Specjalne podziękowania dla Margerytki za wyrażenie "ciastkowy boj".
PS. Komciać, bo nie będzie seksiku!
PS. Komciać, bo nie będzie seksiku!
Bernard
Bumbes wylądował w międzynarodowym porcie lotniczym w Vancouver. Zdziwiło go
trochę, że lotnisko nie nosi imienia Mackenziego. W końcu co drugi Kanadyjczyk
nazywa się Mackenzie.
Gdy
już znalazł się na zewnątrz, zaczął się rozglądać za jakimś środkiem
transportu. Miał na sobie kremową koszulę, brązowe spodnie oraz tenisówki, jak
mówił Zezinho, plus dziesięć do szybkości i zręczności. Jakiś czas temu
najlepsi ratownicy dostali w ramach premii najnowsze WhyFony z echosondą.
Kocowilk jednak przyzwyczaił się do swojej starej komórki, a przy jego
fenomenalnym węchu echosonda nie była potrzebna, więc wymienił WhyFona na
renomowane tenisówki marki Don Dzsováni.
- Bernardzie! Bernardzie! –
zawołał ktoś.
Bumbes
odwrócił się w stronę głównego wejścia. Profesor Blechhammer, siwy dżentelmen
przed siedemdziesiątką, w okularach o czarnych oprawkach, szedł ku niemu. Pod
szyją miał burgundową muchę. Utykał na jedną nogę, ale tak nieznacznie, że
trudno się było domyślić protezy. Tak samo, jak trudno się było domyślić, że
jest bisklaweretem.
- Po całym lotnisku cię szukam –
powiedział z wyrzutem. – Jak ty to zrobiłeś, że cię nie zauważyłem?
- Praktyka – odpowiedział
kocowilk, ściskając dłoń profesora.
Blechhammer
wrzucił bagaż Bernarda na tylne siedzenie chryslera i pojechali w stronę
Anmore. Profesor nawijał niezobowiązująco o pogodzie, służbach miejskich, konfiturze
malinowej i innych takich. „Small talk” był jego specjalnością. Zbadał tę dziedzinę
dogłębnie zarówno z socjologicznego, jak i lingwistycznego punktu widzenia.
Bernard
Bumbes odwiedzał profesora po raz pierwszy. Znali się z internetowego forum dla
likantropów, dwukrotnie osuszyli parę butelek wina, gdy zetknęli się w Rio i na
Florydzie.
Blechhammerowie
chętnie ugościliby Bernarda u siebie, ale, szanując jego indywidualizm,
załatwili pokój w pensjonacie dwa domy dalej. Właścicielka, pani Sarah
Elephand, miała sojusz z Blechhammerem: on wynajmował ludziom salę
konferencyjną na swojej posesji, a ona oferowała pokoje uczestnikom konferencji.
Mąż właścicielki, David Elephand, pracował w elektrowni i samozwańczo tytułował
się Jego Wysokością Dawidem II, z łaski B-ga Królem Izraela i Diaspory,
aktualnie na wygnaniu.
Kocowilk
z grubsza się rozpakował, zdrzemnął się na chwilę, poskakał po łóżku, a potem
poszedł do Blechhammerów na obiad. Zasiadłszy przy stole, chwycił rudego kota o
wrednym wyrazie pyska. Kocur, posadzony na kolanach, od razu zwiotczał,
wypełniając sobą wszelkie wgłębienia, i zaczął emitować donośne mruczenie.
Pani
profesorowa miała ponad sześćdziesiąt lat i była zwykłym wilkołakiem,
przechodzącym przemianę w czasie pełni – nie jak jej mąż, bisklaweret, który
przybierał wilczą postać w sytuacji silnego stresu. Ciągle powtarzał, że lekarz
mu zabronił się denerwować, a przemiany były tym bardziej uciążliwe, że gubił
protezę. Rosamunda Blechhammer była obdarzona sporym talentem kulinarnym,
zwłaszcza w dziedzinie ryb i owoców morza, toteż Bernard ze smakiem zjadł
podaną mu pieczeń z łososi i małży w gęstym sosie korzenno-jarzynowym.
