i zaszczyty, wyruszyła na szaleńczą misję ratunkową…
Nagle dotarła do niej świadomość, że Sandy jest dla niej więcej niż przyjaciółką. Skapitulowała przed dobijającym się do jej serca tęczowym taranem i zaczęła aktywnie odwzajemniać obsesyjne pocałunki Herbstówny. Ich języki zatańczyły rozpalonego menueta. Dopiero teraz Sandy poczuła, że kręci jej się w głowie tak bardzo, jak nie kręciło się jeszcze nawet po ankoholu, a to był dobry prognostyk na resztę wieczoru.
Uklękła, podciągnęła Natalie do podobnej pozycji i jeszcze raz pozostawiła mokrą pieczęć na jej buzi, a potem pchnęła ją bezkompromisowo na materac. Padając, Natalie wyrzuciła ręce na boki, rozwiązując tym samym gorset Sandy. Ta zaś, poczuwszy na swej skórze podniecający chłód wieczornego leningradzkiego mieszkania, bez większego namysłu zrolowała jej markową koszulę nocną jak blanta na bekstejdżu. Gdy na światło nocne wychynęły w całej okazałości puszyste dzbany Natalie, Herbstówna poczuła się jak Indianin Jones na widok Arki Przymierza.
- To wszystko moje! – powtarzała z obłąkanym błyskiem w oku. – Moje!
           I nie tracąc czasu na zbędne wstępy, przeszła do konkretów. Jej dłonie wylądowały niczym orzeł na aksamitnych stepach brzucha i rozpoczęły zdecydowane natarcie w kierunku północnym, ku bliźniaczemu łańcuchowi wydm zwieńczonych purpurowymi miejscami kultu bardzo pogańskiego. Nie miała dotąd szczególnego doświadczenia cielesnego, chroniła bowiem zasadniczo swą niewinność dla Natalie, jednak brak ten rekompensowała rozbuchaną teorią; Natalie zaś uczyniła z siebie elastyczne kowadło, na którym Sandy przekuwała teorię w praktykę.
         Fala pieszczot była tak gwałtowna i niespodziewana, że Natalie nie całkiem wiedziała, jak zareagować. Zresztą nie było potrzeby, bo zapomniała o całym świecie. Radość z odzyskanej przyjaciółki skumulowała się w niej i zamalgamowała z pożądaniem, które, przyczaiwszy się przez kilka tygodni, jakie minęły od rozstania z Adrianem Sundayem, teraz znienacka zaczęło ją rozrywać jak młode wino w starych bukłakach. Wiła się więc w moralnie dwuznacznych drgawkach po coraz bardziej pogniecionym prześcieradle i kołdrze, poddając się zmysłowym ukąszeniom. A były to ukąszenia kartezjańskie, jako że Sandy przedstawiała jej w praktyce swoją interpretację takich pojęć jak teoria wirów czy ciało rozciągłe.
        Natalie bardzo przypadł do gustu sposób, w jaki Sandy pokazywała, że cieszy się, że ją widzi, tym bardziej, że umiejętnie dawkowała napięcie. Raz była szybka, ostra i brutalna jak rozbisurmaniona amazonka galopująca na znarowionej klaczce, a po chwili stawała się miękka i łagodna niczym śnieg w świątecznych reklamach. Zapanowała nad nią jak cezar Bolesław Chrobry nad nieistniejącym imperium Lechitów. Froterowała swym niepozornym, lecz zuchwałym torsem jej plecy, by wtem zmienić nastrój o 90 stopni, chwytając Natalie w uścisk nieledwie zapaśniczy. W głębi duszy była jednak romantyczką (mimo że dość perwersyjną), więc nie zapominała często trzymać ją za ręce i patrzeć w oczy.
- Żebyś ty wiedziała, ile kilometrów nastrzelałam, żeby to przeżyć… – powtarzała, obijając się o nią jak czarna synogarlica szturmująca klatkę rozkoszy. To, co czuła wewnątrz siebie, sprawiało wrażenie, jakby mroczny welur tajemnicy uchylił się, odsłaniając mistrzowską ikonę z wizerunkiem wszechmocnej Afrodyty. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, że w żadnym zwierciadle jej odbicie nigdy nie wyglądało tak korzystnie jak w tęczówkach Natalie. Otworzyła przed nią bezkresne przestrzenie majestatycznej kobiecości, owej przedwiecznej Sofii (a może to była Safo), aby przemierzać je we wszystkich kierunkach jednocześnie, razem i aż do rana.
Gdyby w tym momencie akademik Szuszałow wrócił z Sachalinu, wpadłby zapewne w nieopisaną wściekłość. Nie tyle ze względu na rozgrywające się tutaj manifestacje prawdziwej miłości (była bo ona prawdziwa przynajmniej z jednej strony), bo w końcu był naukowcem i w swych badawczych ekspedycjach po całej Federacji i bliskiej zagranicy nie takie rzeczy widział, co przez to, że jego profesorskie łóżko, które kosztowało go kupę jednostek umownych, trzęsło się i skrzypiało tak straszliwie, że jego sromotny kolaps zdawał się kwestią minut. Przyjaciółki udowadniały sobie z całą zawziętością, jak mocna jest łącząca je więź, posypywały się nawzajem metaforycznym cukrem, zachowując przy tym całkowitą indyferentność wobec wrzasków dochodzących z telewizora, gdzie film wszedł już na etap kulminacyjnej rzezi.
        Sandy czuła się, jakby jechała na końcową pętlę w tramwaju zwanym pożądaniem. W jej głowie kręciły się koła zamętu, przez serce przeciągała karawana planet, a tam na dole działo się coś, co przypominało wschód słońca nad laguną. Potraktowała Natalie jak szlachetną lutnię i trzymając jedną ręką za szyjkę, a drugą poruszając najczulsze struny, zagrała na niej miłosną balladę, oscylującą po sinusoidzie pomiędzy durem a molem niczym szansony średniowiecznych trybadurów. Wyrazy uznania i więcej-niż-przyjaźni, które składała jej manualnie, słodko ugodziły Natalie w samo centrum jej intymności, aż wygięła się w łuk refleksyjny. Herbstówna tylko na to czekała i spadła na nią łagodnym telemarkiem jak przysłowiowa naga spadochroniarka. Jej księżyce legły w koniunkcji z podwójną planetą Natalie. Usta Sandy pozostawały cały czas spragnione, jakby doświadczyła dotkliwej suszy. W pewnym sensie była to prawda, choć susza ta dotknęła nie tylko ciała, lecz przede wszystkim uczuć, teraz zaś wreszcie doczekała się ugaszenia. Jednak zaspokojenie tak potężnej żądzy było równie łatwe i bezbolesne, jak złagodzenie brutalnego smaku węgierskiej papryki jednym kieliszkiem wina.
      Nagle postanowiła urozmaicić ich wspólną celebrację i nakłonić Natalie do większej inicjatywy. Przewróciła się na plecy i wykorzystując całą siłę, jaka jej jeszcze została, wciągnęła ukochaną na siebie, po czym, przeżuwając namiętnie jej prawe ucho, pokazywała, gdzie nacisnąć, by wywołać właściwy efekt. W będącą skutkiem tych wskazówek zmysłową kałabanię zaangażowane były części ciała, których opinia publiczna na ogół nie zalicza do pierwszej dziesiątki stref erogennych. Cóż, Sandy od zawsze uważała się za nonkonformistkę.
Pamiętała jednak i o tym, że czasem najprostsze rozwiązania są najlepsze, więc wystawiała na adorację trzy najpopularniejsze adresy rozkoszy i dygotała wplątana w miłosne zasieki. Ku jej niewypowiedzianej satysfakcji Natalie okazała się sławną małą, która chwytała wszystko na lotu. Od wbijających się w jej wysportowaną fizyczność cierni różowo-purpurowego światła tryskającego spod jej palcy Sandy przeżywała taki armagedon, że zupełnie już przestało ją obchodzić, co się działo na ekranie telewizora – a gdyby spojrzała na ciągnącą przez ekran listę płac, zobaczyłaby, że oświetleniowcem w ekipie, która stworzyła oglądane ancydzieło, był jej daleki kuzyn z Detroit.
To jednak nie miało znaczenia, gdyż właśnie, po niemal kwartale wysiłków, dotarła do celu swojej podróży i korzystała z niego tak obficie, jakby następny dzień miał nie nadejść. Tak, Vicky Mae nigdy nie osiągnie takiej bliskości z Natalie! Niech się zajmie chłopakami, skoro widzi w tym coś interesującego. Może sobie bez problemu wziąć wszystkich, łącznie z imć Edwardem Patel. To w sumie niegłupi pomysł, żeby ich zeswatać, zajmą się sobą nawzajem i będzie spokój…
Nie pozwoliła jednak, aby rozmyślania zmąciły jej bursztynową taflę spełnienia. Wdarła się na miękką redutę Natalie, zdecydowana ciągnąć to aż do zwycięstwa. Od niesamowitego skompatybilnienia obu ciał, w jej tętnicach zapulsował roztopiony trotyl, a zarzucając na siebie różne kończyny towarzyszki, czuła w sobie termobaryczny gorąc. Miała ochotę nigdy nie kończyć tej sesji atomowego tulenia…
Natalie udało się przejąć ster miłosnej triremy i tym razem to ona doprowadzała Sandy do istnego amoku, choć skłamałaby mówiąc, że sama nie miała z tego satysfakcji. Przede wszystkim jednak to po Herbstównie było widać, że doskonale się bawi. Czuła się tak, jakby płonęła od kuli ognia wystrzelonej przez zwiastuna burzy z domu błękitnego światła. Nikt nie śmiałby powiedzieć, że te dwie są dla siebie całkiem nieznajome, bo jej przywiązanie do Natalie wydawało się wykute w skale. Była już za dwie minuty północ, ale Sandy wciąż leciała jak Ikar. W ich prywatnym, intymnym mikrokosmosie istniała tylko ona i Natalie – zjednoczone, zdecydowane prowadzić życie po północy, choć łamały prawo i popełniały grzech za grzechem, a jedna dla drugiej była zarazem rozpruwaczem i tyranem.
Wtem podniosły się, splecione w uścisku jak pędy różanego krzewu, obydwie mokre i hiperwentylujące, jakby naprawdę ścigały się na 1500 metrów. Natalie zeskanowała ustami rozpalone wargi przyjaciółki, a dłonie podążały w nieznane po plecach Sandy lub wplatały się w jej drżące włosy, natomiast co do nóg, to dawno już straciła rachubę, ile tam ich w tym łóżku było i co aktualnie robiły. Już po chwili obie znów runęły z hukiem w parter, a razem z nimi zajęczały zmaltretowane sprężyny łóżka. Te wspólne chwile okazały się dla Natalie doświadczeniem zupełnie wyjątkowym, a nawet unikalnym, przekraczającym bez wątpienia granice paranormalności. Objęcia Herbstówny pogrążały ją w morze wzburzonej somy. Dała się ponieść fali hormonalnego natchnienia, schwyciła Sandy za jej nienachalne krągłości i zanurkowały klasyczno-dowolnym delfinem w potężny maelstrom ekstazy. I płonęły długo…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz