niedziela, 27 lipca 2014

Rozdział XXX, w którym Natalie przeżywa ekscytujący rejs


      Okazały wycieczkowiec szedł na północ poprzez Morze Sulu i choć miał wygaszone wszystkie światła, załogi obu helikopterów już go widziały. Pilot-wampir nie potrzebuje bowiem sprzętu optycznego.
- Widzę ich, szefie! – w słuchawkach Doriana rozległ się głos Balogha, który pilotował śmigłowiec szturmowy Huey Cobra. – Atakować?
- Nie strzelać bez rozkazu! – wykrzyknął kawaler von Lassaye-Bruchtal do mikrofonu. – Tam jest moja Natalie!
       Obie maszyny, Cobra i śmigłowiec Doriana, zaczęły doganiać statek, biorąc go w kleszcze…
   Jednakże majtek na topie dostrzegł helikoptery, choć również leciały bez jakichkolwiek świateł pozycyjnych. Nie był wampirem, ale za to miał noktowizor. Od razu wszczęto alarm i uzbrojeni piraci rzucili się na rufę. Dorian liczył na szybkie zwycięstwo, ale się przeliczył…
- Dawaj wyrzutnię! – krzyknął bosman Hammond Skukuza.
- Strieła czy SA-7 Grail?
- Wszystko jedno!
      Skukuza szybko załadował, wycelował, odpalił rakietę. Huey Cobra dostał prosto w podbrzusze i niemalże na confetti się rozpadł.
- Druga rakieta, szybko!
- Tak jest, panie bosmanie!
      Ten pocisk nie był równie skuteczny, ale też nie spudłował. Maszyna kawalera von Lassaye-Bruchtal oberwała w belkę ogonową, straciła stateczność i kręcąc się wokół własnej osi, spadła do morza. Skukuza odetchnął.
- I pamiętajcie – zwrócił się do załogi. – Jakby kto pytał, to nic nie widzieliście, nic nie słyszeliście i w ogóle na wachcie był kto inny.

Powiedzieć, że Natalie była wstrząśnięta tym, co zaszło w ciągu ostatnich paru godzin, to nic nie powiedzieć. W końcu nie każdemu się zdarza, że tuż przed poślubieniem arystokratycznego wampira na tropikalnej wyspie zostaje porwany przez piratów. W dodatku somalijskich piratów na filipińskich wodach terytorialnych.
Somalijczycy uprowadzili Natalie z pałacu Doriana. Nie pozwalając nawet się przebrać, wsadzili ją na ciężarówkę i wywieźli do przystani, a stamtąd barką desantową (na której zmieściły się poza tym jeszcze dwa samochody i działo samobieżne) przetransportowali na statek „Sweet Emily”. Tam, nie wdając się w żadne wyjaśnienia, jeden z piratów zaprowadził Natalie do kajuty o bardzo luksusowym standardzie i bez słowa wyszedł, zamykając drzwi na klucz.
Natalie była oszołomiona i zdezorientowana. Nie wiedziała, gdzie jest Dorian, skąd się wzięli piraci, dlaczego ją porwali i dokąd ją wiozą. Cała ta nowa sytuacja i te wszystkie pytania tak ją wymęczyły, że natychmiast zasnęła.
Gdy się obudziła, był już ranek. Natalie wyjrzała przez bulaj na przelewające się potężnym lewarem fale i uznała, że musi wreszcie spróbować się dowiedzieć, co jest grane. Należało jednak zachować pewne priorytety, więc najpierw poszła do łazienki ukąpać się, wykonać poranne czynności i zrobić lekki makijaż. Gdy wyszła, okazało się, że w nocy ktoś zabrał całą jej ślubną kreację, pozostawiając w zamian biały bawełniany gorset wiązany na czarną wstążkę, ozdobiony tylko z prawej strony wyhaftowaną nazwą „Sunday Logistics”.
Należało przejść do działania. Natalie zaczęła walić do drzwi i narobiła takiego hałasu, że w końcu przyszedł czarnoskóry pirat w koszykarskiej koszulce.
- O co chodzi?
- Kto tu najważniejszy? Prowadź mnie do niego!
Pirat przepuścił ją przodem i powiódł do kajuty kapitańskiej. Po drodze mijali luksusowo wyposażony korytarz, którym od czasu do czasu przemykali ciemnoskórzy mężczyźni, lekko ubrani, za to uzbrojeni po zęby. Patrzyli na Natalie z naprawdę dużym zainteresowaniem. Niektórzy na jej widok odwracali się do ściany albo, zdjąwszy czapki z uniżeniem, trzymali je na wysokości pachwiny, aby Natalie nie zauważyła, jak wielki zachwyt w nich wywołuje.
Wreszcie dotarli do celu. Na ogromnej kanapie zasiadał w eleganckim białym ubiorze kapitan Adrian Sunday.
- Witaj, Natalie Foster! – powiedział na powitanie.
- Skąd znasz moje imię? – zdenerwowała się dziewczyna.
- A któż go nie zna? – zaśmiał się kapitan, a w jego szarych oczach zaigrały figlarskie iskierki. – Wygląda na to, że jesteś dość popularna w niektórych kręgach. I, nie bójmy się tego słowa, dość pożądana.
        Natalie rozejrzała się dookoła. Jej uwagę, oprócz ogólnego luksusu panującego w kabinie, zwróciła wisząca na ścianie czarna bandera z czaszką i piszczelami.
- Jesteście piratami! – wykrzyknęła oskarżycielsko.
- Niektórzy tak nas nazywają – przyznał Sunday z uśmiechem. – Chociaż są też tacy, którzy preferują określenie „logistyka ofensywna”. Może usiądziesz i skusisz się na drinka?
- No to dawaj, co masz najmocniejszego – zgodziła się Natalie, zajmując krzesło naprzeciw kanapy.
        Na te słowa Adrian otworzył stojący przy biurku globus, wyciągnął zeń parę butelek, z wielką wprawą zmieszał niezwykle wyrafinowanego drinolca i podał swej brance kieliszek. Przez chwilę pili w milczeniu, nasycając się dziełem sztuki barmańskiej. Wreszcie Natalie zainicjowała rozmowę.
- A tak właściwie, to dlaczego obrabowaliście Dorianię?
- Obrabowaliśmy co?… – nie zrozumiał Sunday.
- Doriania, tak się nazywa ta wyspa.
- Aha. Mogłem się tego domyślić – kapitan zalotnie pokiwał głową. – Obrabowaliśmy ją niejako przy okazji, na zasadzie premii. Tak naprawdę chodziło nam przede wszystkim o ciebie, Natalie.
- O mnie?!? Dlaczego?
- Dla pieniędzy. Pewien Japończyk obiecał mi trzy miliony dolarów za dostawienie cię do Tokio.
        Natalie nic już nie rozumiała.
- Jaki znowu Japończyk, do jasnej cenzury?
- Nie mogę powiedzieć – Sunday uśmiechnął się szeroko, prezentując nienaganne uzębienie. – Tajemnica handlowa.
- Ach, nie bądź takim materialistą, kapitanie! – zirytowała się Natalie. – A w ogóle, to gdzie są moje ubrania?
Adrian uśmiechnął się jeszcze szerzej i jeszcze bardziej czarująco.
- Uległy przejęciu na rzecz firmy. Prawdopodobnie, jak już wysadzimy cię w Tokio, to w drodze powrotnej zahaczymy o Cam Ranh w Wietnamie i sprzedamy je na jakimś bazarze.
- Nie możecie tego zrobić! – wybuchnęła Natalie.
- Oczywiście, możesz je odkupić, ale czy na pewno masz za co? – zauważył Sunday ironicznie. – Dobra, koniec rozmowy. Potrzebują mnie na mostku.

       „Sweet Emily” zmierzała na północ, ku Japonii. Okazało się, że piraci nie zamierzają trzymać Natalie cały czas pod kluczem. Po rozmowie z kapitanem pozwolono jej chodzić po kilku górnych pokładach i tylko wystawione w strategicznych miejscach warty pilnowały, aby nie łaziła, gdzie nie trzeba. Natalie spacerowała więc wzdłuż relingu, od czasu do czasu łowiąc szare spojrzenie kapitana Sundaya, bądź korzystała ze znajdującego się na statku zaplecza wypoczynkowego: opalała się przy basenie, pływała w nim, czytała książki z pokładowej biblioteczki oraz oglądała filmy. Najpierw zabrała się za zestaw, który piraci wyświetlali dla rozrywki zakładnikom: „Tragedia Posejdona”, „Titanic”, „Okręt” i „Gniew oceanu”. Później, kiedy się jej nudziło, obejrzała jeszcze film kaijū „Szkodzilla” (Włochy, 1986).
      Piraci okazali się w sumie całkiem równymi osobnikami, których działalność wykraczała poza zwykłe rabowanie statków. Wrzucali też filmy i gry komputerowe na torrenty oraz emitowali bez koncesji własny program radiowy, w którym nadawali odpowiednio piracki repertuar. Kiedy zaś zeszli na ląd w mieście San Jose, ostatnim porcie przed Japonią, kilku z nich zdarzyło się przekroczyć dozwoloną prędkość. Natalie traktowali z szacunkiem i nawet na nią nie gwizdali. Niejeden z piratów na jej widok miał ochotę pogwozdlić se pędzel, ale byli na tyle zdyscyplinowani, że na ogół tego nie robili.
      Od czasu do czasu Natalie napotykała na statku księdza Kalaykaya. Początkowo naprzykrzał się piratom z myślą o chwale niebieskiej.
- Nie wyprę się swojej wiary! Lepiej od razu mnie zabijcie! – pokrzykiwał, podtykając Somalijczykom krucyfiks pod nos.
- Wyluzuj, księżoszku – odpowiadali zazwyczaj piraci. – Nikt ci nie każe się czegoś wyrzekać.
- Ale ja chcę zostać męczennikiem! – powtarzał Kalaykay. – No już, bierz tę swoją spluwę i  wal, ja i tak będę nieugięty!
       W końcu któryś z piratów uznał, że ma tego dość, i dał księdzu butelkę rumu. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Następnego wieczoru, przechodząc obok kajuty, w której Kalaykay odprawiał mszę sam dla siebie (wszyscy inni na statku byli albo muzułmanami, albo protestantami, a i to niepraktykującymi), można było usłyszeć, że w wygłaszanym przez niego kazaniu zaczęły się już pojawiać pojedyncze „Arr!”
       Warunki pobytu na pokładzie pirackiego wycieczkowca bardzo przypadły Natalie do gustu, jednak w pewnym momencie zdała sobie sprawę z jakiegoś napięcia, które ją opanowało. Nie potrafiła poprawnie zidentyfikować tego, co czaiło się we wnętrzu jej organizmu, buszowało pod kręgosłupem.
Pewnego rodzaju punkt zwrotny nastąpił dwa dni po tym, jak Filipiny zniknęły z horyzontu. Piraci napotkali wówczas drobnicowiec z ładowniami pełnymi worków z kawą i doszczętnie go złupili. Natalie coś tknęło. Zastanawiała się kilka godzin, a popołedniu poszła na mostek porozmawiać z kapitanem.
- Chcę do was dołączyć – oznajmiła.
- Znaczy, do mojej firmy? – upewnił się Adrian Sunday z rozbawieniem.
- Chcę zostać sławną piratką. Jak Anna Boleyn.
- Chyba Anne Bonny? – poprawił kapitan. – I Mary Read?
- O, właśnie! – przytaknęła Natalie z entuzjazmem. – Jak Anne Bonny i Ayn Rand. Chcę napadać na statki i osady nadbrzeżne!
       Sunday spojrzał na nią z melancholijnym wyrazem szarych ocząt.
- Wybacz, przyjmuję tylko piratów z co najmniej czteroletnim doświadczeniem.
- Ale jak to? – sprzeciwiła się Natalie. – Przecież wiesz, kim jestem i co dotąd zrobiłam. To jest praca moich marzeń!
- Byłbym zaszczycony, ale… takie mamy wymogi formalne – odrzekł Adrian.
      Natalie już zamierzała wybuchnąć szczerym wściekiem na złośliwość kapitana, ale zanim to uczyniła, nagle wybuchło coś innego. Gdzieś od bakburty rozległ się wystrzał, po nim kilka innych. Na pokładzie zawrzało.
- Co się dzieje?! – krzyknęła Natalie z lękiem, że to znowu Dorian. – Kto do nas strzela?
      Sunday sięgnął po lornetkę. Natalie, patrząc w tę samą stronę, co on, ujrzała na falach niewielki statek podobny do rybackiego trawlera.
- Źli piraci atakują dobrych piratów! – krzyknął ktoś.
- To Abdulsayaf Abdulsayaf, najgorszy pirat w tej części oceanu! – kapitan rozpoznał napastników.
- Dlaczego wy jesteście ci dobrzy, a oni ci źli? – zdziwiła się Natalie.
- Bo my jesteśmy profesjonalistami, a oni to banda ostatnich papudraków.
     Na rufie statku Abdulsayafa pojawił się facet z granatnikiem. Nie przejmując się celowaniem, posadził swoją „RG-rurę” na ramieniu, odpalił. Granat jednak nie dopadł „Sweet Emily”, lecz przeleciał kilkanaście metrów i wyrżnął w ścianę nadbudówki trawlera, z której natychmiast buchnęły płomienie.
- No to wszystko jasne – stwierdził Sunday. – On jest takim cieniarzem i ofiarą losu, że na jego miejscu dawno przekwalifikowałbym się z piractwa na dojenie ubezpieczeń.
      Podniósł słuchawkę telefonu wewnętrznego, połączył się z maszynownią.
- Cała naprzód! – rozkazał. – Chcę jak najszybciej o tym zapomnieć.

     Abdulsayaf Abdulsayaf bezczelnie przerwał Natalie rozmowę z Sundayem, a potem jakoś nie miała melodii kontynuować. Wróciła do kajuty, spróbowała się zdrzemnąć, ale nie wyszło jej. Niewiadomy niepokój okazał się silniejszy, zatem obejrzała jeszcze film „Niedokończony utwór na norweskie skrzypce elektryczne”.
      Kiedy skończyła, było parę minut przed północą. Znów próbowała zasnąć i znów się nie udało. Przywdziała nowy gorset (szafa w kajucie zawierała kilkanaście identycznych) i poszła się przejść.
    Natalie nie za bardzo szukała towarzystwa piratów, więc starała się chodzić szlakami mniej uczęszczanymi, co o tej porze oznaczało również – nieoświetlonymi. W pewnej chwili na końcu korytarza namacała jakieś drzwi i bez namysłu weszła do środka.
       A w środku też całkiem ciemno. Próbowała odnaleźć włącznik światła, ale była to kolejna z wielu rzeczy, które tego dnia jej nie wyszły. Ruszyła przed siebie i niemal dostała pulpetacji serca, gdy nagle wtem potrąciła coś, co upadło na posadzkę z głośnym brzękiem. Próbowała odskoczyć, żeby nikt ewentualnie nie skojarzył jej z tym hałasem, i wtedy zrzuciła coś innego ze ściany…

       Adrian Sunday z zainteresowaniem siedział przed monitorem. Dorian Lassaye-Bruchtal był tak zadufany w swoją potęgę i władzę absolutną na terenie wyspy, że nawet nie zadał sobie trudu, żeby zabezpieczyć kompa jakimkolwiek hasłem. Daahir, pokładowy informatyk, wykonał świetną robotę. Najłatwiej by było po prostu ukraść cały komputer i rozpracować jego zawartość już na statku, a on w błyskawicznym tempie odnalazł na dyskach wszelkie, jak to się mówi, dane wrażliwe, i od razu skopiował je na swoją podręczną baterię gwizdków. Dzięki temu przechwycono mnóstwo informacji obciążających Doriana, a on sam o tym nie wiedział… Przy dobrych negocjacjach można było na tym zarobić co najmniej drugie trzy miliony.
       Nagle do kajuty wpadł jeden z piratów i drżącym głosem zameldował, że w kambuzie coś się tłucze jak marek po piekle.
- Kucharz już śpi, więc nie chciałem go budzić, bo jeszcze dostanę ścierą przez łeb… - tłumaczył się pirat. – Dlatego…
- Dobra, sprawdzę to – powiedział Sunday, wyłączając komputer.

      Natalie była w potrzasku. Nie tylko nie udało jej się znaleźć pstryczka, ale dodatkowo w którą stronę by nie poszła, natychmiast dokonywała kompletnej dewastacji. Przewróciła co najmniej dwa krzesła oraz jakąś miskę, z której woda rozlała się po podłodze. Wyglądało na to, że do rana nie wydostanie się z tej pułapki…
      Nagle zabłysło światło. Natalie zorientowała się, że klęczy na środku kuchni pośrod porozrzucanych garnków, a w drzwiach stoi Adrian Sunday, mierząc ją spojrzeniem swych szarych oczu. Nagle, w ciągu ułamka sekundy, olśniło ją, zrozumiała, o co jej w zasadzie chodzi.
- W porządku, kapitanie – powiedziała. – Wiem doskonale, że nie możesz się oprzeć mojemu urokowi, tak samo, jak ja nie mogę się oprzeć twojemu, więc bierzmy się do rzeczy.
    Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, już była przy nim i rozpinała mu koszulę. Sunday też nie pozostawał bezczynny, w jego palcach wił się czarny węgorz tasiemki, którą Natalie gorset swój związała. Uniosła w górę swą fizjonomię, by spojrzeć w jego szare oczy i zetknąć swe wargi z tymi, które dzień w dzień wydawały rozkazy załodze. Ich języki zatańczyły zmysłowego obertasa (i untertasa). Kapitan przestał się w końcu ceremonić i zdarł z Natalie gorset. Rzucił go na kuchenkę z pełnym lekceważeniem, jakie należało się temu podłemu kawałkowi tkaniny, przeszkadzającemu Adrianowi przemierzać oburącz jej mleczne wrzosowiska. Oddech Natalie stał się przyspieszony, a to, co działo się tam na dole, wprawiało ją samą w zachwyt pomięszany z przerażeniem.
Mimo wszystko postanowiła jeszcze przez moment zachować zimną krew i skoro koszula Sundaya została już rozpięta, wzięła się następnie za jego eleganckie galoty. Wtedy to po raz pierwszy od dawna użyła swojej paranormalnej mocy ściągania spodni jedną ręką… i natychmiast przeżyła szok na widok jego potężnego ildefonsa, który brutalnie zatarł w jej pamięci wszelkie wspomnienie Doriana. Adrian przechylił się nieco do przodu, sprawiając niechcący, że jego nabrzmiała szpula pchnęła Natalie w brzuch. Dziewczyna z namiętnym wzdechnięciem poleciała dwa kroki w tył i upadła na posadzkę. Kapitan rzucił się za nią w pogoń, ale zapomniał, że jest ze spuszczonymi spodniami, przeto sam znalazł się natychmiast w parterze.
Natalie wymknęła mu się, sięgnęła po zostawiony przez kucharza na stole woreczek mąki i z rozczulającym chichotem zaczęła posypywać Adriana. Ten postanowił podjąć grę wstępną. Otworzył jedną z lodówek, wyjął ser mascarpone, żelatynę, cukier waniliowy i trochę truskawek. Wrzucił to wszystko do naczynia, podłączył mikser do prądu i błyskawicznie zmiskował wszystkie składniki na jednolitą masę. O dziwo, jego tschwonk wcale od tego nie zmalał.
Teraz Sunday brał garściami masę serową i rzucał nią w Natalie, a surowiec ten, wraz z truskawkami, malowniczo rozdżyzdywał się na jej sferycznych sztandarach kobiecości ku jej niewypowiedzianemu zadowoleniu. Później rzucił się bezlitosny pirat na dziewczynę, chwycił za ramiona, ułożył  na kuchennym stole i przystąpił do konsumpcji, traktując Natalie jak talerz, z którego pożerał sernik na zimno podany w wersji abstrakcyjno-ekspresjonistycznej.
Skończywszy tak nieortodoksyjną reinterpretację motywu intymnej kolacji we dwoje, Adrian zszedł niżej. Natalie zadrżała na myśl, że oto jej naga dżolokia znalazła się całkowicie w jego mocy. On zaś nie miał zamiaru hamletyzować i natychmiast zaczął wirtuozersko grać na jej organach. Jego język jak szkarłatny delfin wykręcał piruety na falach kobiecości. Dla Natalie był to moment wynagradzający wszystkie niewygody ostatnich kilku dni. Jej jestestwo czuło się jak pacyficzny atol wstrząsany miłosnymi próbami jądrowymi.
Wtem zaskrzeczała z niespodziewanego bólu, bo kapitan nieco się zapamiętał i wsunął język tak głęboko, że trafił ją w prawy jajnik. Wkrótce jednak kazał jej zapomnieć o tym negatywnym wrażeniu i już po chwili Natalie zobaczyła mistyczne mgławice Aldebarana. To uczucie rozpruwającej rozkoszy wywołało w niej niespotykaną żądzę wzajemności, więc zemściła się za doznane dobrodziejstwo, wyginając się o 180 stopni, aby zasmakować Adrianowego lejzorka. Sunday przejął się tym tak bardzo, że zaczął knyszeć z ekstazy.
        Oboje zapletli się wokół siebie nawzajem. Natalie, cały czas celebrując ruchem posuwisto-zwrotnym jego kształtny baton, z trudem, bo bez kontaktu wzrokowego, usiłowała ostatecznie wyswobodzić Sundaya z koszuli, która w tym momencie, niby jedwabny kajdan, trzymała się jeszcze tylko na jego nadgarstkach. On z kolei nie szczędził Natalie ekspertyzy lingwistycznej, doprowadzającej ją do autentycznego wścieka, tym razem w wersji pozytywnej. Wili się razem po blacie, spazmatycznymi ruchami członków strącając naczynia i przybory kuchenne, które z brzękiem lądowały na podłodze. Zdawało się, że ich ręce i nogi pozyskały własną świadomość, krążyły po rozgrzanych ciałach i owijały się wokół nich… Gdyby ktoś miał okazję obserwować ich miłosne zmagania, mógłby popaść w przedwieczną czeluść cyklopowego obłędu na widok zgoła lovecraftiańskiej rozpusty.
        Rozumiejąc się bez słów w czasie tych działań płciowych, nagle oboje zrozumieli, że nadszedł TEN moment. Chwycił więc Adrian Sunday pięciolitrowy garnek ze stali żaroodpornej i zawiesił go na swym pingwinku, aby zademonstrować Natalie potęgę swojej namiętności. Natalie wydała z siebie westchnienie i wiedziona nieznanym instynktem, założyła sobie ów garnek na głowę. Nagle poczuła, jak jej szynszyla wydaje z siebie bezgłośny krzyk ekscytacji i od tego niemal fizycznie bolesnego doznania przyjemności aż zgięła się w pół. Nie zdawała sobie dotąd sprawy, że jest fetyszystką garnka na głowie.
Ale nie było czasu dywagować. Podeszła do Adriana bliżej, owiewając go uwodzicielsko czarną firaną swych włosów, objęła ręką pewną opokę jego ramion, po czym nadziała się na jego świdojarząb, pozwalając, aby kapitan Sunday stał się jej Vladem Palownikiem.
Adrian krzyknął i rozszerzyły się jego szare oczy, kiedy wzięła go w swe rozpalone imadło. Ochłonąwszy nieco, owinął sobie lędźwie jej prawą nogą, podczas gdy Natalie nasadzała się nań po wielokroć. Sunday wprawiał dolny odcinek kręgosłupa swego w miarowe ruchy, czując, jak w Natalie kotłują się zmysły, gdy jego czorten grasował w jej miękkim, pulsującym sacrum. Przeszedł kilka kroków i oparł się, razem ze swym słodkim ciężarem, o ścianę. Natalie stęknęła potężnie, ściśnięta między pulsującym młotem Adriana a kowadłem ściany, zaś kontrast pomiędzy zimnem kafelków, które zaatakowało jej plecy, a żarem, jakim buchała jej marcelina, skłonił ją do frenetycznego pokwikiwania.
- Stój… Muszę odetchnąć… – wyszeptała w pewnym momencie.
Sunday, będąc dobrze wychowanym, wycofał się. Natalie ciężko dyszała, jej krągłości falowały niespokojnym rytmem, a kończyny drżały. Zdołała przejść zaledwie trzy kroki i runęła na podłogę. Kapitan zaniepokoił się tym, bo mu się jakoś „Kill Bill” luźno skojarzył, ale kiedy Natalie z uwodzicielskim kuszeniem pomachała nogą, uznał, że wszystko w porządku, a nawet w narządku, i nachylił się nad nią. Czuła, jak jego ramforynch żegluje po złotawych stepach jej pleców, podczas gdy jedna z rąk wplatała się we włosy, a druga polerowała biodro; tę ostatnią pieszczotę zresztą Natalie nawet odwzajemniła. W końcu Sunday uznał, że wystarczy już półśrodków. Zanurzył swą karmazynową sochę w jej wilgotny czarnoziem i zaczął uprawiać.
       Tym razem Natalie odkryła w swej cielesności nowe ukryte dno i kolejną warstwę.  Adrian zrobił jej z rzyci sacco di Roma. Jego laska marszałkowska dobitnie stukała w jej wysokiej izbie. Wchodził w nią i wychodził jak zdesperowany bezrobotny u wrót urzędu pracy, a Natalie tymczasem wydawała z siebie chaotyczne niguny, bronując paznokciami jego z dżentelmeńska solidne barki i od czasu do czasu przyszczypując zębami kapitańskie ucho. Pod wpływem nieustępliwych pchnięć Sundaya garnek spadł jej z głowy i odtoczył się gdzieś w kąt.
     Gdyby kucharz jednak się obudził i wszedł w tym momencie do kambuzu, widok, jaki by zastał, wprawiłby go w natychmiastowy stupor. Sprzęty kuchenne leżały porozrzucane po całym pomieszczeniu, podłogę szpeciła kałuża wody i plamy z masy serowej albo z czegoś jeszcze gorszego, na blacie przy kuchence leżał brudny mikser, a na samej kuchence – podarty gorset. Pośrodku zaś tego całego bardaku kapitan Adrian Sunday i jego nadobna branka razem uczestniczyli w horyzontalnym biegu na dochodzenie.
        Nie należało jednak sądzić, że w tej erotycznej bitwie jedna ze stron zdecydowanie dominowała nad drugą – zgoda była tu równie obustronna, jak będąca jej rezultatem przyjemność. Sunday wpadł w seksualny amok, gruchmonił Natalie intensywnie, jakby wcześniej przysięgał na sztandar Wesołego Rogera, że tego wieczoru dojdzie lub padnie. Ona sama zaś poddawała się nadciągającej z wolna ekstatycznej fali. Rozkosz zwyciężała ją niczym galopująca horda rozwydrzonych barbarzyńców. W upojnych spazmach oboje przetoczyli się pod stół i nagle coś tam na dole tak szarpnęło, że Natalie rzuciła głową w górę, łamiąc blat. Kucharz zdecydowanie nie mógł być zadowolony, jednak dla niej nie miało to najmniejszego znaczenia. Liczyło się tylko białe światło spełnienia, które ją pochłaniało w głąb i z głębi jednocześnie…
           
      Natalie obudziła się około ósmej rano. Nie była w kambuzie: leżała w ogromnym łożu, do którego Sunday przeniósł ją troskliwie, aby odpoczęła po nocy pełnej wrażeń.
     Tym, co ją zbudziło, był odgłos migawki. Otworzyła oczy i dostrzegła szare oczy siedzącego naprzeciwko kapitana, dzierżącego aparat.
- Co jest? – spytała, lekko poirytowana. – Dlaczego zrobiłeś mi zdjęcie?
- Przyszło mi do głowy, że powinienem dokumentować swoje partnerki, żeby mieć jakąś pamiątkę. – przyznał Adrian z uśmiechem. – Wcześniej tego nie robiłem, ale ty jesteś na tyle wyjątkowa, żeby to od ciebie właśnie zacząć.
- Partnerki? – Natalie poczuła się trochę zdeprymowana. – Aha. Dużo ich dotąd miałeś?
          Sunday znów obdarzył ją jednym ze swoich uśmiechów szerokich jak autostrada.
- Od kiedy zajmuję się piractwem, tylko jedna kobieta oparła się mojemu urokowi – przechwalał się. – Nazywała się Sandy Herbst. Nie żebym jakoś szczególnie tego żałował.
          W Natalie jakby piorun strzelił. Mało brakowało, a przebiłaby głową tym razem zagłówek łóżka.
- Jak się nazywała?! Sandy Herbst? Mała, pyskata, w okularach, ciemne włosy?
- Mała, pyskata, w okularach, burgundowe włosy z blond pasemkami – sprecyzował Adrian. - Znasz może?
- To moja przyjaciółka! Gdzie ją spotkałeś?
- A, uprowadziłem z jednego statku. Była z nią jeszcze taka Victoria, ale…
- I dopiero teraz mi o tym mówisz? No kapitanie, na litość boską! Moje dwie najlepsze przyjaciółki! Co z nimi zrobiłeś?
- Chciały płynąć do Gdańska, ale mi się załoga zbuntowała, więc wysadziłem je w Kopenhadze.
- Do Gdańska? – powtórzyła Natalie z niedowierzaniem. – No jasny katar by to wszystko… Pewnie do mnie płynęły… Dawno to było?
- Z miesiąc temu, o ile dobrze liczę – powiedział Sunday. – O ile mi wiadomo, są aktualnie w Turcji, ale…
- Płyńmy tam, szybko! – krzyknęła dziewczyna. – Mogą być w niebezpieczeństwie!
          Adrian Sunday westchnął, twarz gwałtownie przykrył dłonią.
- To nie ma sensu – powiedział. – Wiesz, ile czasu upłynie, zanim dotrzemy choćby do Kanału Sueskiego? A poza tym już mam umówione sprawy biznesowe w Japonii, w Chinach…
- Nie obchodzi mnie to! – wybuchnęła Natalie. – Ja muszę do moich przyjaciółek!
         Kapitan zamyślił się. Co prawda miał ją przekazać w ręce Shichirō Namotore, ale jak się postara, to może zamiast Natalie przekaże staremu jakuzie bazę danych Doriana, z której tamten z pewnością będzie miał większy pożytek… Wreszcie podjął decyzję.
- Zrobimy tak: odstawię cię w miejsce, z którego dojedziesz do Turcji czy gdziekolwiek pociągiem albo złapiesz samolot. O swoje kiecki się nie martw, zatrzymam je dla ciebie do czasu, aż zarobisz na wykup.
          Natalie wyciągnęła do niego dłoń.
- Zgoda! – zadeklarowała i nagle posmutniała. – Ale chyba jeszcze trochę minie, zanim tam dopłyniemy?
- To prawda – zgodził się Sunday. – Dobrze kojarzysz.
- Więc co będziemy w tym czasie robić? – zmartwiła się. – Albo czekaj. Wiem, co będziemy.

            

1 komentarz:

  1. ...warto było czekać na sernikową ucztę!!!!!

    OdpowiedzUsuń