Okazały
wycieczkowiec szedł na północ poprzez Morze Sulu i choć miał wygaszone
wszystkie światła, załogi obu helikopterów już go widziały. Pilot-wampir nie
potrzebuje bowiem sprzętu optycznego.
- Widzę ich, szefie! – w
słuchawkach Doriana rozległ się głos Balogha, który pilotował śmigłowiec
szturmowy Huey Cobra. – Atakować?
- Nie strzelać bez rozkazu! –
wykrzyknął kawaler von Lassaye-Bruchtal do mikrofonu. – Tam jest moja Natalie!
Obie
maszyny, Cobra i śmigłowiec Doriana, zaczęły doganiać statek, biorąc go w
kleszcze…
Jednakże
majtek na topie dostrzegł helikoptery, choć również leciały bez jakichkolwiek
świateł pozycyjnych. Nie był wampirem, ale za to miał noktowizor. Od razu
wszczęto alarm i uzbrojeni piraci rzucili się na rufę. Dorian liczył na szybkie
zwycięstwo, ale się przeliczył…
- Dawaj wyrzutnię! – krzyknął bosman
Hammond Skukuza.
- Strieła czy SA-7 Grail?
- Wszystko jedno!
Skukuza
szybko załadował, wycelował, odpalił rakietę. Huey Cobra dostał prosto w
podbrzusze i niemalże na confetti się rozpadł.
- Druga rakieta, szybko!
- Tak jest, panie bosmanie!
Ten
pocisk nie był równie skuteczny, ale też nie spudłował. Maszyna kawalera von
Lassaye-Bruchtal oberwała w belkę ogonową, straciła stateczność i kręcąc się
wokół własnej osi, spadła do morza. Skukuza odetchnął.
- I pamiętajcie – zwrócił się do
załogi. – Jakby kto pytał, to nic nie widzieliście, nic nie słyszeliście i w
ogóle na wachcie był kto inny.
Powiedzieć, że
Natalie była wstrząśnięta tym, co zaszło w ciągu ostatnich paru godzin, to nic
nie powiedzieć. W końcu nie każdemu się zdarza, że tuż przed poślubieniem
arystokratycznego wampira na tropikalnej wyspie zostaje porwany przez piratów.
W dodatku somalijskich piratów na filipińskich wodach terytorialnych.
Somalijczycy
uprowadzili Natalie z pałacu Doriana. Nie pozwalając nawet się przebrać,
wsadzili ją na ciężarówkę i wywieźli do przystani, a stamtąd barką desantową
(na której zmieściły się poza tym jeszcze dwa samochody i działo samobieżne)
przetransportowali na statek „Sweet Emily”. Tam, nie wdając się w żadne
wyjaśnienia, jeden z piratów zaprowadził Natalie do kajuty o bardzo luksusowym
standardzie i bez słowa wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
Natalie była
oszołomiona i zdezorientowana. Nie wiedziała, gdzie jest Dorian, skąd się
wzięli piraci, dlaczego ją porwali i dokąd ją wiozą. Cała ta nowa sytuacja i te
wszystkie pytania tak ją wymęczyły, że natychmiast zasnęła.
Gdy się
obudziła, był już ranek. Natalie wyjrzała przez bulaj na przelewające się
potężnym lewarem fale i uznała, że musi wreszcie spróbować się dowiedzieć, co
jest grane. Należało jednak zachować pewne priorytety, więc najpierw poszła do
łazienki ukąpać się, wykonać poranne czynności i zrobić lekki makijaż. Gdy
wyszła, okazało się, że w nocy ktoś zabrał całą jej ślubną kreację,
pozostawiając w zamian biały bawełniany gorset wiązany na czarną wstążkę,
ozdobiony tylko z prawej strony wyhaftowaną nazwą „Sunday Logistics”.
Należało
przejść do działania. Natalie zaczęła walić do drzwi i narobiła takiego hałasu,
że w końcu przyszedł czarnoskóry pirat w koszykarskiej koszulce.
- O co chodzi?
- Kto tu najważniejszy? Prowadź
mnie do niego!
Pirat
przepuścił ją przodem i powiódł do kajuty kapitańskiej. Po drodze mijali
luksusowo wyposażony korytarz, którym od czasu do czasu przemykali ciemnoskórzy
mężczyźni, lekko ubrani, za to uzbrojeni po zęby. Patrzyli na Natalie z
naprawdę dużym zainteresowaniem. Niektórzy na jej widok odwracali się do ściany
albo, zdjąwszy czapki z uniżeniem, trzymali je na wysokości pachwiny, aby
Natalie nie zauważyła, jak wielki zachwyt w nich wywołuje.
Wreszcie
dotarli do celu. Na ogromnej kanapie zasiadał w eleganckim białym ubiorze
kapitan Adrian Sunday.
- Witaj, Natalie Foster! –
powiedział na powitanie.
- Skąd znasz moje imię? –
zdenerwowała się dziewczyna.
- A któż go nie zna? – zaśmiał
się kapitan, a w jego szarych oczach zaigrały figlarskie iskierki. – Wygląda na
to, że jesteś dość popularna w niektórych kręgach. I, nie bójmy się tego słowa,
dość pożądana.
Natalie
rozejrzała się dookoła. Jej uwagę, oprócz ogólnego luksusu panującego w
kabinie, zwróciła wisząca na ścianie czarna bandera z czaszką i piszczelami.
- Jesteście piratami! –
wykrzyknęła oskarżycielsko.
- Niektórzy tak nas nazywają –
przyznał Sunday z uśmiechem. – Chociaż są też tacy, którzy preferują określenie
„logistyka ofensywna”. Może usiądziesz i skusisz się na drinka?
- No to dawaj, co masz
najmocniejszego – zgodziła się Natalie, zajmując krzesło naprzeciw kanapy.
Na
te słowa Adrian otworzył stojący przy biurku globus, wyciągnął zeń parę butelek,
z wielką wprawą zmieszał niezwykle wyrafinowanego drinolca i podał swej brance kieliszek.
Przez chwilę pili w milczeniu, nasycając się dziełem sztuki barmańskiej. Wreszcie
Natalie zainicjowała rozmowę.
- A tak właściwie, to dlaczego
obrabowaliście Dorianię?
- Obrabowaliśmy co?… – nie
zrozumiał Sunday.
- Doriania, tak się nazywa ta
wyspa.
- Aha. Mogłem się tego domyślić –
kapitan zalotnie pokiwał głową. – Obrabowaliśmy ją niejako przy okazji, na
zasadzie premii. Tak naprawdę chodziło nam przede wszystkim o ciebie, Natalie.
- O mnie?!? Dlaczego?
- Dla pieniędzy. Pewien Japończyk
obiecał mi trzy miliony dolarów za dostawienie cię do Tokio.
Natalie
nic już nie rozumiała.
- Jaki znowu Japończyk, do jasnej
cenzury?
- Nie mogę powiedzieć – Sunday
uśmiechnął się szeroko, prezentując nienaganne uzębienie. – Tajemnica handlowa.
- Ach, nie bądź takim
materialistą, kapitanie! – zirytowała się Natalie. – A w ogóle, to gdzie są
moje ubrania?
Adrian
uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze bardziej czarująco.
- Uległy przejęciu na rzecz
firmy. Prawdopodobnie, jak już wysadzimy cię w Tokio, to w drodze powrotnej
zahaczymy o Cam Ranh w Wietnamie i sprzedamy je na jakimś bazarze.
- Nie możecie tego zrobić! –
wybuchnęła Natalie.
- Oczywiście, możesz je odkupić,
ale czy na pewno masz za co? – zauważył Sunday ironicznie. – Dobra, koniec
rozmowy. Potrzebują mnie na mostku.
„Sweet
Emily” zmierzała na północ, ku Japonii. Okazało się, że piraci nie zamierzają
trzymać Natalie cały czas pod kluczem. Po rozmowie z kapitanem pozwolono jej
chodzić po kilku górnych pokładach i tylko wystawione w strategicznych
miejscach warty pilnowały, aby nie łaziła, gdzie nie trzeba. Natalie
spacerowała więc wzdłuż relingu, od czasu do czasu łowiąc szare spojrzenie
kapitana Sundaya, bądź korzystała ze znajdującego się na statku zaplecza wypoczynkowego:
opalała się przy basenie, pływała w nim, czytała książki z pokładowej
biblioteczki oraz oglądała filmy. Najpierw zabrała się za zestaw, który piraci
wyświetlali dla rozrywki zakładnikom: „Tragedia Posejdona”, „Titanic”, „Okręt”
i „Gniew oceanu”. Później, kiedy się jej nudziło, obejrzała jeszcze film kaijū „Szkodzilla” (Włochy,
1986).
Piraci
okazali się w sumie całkiem równymi osobnikami, których działalność wykraczała
poza zwykłe rabowanie statków. Wrzucali też filmy i gry komputerowe na torrenty
oraz emitowali bez koncesji własny program radiowy, w którym nadawali
odpowiednio piracki repertuar. Kiedy zaś zeszli na ląd w mieście San Jose, ostatnim
porcie przed Japonią, kilku z nich zdarzyło się przekroczyć dozwoloną prędkość.
Natalie traktowali z szacunkiem i nawet na nią nie gwizdali. Niejeden z piratów
na jej widok miał ochotę pogwozdlić se pędzel, ale byli na tyle
zdyscyplinowani, że na ogół tego nie robili.
Od
czasu do czasu Natalie napotykała na statku księdza Kalaykaya. Początkowo naprzykrzał
się piratom z myślą o chwale niebieskiej.
- Nie wyprę się swojej wiary!
Lepiej od razu mnie zabijcie! – pokrzykiwał, podtykając Somalijczykom krucyfiks
pod nos.
- Wyluzuj, księżoszku –
odpowiadali zazwyczaj piraci. – Nikt ci nie każe się czegoś wyrzekać.
- Ale ja chcę zostać
męczennikiem! – powtarzał Kalaykay. – No już, bierz tę swoją spluwę i wal, ja i tak będę nieugięty!
W
końcu któryś z piratów uznał, że ma tego dość, i dał księdzu butelkę rumu. Na
efekty nie trzeba było długo czekać. Następnego wieczoru, przechodząc obok
kajuty, w której Kalaykay odprawiał mszę sam dla siebie (wszyscy inni na statku
byli albo muzułmanami, albo protestantami, a i to niepraktykującymi), można
było usłyszeć, że w wygłaszanym przez niego kazaniu zaczęły się już pojawiać
pojedyncze „Arr!”
Warunki
pobytu na pokładzie pirackiego wycieczkowca bardzo przypadły Natalie do gustu,
jednak w pewnym momencie zdała sobie sprawę z jakiegoś napięcia, które ją
opanowało. Nie potrafiła poprawnie zidentyfikować tego, co czaiło się we
wnętrzu jej organizmu, buszowało pod kręgosłupem.
Pewnego
rodzaju punkt zwrotny nastąpił dwa dni po tym, jak Filipiny zniknęły z
horyzontu. Piraci napotkali wówczas drobnicowiec z ładowniami pełnymi worków z
kawą i doszczętnie go złupili. Natalie coś tknęło. Zastanawiała się kilka
godzin, a popołedniu poszła na mostek porozmawiać z kapitanem.
- Chcę do was dołączyć –
oznajmiła.
- Znaczy, do mojej firmy? –
upewnił się Adrian Sunday z rozbawieniem.
- Chcę zostać sławną piratką. Jak
Anna Boleyn.
- Chyba Anne Bonny? – poprawił
kapitan. – I Mary Read?
- O, właśnie! – przytaknęła
Natalie z entuzjazmem. – Jak Anne Bonny i Ayn Rand. Chcę napadać na statki i
osady nadbrzeżne!
Sunday
spojrzał na nią z melancholijnym wyrazem szarych ocząt.
- Wybacz, przyjmuję tylko piratów
z co najmniej czteroletnim doświadczeniem.
- Ale jak to? – sprzeciwiła się
Natalie. – Przecież wiesz, kim jestem i co dotąd zrobiłam. To jest praca moich
marzeń!
- Byłbym zaszczycony, ale… takie
mamy wymogi formalne – odrzekł Adrian.
Natalie
już zamierzała wybuchnąć szczerym wściekiem na złośliwość kapitana, ale zanim
to uczyniła, nagle wybuchło coś innego. Gdzieś od bakburty rozległ się
wystrzał, po nim kilka innych. Na pokładzie zawrzało.
- Co się dzieje?! – krzyknęła
Natalie z lękiem, że to znowu Dorian. – Kto do nas strzela?
Sunday
sięgnął po lornetkę. Natalie, patrząc w tę samą stronę, co on, ujrzała na
falach niewielki statek podobny do rybackiego trawlera.
- Źli piraci atakują dobrych
piratów! – krzyknął ktoś.
- To Abdulsayaf Abdulsayaf, najgorszy
pirat w tej części oceanu! – kapitan rozpoznał napastników.
- Dlaczego wy jesteście ci
dobrzy, a oni ci źli? – zdziwiła się Natalie.
- Bo my jesteśmy
profesjonalistami, a oni to banda ostatnich papudraków.
Na
rufie statku Abdulsayafa pojawił się facet z granatnikiem. Nie przejmując się
celowaniem, posadził swoją „RG-rurę” na ramieniu, odpalił. Granat jednak nie
dopadł „Sweet Emily”, lecz przeleciał kilkanaście metrów i wyrżnął w ścianę
nadbudówki trawlera, z której natychmiast buchnęły płomienie.
- No to wszystko jasne –
stwierdził Sunday. – On jest takim cieniarzem i ofiarą losu, że na jego miejscu
dawno przekwalifikowałbym się z piractwa na dojenie ubezpieczeń.
Podniósł
słuchawkę telefonu wewnętrznego, połączył się z maszynownią.
- Cała naprzód! – rozkazał. –
Chcę jak najszybciej o tym zapomnieć.
Abdulsayaf
Abdulsayaf bezczelnie przerwał Natalie rozmowę z Sundayem, a potem jakoś nie
miała melodii kontynuować. Wróciła do kajuty, spróbowała się zdrzemnąć, ale nie
wyszło jej. Niewiadomy niepokój okazał się silniejszy, zatem obejrzała jeszcze
film „Niedokończony utwór na norweskie skrzypce elektryczne”.
Kiedy
skończyła, było parę minut przed północą. Znów próbowała zasnąć i znów się nie
udało. Przywdziała nowy gorset (szafa w kajucie zawierała kilkanaście
identycznych) i poszła się przejść.
Natalie
nie za bardzo szukała towarzystwa piratów, więc starała się chodzić szlakami
mniej uczęszczanymi, co o tej porze oznaczało również – nieoświetlonymi. W
pewnej chwili na końcu korytarza namacała jakieś drzwi i bez namysłu weszła do
środka.
A
w środku też całkiem ciemno. Próbowała odnaleźć włącznik światła, ale była to
kolejna z wielu rzeczy, które tego dnia jej nie wyszły. Ruszyła przed siebie i
niemal dostała pulpetacji serca, gdy nagle wtem potrąciła coś, co upadło na
posadzkę z głośnym brzękiem. Próbowała odskoczyć, żeby nikt ewentualnie nie
skojarzył jej z tym hałasem, i wtedy zrzuciła coś innego ze ściany…
Adrian
Sunday z zainteresowaniem siedział przed monitorem. Dorian Lassaye-Bruchtal był
tak zadufany w swoją potęgę i władzę absolutną na terenie wyspy, że nawet nie
zadał sobie trudu, żeby zabezpieczyć kompa jakimkolwiek hasłem. Daahir,
pokładowy informatyk, wykonał świetną robotę. Najłatwiej by było po prostu
ukraść cały komputer i rozpracować jego zawartość już na statku, a on w
błyskawicznym tempie odnalazł na dyskach wszelkie, jak to się mówi, dane wrażliwe,
i od razu skopiował je na swoją podręczną baterię gwizdków. Dzięki temu
przechwycono mnóstwo informacji obciążających Doriana, a on sam o tym nie
wiedział… Przy dobrych negocjacjach można było na tym zarobić co najmniej
drugie trzy miliony.
Nagle
do kajuty wpadł jeden z piratów i drżącym głosem zameldował, że w kambuzie coś
się tłucze jak marek po piekle.
- Kucharz już śpi, więc nie
chciałem go budzić, bo jeszcze dostanę ścierą przez łeb… - tłumaczył się pirat.
– Dlatego…
- Dobra, sprawdzę to – powiedział
Sunday, wyłączając komputer.
Natalie
była w potrzasku. Nie tylko nie udało jej się znaleźć pstryczka, ale dodatkowo
w którą stronę by nie poszła, natychmiast dokonywała kompletnej dewastacji.
Przewróciła co najmniej dwa krzesła oraz jakąś miskę, z której woda rozlała się
po podłodze. Wyglądało na to, że do rana nie wydostanie się z tej pułapki…
Nagle
zabłysło światło. Natalie zorientowała się, że klęczy na środku kuchni pośrod
porozrzucanych garnków, a w drzwiach stoi Adrian Sunday, mierząc ją spojrzeniem
swych szarych oczu. Nagle, w ciągu ułamka sekundy, olśniło ją, zrozumiała, o co
jej w zasadzie chodzi.
- W porządku, kapitanie – powiedziała.
– Wiem doskonale, że nie możesz się oprzeć mojemu urokowi, tak samo, jak ja nie
mogę się oprzeć twojemu, więc bierzmy się do rzeczy.
Zanim
zdążył cokolwiek odpowiedzieć, już była przy nim i rozpinała mu koszulę. Sunday
też nie pozostawał bezczynny, w jego palcach wił się czarny węgorz tasiemki,
którą Natalie gorset swój związała. Uniosła w górę swą fizjonomię, by spojrzeć
w jego szare oczy i zetknąć swe wargi z tymi, które dzień w dzień wydawały
rozkazy załodze. Ich języki zatańczyły zmysłowego obertasa (i untertasa).
Kapitan przestał się w końcu ceremonić i zdarł z Natalie gorset. Rzucił go na
kuchenkę z pełnym lekceważeniem, jakie należało się temu podłemu kawałkowi
tkaniny, przeszkadzającemu Adrianowi przemierzać oburącz jej mleczne
wrzosowiska. Oddech Natalie stał się przyspieszony, a to, co działo się tam na
dole, wprawiało ją samą w zachwyt pomięszany z przerażeniem.
Mimo wszystko
postanowiła jeszcze przez moment zachować zimną krew i skoro koszula Sundaya
została już rozpięta, wzięła się następnie za jego eleganckie galoty. Wtedy to
po raz pierwszy od dawna użyła swojej paranormalnej mocy ściągania spodni jedną
ręką… i natychmiast przeżyła szok na widok jego potężnego ildefonsa, który
brutalnie zatarł w jej pamięci wszelkie wspomnienie Doriana. Adrian przechylił
się nieco do przodu, sprawiając niechcący, że jego nabrzmiała szpula pchnęła
Natalie w brzuch. Dziewczyna z namiętnym wzdechnięciem poleciała dwa kroki w
tył i upadła na posadzkę. Kapitan rzucił się za nią w pogoń, ale zapomniał, że
jest ze spuszczonymi spodniami, przeto sam znalazł się natychmiast w parterze.
Natalie
wymknęła mu się, sięgnęła po zostawiony przez kucharza na stole woreczek mąki i
z rozczulającym chichotem zaczęła posypywać Adriana. Ten postanowił podjąć grę
wstępną. Otworzył jedną z lodówek, wyjął ser mascarpone, żelatynę, cukier
waniliowy i trochę truskawek. Wrzucił to wszystko do naczynia, podłączył mikser
do prądu i błyskawicznie zmiskował wszystkie składniki na jednolitą masę. O
dziwo, jego tschwonk wcale od tego nie zmalał.
Teraz Sunday
brał garściami masę serową i rzucał nią w Natalie, a surowiec ten, wraz z
truskawkami, malowniczo rozdżyzdywał się na jej sferycznych sztandarach
kobiecości ku jej niewypowiedzianemu zadowoleniu. Później rzucił się bezlitosny
pirat na dziewczynę, chwycił za ramiona, ułożył na kuchennym stole i przystąpił do konsumpcji,
traktując Natalie jak talerz, z którego pożerał sernik na zimno podany w wersji
abstrakcyjno-ekspresjonistycznej.
Skończywszy
tak nieortodoksyjną reinterpretację motywu intymnej kolacji we dwoje, Adrian
zszedł niżej. Natalie zadrżała na myśl, że oto jej naga dżolokia znalazła się
całkowicie w jego mocy. On zaś nie miał zamiaru hamletyzować i natychmiast zaczął
wirtuozersko grać na jej organach. Jego język jak szkarłatny delfin wykręcał
piruety na falach kobiecości. Dla Natalie był to moment wynagradzający
wszystkie niewygody ostatnich kilku dni. Jej jestestwo czuło się jak pacyficzny
atol wstrząsany miłosnymi próbami jądrowymi.
Wtem zaskrzeczała
z niespodziewanego bólu, bo kapitan nieco się zapamiętał i wsunął język tak
głęboko, że trafił ją w prawy jajnik. Wkrótce jednak kazał jej zapomnieć o tym
negatywnym wrażeniu i już po chwili Natalie zobaczyła mistyczne mgławice Aldebarana.
To uczucie rozpruwającej rozkoszy wywołało w niej niespotykaną żądzę
wzajemności, więc zemściła się za doznane dobrodziejstwo, wyginając się o 180
stopni, aby zasmakować Adrianowego lejzorka. Sunday przejął się tym tak bardzo,
że zaczął knyszeć z ekstazy.
Oboje
zapletli się wokół siebie nawzajem. Natalie, cały czas celebrując ruchem
posuwisto-zwrotnym jego kształtny baton, z trudem, bo bez kontaktu wzrokowego,
usiłowała ostatecznie wyswobodzić Sundaya z koszuli, która w tym momencie, niby
jedwabny kajdan, trzymała się jeszcze tylko na jego nadgarstkach. On z kolei
nie szczędził Natalie ekspertyzy lingwistycznej, doprowadzającej ją do
autentycznego wścieka, tym razem w wersji pozytywnej. Wili się razem po blacie,
spazmatycznymi ruchami członków strącając naczynia i przybory kuchenne, które z
brzękiem lądowały na podłodze. Zdawało się, że ich ręce i nogi pozyskały własną
świadomość, krążyły po rozgrzanych ciałach i owijały się wokół nich… Gdyby ktoś
miał okazję obserwować ich miłosne zmagania, mógłby popaść w przedwieczną
czeluść cyklopowego obłędu na widok zgoła lovecraftiańskiej rozpusty.
Rozumiejąc
się bez słów w czasie tych działań płciowych, nagle oboje zrozumieli, że
nadszedł TEN moment. Chwycił więc Adrian Sunday pięciolitrowy garnek ze stali
żaroodpornej i zawiesił go na swym pingwinku, aby zademonstrować Natalie potęgę
swojej namiętności. Natalie wydała z siebie westchnienie i wiedziona nieznanym
instynktem, założyła sobie ów garnek na głowę. Nagle poczuła, jak jej szynszyla
wydaje z siebie bezgłośny krzyk ekscytacji i od tego niemal fizycznie bolesnego
doznania przyjemności aż zgięła się w pół. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, że
jest fetyszystką garnka na głowie.
Ale nie było czasu
dywagować. Podeszła do Adriana bliżej, owiewając go uwodzicielsko czarną firaną
swych włosów, objęła ręką pewną opokę jego ramion, po czym nadziała się na jego
świdojarząb, pozwalając, aby kapitan Sunday stał się jej Vladem Palownikiem.
Adrian krzyknął
i rozszerzyły się jego szare oczy, kiedy wzięła go w swe rozpalone imadło. Ochłonąwszy
nieco, owinął sobie lędźwie jej prawą nogą, podczas gdy Natalie nasadzała się
nań po wielokroć. Sunday wprawiał dolny odcinek kręgosłupa swego w miarowe
ruchy, czując, jak w Natalie kotłują się zmysły, gdy jego czorten grasował w
jej miękkim, pulsującym sacrum. Przeszedł kilka kroków i oparł się, razem ze
swym słodkim ciężarem, o ścianę. Natalie stęknęła potężnie, ściśnięta między
pulsującym młotem Adriana a kowadłem ściany, zaś kontrast pomiędzy zimnem
kafelków, które zaatakowało jej plecy, a żarem, jakim buchała jej marcelina, skłonił
ją do frenetycznego pokwikiwania.
- Stój… Muszę odetchnąć… –
wyszeptała w pewnym momencie.
Sunday, będąc
dobrze wychowanym, wycofał się. Natalie ciężko dyszała, jej krągłości falowały
niespokojnym rytmem, a kończyny drżały. Zdołała przejść zaledwie trzy kroki i
runęła na podłogę. Kapitan zaniepokoił się tym, bo mu się jakoś „Kill Bill”
luźno skojarzył, ale kiedy Natalie z uwodzicielskim kuszeniem pomachała nogą, uznał,
że wszystko w porządku, a nawet w narządku, i nachylił się nad nią. Czuła, jak
jego ramforynch żegluje po złotawych stepach jej pleców, podczas gdy jedna z
rąk wplatała się we włosy, a druga polerowała biodro; tę ostatnią pieszczotę
zresztą Natalie nawet odwzajemniła. W końcu Sunday uznał, że wystarczy już półśrodków.
Zanurzył swą karmazynową sochę w jej wilgotny czarnoziem i zaczął uprawiać.
Tym
razem Natalie odkryła w swej cielesności nowe ukryte dno i kolejną
warstwę. Adrian zrobił jej z rzyci sacco di Roma. Jego laska marszałkowska
dobitnie stukała w jej wysokiej izbie. Wchodził w nią i wychodził jak
zdesperowany bezrobotny u wrót urzędu pracy, a Natalie tymczasem wydawała z
siebie chaotyczne niguny, bronując paznokciami jego z dżentelmeńska solidne
barki i od czasu do czasu przyszczypując zębami kapitańskie ucho. Pod wpływem
nieustępliwych pchnięć Sundaya garnek spadł jej z głowy i odtoczył się gdzieś w
kąt.
Gdyby
kucharz jednak się obudził i wszedł w tym momencie do kambuzu, widok, jaki by
zastał, wprawiłby go w natychmiastowy stupor. Sprzęty kuchenne leżały
porozrzucane po całym pomieszczeniu, podłogę szpeciła kałuża wody i plamy z
masy serowej albo z czegoś jeszcze gorszego, na blacie przy kuchence leżał
brudny mikser, a na samej kuchence – podarty gorset. Pośrodku zaś tego całego
bardaku kapitan Adrian Sunday i jego nadobna branka razem uczestniczyli w
horyzontalnym biegu na dochodzenie.
Nie należało
jednak sądzić, że w tej erotycznej bitwie jedna ze stron zdecydowanie
dominowała nad drugą – zgoda była tu równie obustronna, jak będąca jej
rezultatem przyjemność. Sunday wpadł w seksualny amok, gruchmonił Natalie
intensywnie, jakby wcześniej przysięgał na sztandar Wesołego Rogera, że tego
wieczoru dojdzie lub padnie. Ona sama zaś poddawała się nadciągającej z wolna
ekstatycznej fali. Rozkosz zwyciężała ją niczym galopująca horda rozwydrzonych
barbarzyńców. W upojnych spazmach oboje przetoczyli się pod stół i nagle coś
tam na dole tak szarpnęło, że Natalie rzuciła głową w górę, łamiąc blat.
Kucharz zdecydowanie nie mógł być zadowolony, jednak dla niej nie miało to
najmniejszego znaczenia. Liczyło się tylko białe światło spełnienia, które ją
pochłaniało w głąb i z głębi jednocześnie…
Natalie
obudziła się około ósmej rano. Nie była w kambuzie: leżała w ogromnym łożu, do
którego Sunday przeniósł ją troskliwie, aby odpoczęła po nocy pełnej wrażeń.
Tym,
co ją zbudziło, był odgłos migawki. Otworzyła oczy i dostrzegła szare oczy siedzącego
naprzeciwko kapitana, dzierżącego aparat.
- Co jest? – spytała, lekko
poirytowana. – Dlaczego zrobiłeś mi zdjęcie?
- Przyszło mi do głowy, że
powinienem dokumentować swoje partnerki, żeby mieć jakąś pamiątkę. – przyznał
Adrian z uśmiechem. – Wcześniej tego nie robiłem, ale ty jesteś na tyle
wyjątkowa, żeby to od ciebie właśnie zacząć.
- Partnerki? – Natalie poczuła
się trochę zdeprymowana. – Aha. Dużo ich dotąd miałeś?
Sunday
znów obdarzył ją jednym ze swoich uśmiechów szerokich jak autostrada.
- Od kiedy zajmuję się piractwem,
tylko jedna kobieta oparła się mojemu urokowi – przechwalał się. – Nazywała się
Sandy Herbst. Nie żebym jakoś szczególnie tego żałował.
W
Natalie jakby piorun strzelił. Mało brakowało, a przebiłaby głową tym razem
zagłówek łóżka.
- Jak się nazywała?! Sandy
Herbst? Mała, pyskata, w okularach, ciemne włosy?
- Mała, pyskata, w okularach,
burgundowe włosy z blond pasemkami – sprecyzował Adrian. - Znasz może?
- To moja przyjaciółka! Gdzie ją
spotkałeś?
- A, uprowadziłem z jednego
statku. Była z nią jeszcze taka Victoria, ale…
- I dopiero teraz mi o tym
mówisz? No kapitanie, na litość boską! Moje dwie najlepsze przyjaciółki! Co z
nimi zrobiłeś?
- Chciały płynąć do Gdańska, ale
mi się załoga zbuntowała, więc wysadziłem je w Kopenhadze.
- Do Gdańska? – powtórzyła
Natalie z niedowierzaniem. – No jasny katar by to wszystko… Pewnie do mnie
płynęły… Dawno to było?
- Z miesiąc temu, o ile dobrze liczę
– powiedział Sunday. – O ile mi wiadomo, są aktualnie w Turcji, ale…
- Płyńmy tam, szybko! – krzyknęła
dziewczyna. – Mogą być w niebezpieczeństwie!
Adrian
Sunday westchnął, twarz gwałtownie przykrył dłonią.
- To nie ma sensu – powiedział. –
Wiesz, ile czasu upłynie, zanim dotrzemy choćby do Kanału Sueskiego? A poza tym
już mam umówione sprawy biznesowe w Japonii, w Chinach…
- Nie obchodzi mnie to! –
wybuchnęła Natalie. – Ja muszę do moich przyjaciółek!
Kapitan
zamyślił się. Co prawda miał ją przekazać w ręce Shichirō Namotore, ale jak się postara, to może zamiast
Natalie przekaże staremu jakuzie bazę danych Doriana, z której tamten z
pewnością będzie miał większy pożytek… Wreszcie podjął decyzję.
- Zrobimy tak: odstawię cię w
miejsce, z którego dojedziesz do Turcji czy gdziekolwiek pociągiem albo złapiesz
samolot. O swoje kiecki się nie martw, zatrzymam je dla ciebie do czasu, aż
zarobisz na wykup.
Natalie
wyciągnęła do niego dłoń.
- Zgoda! – zadeklarowała i nagle
posmutniała. – Ale chyba jeszcze trochę minie, zanim tam dopłyniemy?
- To prawda – zgodził się Sunday.
– Dobrze kojarzysz.
- Więc co będziemy w tym czasie
robić? – zmartwiła się. – Albo czekaj. Wiem, co będziemy.
...warto było czekać na sernikową ucztę!!!!!
OdpowiedzUsuń