- Pierwszorzędne – pochwalił, po
czym zwrócił się do samego profesora. – Z własnego połowu?
- Oczywiście – Stanley
Blechhammer uśmiechnął się z zadowoleniem. –
Właśnie mamy sezon na łososie, więc można by po weekendzie zabrać wędki
i wyskoczyć do mojego domku na Bully Island.
- Stanley, a monografia? –
przypomniała mu żona.
- Monografia nie ucieknie –
profesor machnął ręką. – Zresztą mam tam generator, mogę pisać, czekając na branie.
Łowiłem jeszcze kraby, ale teraz marnie mi idzie, bo chyba ośmiornica grasuje…
- Ośmiornica? – zaciekawił się
Bernard.
- Za rękę, to znaczy za mackę,
jej nie złapałem, ale kto inny potrafiłby wleźć do więcierza, zeżreć wszystko i
uciec?
- Może bym tam zanurkował i
przyjrzał się tej ośmiornicy – powiedział kocowilk. – Ale woda pewnie za zimna.
Po
obiedzie wrócił do pensjonatu. Mąż właścicielki akurat wrócił z pracy i zaczął
chodzić po podwórzu w czerwonym płaszczu obszytym sztucznym gronostajem.
Dzierżył coś co w zamierzeniu miało być berłem, a wyglądało na drążek do
nawijania zwoju Torahu.
„Wendigo
Potlatch Party” zaczęło się po południu. Przybyło kilkadziesiąt osób – z
Kanady, Stanów Zjednoczonych i z reszty świata. Mężczyźni, kobiety, biali, śniadzi,
żółci. Wilkołaki, bisklawerety, kitsune. Bernard Bumbes był jedynym kocowilkiem
w tym towarzystwie. Jak zwykle zresztą.
- Referat o stereotypach zapowiada
się interesująco – powiedział barczysty mężczyzna o szerokiej twarzy i z
włosami ufarbowanymi na różowo, przeglądając wydrukowany na komputerze program
imprezy.
- Też mi się tak wydaje –
potwierdził Bernard. – Chociaż często bywa, że tytuł atrakcyjny, a z wykonaniem
gorzej.
- Mam nadzieję, że nawet jak się
wynudzimy, to przynajmniej catering będzie na poziomie – odparł różowowłosy. –
Pan też coś dziś wykłada?
- Ulepiłem sobie referat o
kocowilkach w literaturze.
- Świetne chyba – facet wyciągnął
do Bernarda dłoń. – Sumatochin, Fiodor Andriejewicz. Z Rosji.
- Bernard Bumbes, Brazylia. Jak
się tam u was żyje naszym?
Sumatochin
wykrzywił się.
- Stosunek państwa rosyjskiego do
likantropów jest… specyficzny – przyznał. – Nie wolno mi o tym za dużo mówić,
więc ograniczę się do stwierdzenia, że niejedna grupa ludności ma gorzej.
Zasiedli
w sali konferencyjnej. Profesor Stanley Blechhammer zagaił dyskusję. Jego
dogłębna znajomość sztuki niezobowiązującego nawijania wyszła na jaw, ponieważ
kocowilk słuchał jego wypowiedzi i za Chiny nie mógł zrozumieć, o co mu w ogóle
chodzi.
Potem zaczęli
występować poszczególni mówcy. Dr Ewald Pietruschka, lekarz z Hamburga,
wypowiadał się na temat „wilkołactwo a wegetarianizm”, bo, jak państwo wicie,
osoby dotknięte likantropią gorzej przyswajają pokarmy roślinne, jednak część
wilkołaków, wbrew pozorom, nie chce jeść mięsa z rozmaitych względów i co wtedy
zrobić, więc, jak państwo wicie, istnieją różne metody radzenia sobie z taką
sytuacją. Jak państwo wicie, jedną z popularniejszych diet jest dieta mleczna,
jednak Klaussen (op.cit., s. 137) wykazuje, że najbardziej korzystny wpływ
miała ona na osoby w łagodnych stadiach likantropii…
Potem
jakiś Amerykanin prezentował na rzutniku multimedialnym drzeworyty japońskie z
epoki Heian, wyobrażające kitsune, a facet z Salamanki, z obciachowymi
bokobrodami, prezentował marksistowską teorię likantropii. Referat o stereotypie
wilkołaka w społeczeństwie amerykańskim okazał się dość nudny, podobnie zresztą
jak kolejna wypowiedź, dotycząca nominalnie likantropów w RPA, a w
rzeczywistości – stanu badań w tej dziedzinie. Za to ciekawa była wypowiedź mgr
Clary Chang o frakcji kitsune i wilkołaków w Komunistycznej Partii Chin i
ciągłym pełzającym konflikcie, jaki toczy ona z wcale nie mniej liczną frakcją
wampirów, osobliwie w prowincjach Gansu i Heilongjiang. Fiodor Sumatochin miał
natomiast bardzo zajmujący referat o miejscu likantropów w rosyjskiej
subkulturze więzienno-obozowej.
Wreszcie
nadeszła ta chwila, kiedy Bernard Bumbes musiał podejść do katedry i
przedstawić własną wypowiedź. Spojrzał zza pulpitu na zgromadzoną publiczność,
złożoną w sporej części z tzw. poważnych naukowców, i zaczął nawijać. Zaczął od
bodaj najwcześniejszego opisu kocowilka w literaturze europejskiej, jakim był
fragment bizantyjskiej kroniki z czasów cesarza Konstantego Trygonometry. Jeden
z Waregów służących w gwardii cesarskiej był ponoć „porośnięty siwym włosiem,
nadzwyczaj gęstym, wroga wyczuwał nosem swym prawie z trzech staj, a gdy w boju
stracił siekierę, chwytał pogan zębami wprost za gardło”. Również i w tym
przypadku nie ma jednak pewności, czy naprawdę chodziło o kocowilka. W tej
sytuacji najstarszym dziełem opisującym z pewnością tę postać likantropii
pozostawała tamilska „Purana o kocowilku” z XII wieku. Bumbes poruszył również zagadnienie
majańskich glifów, z których niektórzy badacze[citation needed] wnioskują, że kocowilkiem był tamtejszy
władca K’al Chuch. I jakoś tak Bernardowi zleciało przez epoki i kraje. Nie
omieszkał nawet wspomnieć polskiego pisarza Kazimierza Dłubakowa, w którego
jednej powieści występował młynarz Franciszek Kotas o „zębach jak u młodego
psa”.
Bumbes tak się przejął własnym
referatem, że po jego wygłoszeniu doznał sporej ulgi i nie bardzo zwracał uwagę
na fabrykacje pozostałych mówców. Zresztą było ich tylko troje. Zaraz potem
zaczęła się wyżerka.
Profesor Blechhammer przygotował dla
gości porządny bufet: dania zimne, dania gorące, kawa, herbata, napoje, piwo,
wino białe, wino czerwone. Wbrew temu, o czym mówił doktor Pietruschka, mało
kto spośród zebranych wykazywał zainteresowanie daniami wegetariańskimi, choć
faktycznie niektórzy zażerali przetwory mleczne.
Kiedy tylko całe wilkołactwo
(aczkolwiek w ludzkiej formie) zabrało się do jedzenia, trudno było rozpoznać w
tym towarzystwie dystyngowanych uczonych i innych szanowanych członków
społeczeństwa. Obżerali się i chleli w sposób wprost straszliwy, a jeden młodziak
o natywno-amerykańskich rysach nawet się rozebrał.
- Co to za
obwieś, profesorze? – zapytał Bernard.
- To Amerykanin
– Stanley Blechhammer machnął ręką z lekceważeniem. – Z wiochy zwanej Spoons
czy podobnie. Przełazi czasem na naszą stronę granicy, żeby się rozerwać.
Zajmuje się spawaniem albo czymś takim.
- Co on robi w
takim towarzystwie?
- Jak to co?
Rozbiera się – stwierdził Fiodor Sumatochin, który był najwyraźniej trzecim
trzeźwym w tym towarzystwie. – I to się w pojęciu współczesnych młodych kobiet
nazywa „ciastkowy boj”? Ale obciach…
Atmosfera ochlaju po pewnym czasie
znudziła obu gości, Brazylijczyka i Rosjanina, wyszli więc na spacer,
współczując profesorowi, który nie mógł uczynić tego samego, musiał pełnić
honory domu. Szli ulicą i rozmawiali. Różowowłosy zdradził, że jest majorem
strategicznych wojsk rakietowych.
- To bardzo odpowiedzialne
stanowisko – zauważył kocowilk, który dawno temu chciał iść do armii, ale go
nie przyjęli.
- Jesteśmy elitą rosyjskich sił
zbrojnych – opowiadał Fiodor Andriejewicz. – Jak ktoś nie ma w głowie, tylko w
nogach, to idzie do desantu, a u nas służą ludzie z konkretną wiedzą. Ale co mi
z tego, że elita, kiedy odmrażam sobie tyłek w bazie rakietowej na Uralu, na
kompletnym wygwizdowie, dwieście kilometrów do najbliższej wioski… Żadnego
kina, teatru, galerii sztuki, w telewizji śnieg przez cały rok, internet tak
wolny, że Odnoklassniki ładują się dziesięć minut, biblioteka przeczytana trzy
razy… Nawet wódki pić nie można, bo niby gdzie ją kupić… No to ćpa się
podtlenek azotu, mamy go w magazynie jako utleniacz do silników rakietowych. Im
dłużej trwa służba, tym mniej rakiet nadaje się do użytku, bo już wszystko
zniuchane.
- No to jednak sytuacja nie do
pozazdroszczenia – stwierdził Bernard.
- Ale za to, jak przychodzi
pełnia, a ja mam grafik tak ułożony, żeby w pełnię nie mieć dyżuru, to wyłażę
poza teren bazy, biegam ile chcę, wyję, demoluję architekturę krajobrazu…
Wolność! Paradoksalnie.
Szli
tak i szli, pogrążeni w inteligentnej rozmowie, aż w końcu sami nie zauważyli,
kiedy z Anmore zawędrowali do Coquitlam. Szeroka ulica była dość dobrze
oświetlona, choć miejscami, w pobliżu bloków i pod strzelistymi topolami,
rozpościerały się enklawy cienia. W pewnej chwili major Sumatochin zatrzymał
się, żeby zapalić papierosa.
- Chyba powinniśmy wracać na
imprezę – powiedział. – Bo przegapimy część potlaczową…
Bernard
Bumbes rozejrzał się wokoło. Pod najbliższą topolą jakaś blondyna obściskiwała
się ze swoim gachem. Kocowilk odwrócił taktownie wzrok, uznając, że to nie jego
sprawa.
Powiał
wiatr. Bernard poczuł w nozdrzach woń dobiegającą od parki pod drzewem i od
razu zrozumiał, że oni się nie całują. Krew! Ból! I coś zupełnie obcego, czego
jeszcze dotąd nie czuł…
- Hej, ty! – zawołał do
dziewczyny.
Blondynka
odwróciła się i wlepiła w Bumbesa wyłupiaste oczy. Jej ogromne wargi były całe
karminowe od krwi, która splamiła jej także dekolt i skąpą różową bluzkę. Wypuściła
chłopaka z rąk, a on osunął się po drzewie, zostawiając za sobą krwawy ślad.
- Hu! – krzyknęła blondyna,
rzucając się na kocowilka. Ledwo zdążył uskoczyć przed ciosem.
- Fiodorze Andriejewiczu! –
krzyknął Bernard, ale jego towarzysz gdzieś zniknął, znalazł się poza zasięgiem
wzroku. Tymczasem upiorna kobieta zaatakowała Bumbesa ponownie. Zablokował
cios, oddał kopniakiem, ale ona ledwie się zachwiała.
Miał
wrażenie, że nagle urosła. Liczyła ze dwa metry, wyciągała ku niemu długie
szpony (a może to były tipsy), jej i tak minimalny strój jeszcze dodatkowo się
podarł, a z piersiami stało się coś zupełnie strasznego – tkanka zaczęła się
wylewać górą ponad silikonowymi wszczepami. Chirurg plastyczny powinien na taki
widok popełnić seppuku.
- No dobrze, bejbe, zobaczymy,
kto ma ostrzejsze szpony – powiedział Bernard i zaatakował potworzycę,
podbiegając do niej po łuku. Zajechał ją paznokciami w odsłonięty brzuch, ale
zanim zdążył odskoczyć, trzasnęła go w twarz. Kocowilk przeleciał kilka metrów
i upadł na asfalt. Chyba podrapała go w nos.
Podnosząc
się z trudem, nie spuszczał oczu z przeciwniczki. Wilkołakiem na pewno nie
była, wampirem też nie. W takim razie czym? No, czymś na pewno była. Przetoczył
się ostro w bok, w ostatniej chwili unikając skoku upiorzycy. Zerwał się na
nogi, wbiegł z powrotem na chodnik, w kierunku chłopaka, którego ugryzła.
Blondyna pobiegła za Bernardem, ale gdy go dogoniła, był już gotowy i
poczęstował ją pięścią w podbródek.
- Sorry, jestem za
równouprawnieniem – powiedział. – Każdy ma takie samo prawo dostać w zęby.
Potworna lasia
zatoczyła się i runęła na słupek przy krawężniku, przekrzywiając go potężnie.
Bumbes nie wierzył w to, co widzi, ale nie zamierzał pozwolić jej na zdobycie
przewagi. Dobiegł, podciął jej nogi. Blondyna upadła na ziemię, wydając
wściekły ryk. Złapała Bernarda za nogawkę, rozległ się odgłos darcia. Kurczę, a
takie porządne spodnie… Próbował się uwolnić, ale nogawka nie chciała puścić. Kocowilk
upadł, z niesamowitą nawet jak na niego szybkością wstał. Przeciwniczka
natychmiast go dopadła, huknęła w żebra. Jassny gwint, dobra jest! – pomyślał
kocowilk, lecąc do tyłu, plecami zderzył się z topolą. Kątem oka spojrzał na
koszulę: krew. Wzbudzi szok wśród profesorstwa-doktorstwa, jeżeli jeszcze
zastanie tam kogoś trzeźwego.
Przypuścił
kontratak. Dziewczyna rąbnęła go ponownie. Dlaczego, ach, dlaczego, Bernardzie,
nie wziąłeś ze sobą łomu akurat tego jednego dnia, kiedy okazał się potrzebny?
Kocowilk zatoczył się, opadał z sił. Blondynka rzuciła się na niego, obalając
na ziemię.
Zwarli się w
parterze. Teraz już nie miał wątpliwości, że to walka o życie. I coraz bardziej
docierało do niego, że panna jest po prostu silniejsza… Spojrzał jej prosto w
oczy. W oczy? Nie… Całą uwagę przyciągały usta, wielkie jak koło ratunkowe, a w
nich krwistoczerwony język i zęby, dużo zębów… Bernard złapał ją za żuchwę,
próbując odepchnąć, jego paznokcie orały rubinowe ślady w jej grubym makijażu,
jednak ta paszcza była coraz bliżej. Jej obca woń zapierała dech…
Nagle blondyna
stęknęła, przewróciła oczami i momentalnie zwiotczała, przygniatając Bernarda
całym swoim ciężarem. Poderwała się w konwulsjach raz i drugi, a potem
znieruchomiała już całkiem.
Kocowilk
wygramolił się spod ciała przeciwniczki. Parę kroków dalej stał Fiodor
Andriejewicz rozebrany aż do pasa, a w dłoni trzymał długopis.
- Uff – westchnął Sumatochin. –
Wiedziałem, że ten długopis strzelający zatrutymi igłami kiedyś mi się przyda.
- Dlaczego pan go nie użył od
razu? – Bumbes spojrzał na różowowłosego z wyrzutem.
- Musiałem opatrzyć
poszkodowanego – major strategicznych wojsk rakietowych skinął w stronę
leżącego chłopaka. – Mocno go użarła, stracił sporo krwi. Cud, że nie doszła do
aorty.
- Pewnie miała taki zamiar –
stwierdził kocowilk.
Gdzieś
w głębi rozległ się skowyt karetki pogotowia.
- To ja zadzwoniłem – przyznał
się od razu Sumatochin. – Szybko, trzeba ją zgarnąć z chodnika.
We
dwóch podnieśli ciało upiornej bydlądynki. Była niesamowicie ciężka, ale jakoś
przenieśli ją i rzucili w krzaki. Bernard spostrzegł jeszcze różową torebkę
porzuconą obok poszkodowanego i szybko pobiegł, aby ją schować, bo w
perspektywie ulicy zabłysło już niebieskie światło.
Chłopak,
chorobliwie blady, leżał pod drzewem. Ubranie całe zakrwawione, z prawej strony
szyi – opatrunek, uczyniony przez Sumatochina z własnej koszuli, już zresztą
także przesiąknięty czerwienią. Ale to nie widok jego obrażeń wstrząsnął
kocowilkiem jak szczurem. To była jego twarz. On znał tego chłopaka.
- Proszę, niech pan pojedzie z
nimi – rzekł Sumatochin, chowając się w zaroślach. – Jest pan ranny. Ja wracam
do profesora.
- Nie ma sprawy – odparł Bumbes. –
Sam jestem ratownikiem medycznym, sprzedam im odpowiednią gadkę.
Karetka
podjechała, wyskoczyli sanitariusze z noszami. Kocowilk na ich pytania
stwierdził, że szedł sobie spokojnie z kolegą, kiedy nagle zostali napadnięci
przez bandytów. Na pytanie, co to za zbiry, uściślił, że byli to młodzi ludzie
rasy żółtej. Przy obiedzie u profesora przeglądał lokalną gazetę, w której
natrafił na artykuł o coraz większym rozwydrzeniu gangu Les Krams Rouges, zatem
wymyślenie legendy przyszło mu z łatwością.
W szpitalu
poszkodowanego chłopaka zawieziono na ostry dyżur, zaś Bernard Bumbes został
opatrzony w ambulatorium. Próbował się dowiedzieć czegoś o losach młodego
mężczyzny pogryzionego przez straszną blondynę, lecz personel szpitala nie miał
zamiaru udzielić mu żadnych informacji. Kocowilk był zbyt zmęczony, żeby użerać
się jeszcze z biurokractwem, więc poszedł w swoją stronę.
Dokładniej
rzecz biorąc, pokłusował na miejsce zdarzenia i znalazł w krzakach zwłoki
napastniczki. Z zadowoleniem stwierdził, że nadal leżą nie tylko w tym samym
miejscu, ale i w tej samej pozycji, po
czym przeszukał torebkę. To, co w niej znalazł, bardzo mu się nie spodobało.
Potem uznał,
że koniecznie musi zweryfikować niektóre z tych informacji, a więc wybrał się w
miasto. To, co odkrył, nie spodobało mu się jeszcze bardziej. Jednak nie
należało poddawać się panice, jasny umysł jest konieczny. Poszedł więc kocowilk
z powrotem na wilkołaczy potlacz do profesora Blechhammera, i aby szybciej osiągnąć
spokój i równowagę, nucił:
Ó, Trombitás Frédi,
Újra a régi,
Hétalvók, hej keljetek
most fel,
Frédi jött hozzánk el!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz