wtorek, 19 listopada 2013

Rozdział XXI, w którym zebrała się pewna ilość wilkołaków

Specjalne podziękowania dla Margerytki za wyrażenie "ciastkowy boj".
PS. Komciać, bo nie będzie seksiku!

        Bernard Bumbes wylądował w międzynarodowym porcie lotniczym w Vancouver. Zdziwiło go trochę, że lotnisko nie nosi imienia Mackenziego. W końcu co drugi Kanadyjczyk nazywa się Mackenzie.
     Gdy już znalazł się na zewnątrz, zaczął się rozglądać za jakimś środkiem transportu. Miał na sobie kremową koszulę, brązowe spodnie oraz tenisówki, jak mówił Zezinho, plus dziesięć do szybkości i zręczności. Jakiś czas temu najlepsi ratownicy dostali w ramach premii najnowsze WhyFony z echosondą. Kocowilk jednak przyzwyczaił się do swojej starej komórki, a przy jego fenomenalnym węchu echosonda nie była potrzebna, więc wymienił WhyFona na renomowane tenisówki marki Don Dzsováni.
- Bernardzie! Bernardzie! – zawołał ktoś.
Bumbes odwrócił się w stronę głównego wejścia. Profesor Blechhammer, siwy dżentelmen przed siedemdziesiątką, w okularach o czarnych oprawkach, szedł ku niemu. Pod szyją miał burgundową muchę. Utykał na jedną nogę, ale tak nieznacznie, że trudno się było domyślić protezy. Tak samo, jak trudno się było domyślić, że jest bisklaweretem.
- Po całym lotnisku cię szukam – powiedział z wyrzutem. – Jak ty to zrobiłeś, że cię nie zauważyłem?
- Praktyka – odpowiedział kocowilk, ściskając dłoń profesora.
      Blechhammer wrzucił bagaż Bernarda na tylne siedzenie chryslera i pojechali w stronę Anmore. Profesor nawijał niezobowiązująco o pogodzie, służbach miejskich, konfiturze malinowej i innych takich. „Small talk” był jego specjalnością. Zbadał tę dziedzinę dogłębnie zarówno z socjologicznego, jak i lingwistycznego punktu widzenia.
       Bernard Bumbes odwiedzał profesora po raz pierwszy. Znali się z internetowego forum dla likantropów, dwukrotnie osuszyli parę butelek wina, gdy zetknęli się w Rio i na Florydzie.
      Blechhammerowie chętnie ugościliby Bernarda u siebie, ale, szanując jego indywidualizm, załatwili pokój w pensjonacie dwa domy dalej. Właścicielka, pani Sarah Elephand, miała sojusz z Blechhammerem: on wynajmował ludziom salę konferencyjną na swojej posesji, a ona oferowała pokoje uczestnikom konferencji. Mąż właścicielki, David Elephand, pracował w elektrowni i samozwańczo tytułował się Jego Wysokością Dawidem II, z łaski B-ga Królem Izraela i Diaspory, aktualnie na wygnaniu.
     Kocowilk z grubsza się rozpakował, zdrzemnął się na chwilę, poskakał po łóżku, a potem poszedł do Blechhammerów na obiad. Zasiadłszy przy stole, chwycił rudego kota o wrednym wyrazie pyska. Kocur, posadzony na kolanach, od razu zwiotczał, wypełniając sobą wszelkie wgłębienia, i zaczął emitować donośne mruczenie.
     Pani profesorowa miała ponad sześćdziesiąt lat i była zwykłym wilkołakiem, przechodzącym przemianę w czasie pełni – nie jak jej mąż, bisklaweret, który przybierał wilczą postać w sytuacji silnego stresu. Ciągle powtarzał, że lekarz mu zabronił się denerwować, a przemiany były tym bardziej uciążliwe, że gubił protezę. Rosamunda Blechhammer była obdarzona sporym talentem kulinarnym, zwłaszcza w dziedzinie ryb i owoców morza, toteż Bernard ze smakiem zjadł podaną mu pieczeń z łososi i małży w gęstym sosie korzenno-jarzynowym.
- Pierwszorzędne – pochwalił, po czym zwrócił się do samego profesora. – Z własnego połowu?
- Oczywiście – Stanley Blechhammer uśmiechnął się z zadowoleniem. –  Właśnie mamy sezon na łososie, więc można by po weekendzie zabrać wędki i wyskoczyć do mojego domku na Bully Island.
- Stanley, a monografia? – przypomniała mu żona.
- Monografia nie ucieknie – profesor machnął ręką. – Zresztą mam tam generator, mogę pisać, czekając na branie. Łowiłem jeszcze kraby, ale teraz marnie mi idzie, bo chyba ośmiornica grasuje…
- Ośmiornica? – zaciekawił się Bernard.
- Za rękę, to znaczy za mackę, jej nie złapałem, ale kto inny potrafiłby wleźć do więcierza, zeżreć wszystko i uciec?
- Może bym tam zanurkował i przyjrzał się tej ośmiornicy – powiedział kocowilk. – Ale woda pewnie za zimna.
      Po obiedzie wrócił do pensjonatu. Mąż właścicielki akurat wrócił z pracy i zaczął chodzić po podwórzu w czerwonym płaszczu obszytym sztucznym gronostajem. Dzierżył coś co w zamierzeniu miało być berłem, a wyglądało na drążek do nawijania zwoju Torahu.

      „Wendigo Potlatch Party” zaczęło się po południu. Przybyło kilkadziesiąt osób – z Kanady, Stanów Zjednoczonych i z reszty świata. Mężczyźni, kobiety, biali, śniadzi, żółci. Wilkołaki, bisklawerety, kitsune. Bernard Bumbes był jedynym kocowilkiem w tym towarzystwie. Jak zwykle zresztą.
- Referat o stereotypach zapowiada się interesująco – powiedział barczysty mężczyzna o szerokiej twarzy i z włosami ufarbowanymi na różowo, przeglądając wydrukowany na komputerze program imprezy.
- Też mi się tak wydaje – potwierdził Bernard. – Chociaż często bywa, że tytuł atrakcyjny, a z wykonaniem gorzej.
- Mam nadzieję, że nawet jak się wynudzimy, to przynajmniej catering będzie na poziomie – odparł różowowłosy. – Pan też coś dziś wykłada?
- Ulepiłem sobie referat o kocowilkach w literaturze.
- Świetne chyba – facet wyciągnął do Bernarda dłoń. – Sumatochin, Fiodor Andriejewicz. Z Rosji.
- Bernard Bumbes, Brazylia. Jak się tam u was żyje naszym?
Sumatochin wykrzywił się.
- Stosunek państwa rosyjskiego do likantropów jest… specyficzny – przyznał. – Nie wolno mi o tym za dużo mówić, więc ograniczę się do stwierdzenia, że niejedna grupa ludności ma gorzej.
      Zasiedli w sali konferencyjnej. Profesor Stanley Blechhammer zagaił dyskusję. Jego dogłębna znajomość sztuki niezobowiązującego nawijania wyszła na jaw, ponieważ kocowilk słuchał jego wypowiedzi i za Chiny nie mógł zrozumieć, o co mu w ogóle chodzi.
Potem zaczęli występować poszczególni mówcy. Dr Ewald Pietruschka, lekarz z Hamburga, wypowiadał się na temat „wilkołactwo a wegetarianizm”, bo, jak państwo wicie, osoby dotknięte likantropią gorzej przyswajają pokarmy roślinne, jednak część wilkołaków, wbrew pozorom, nie chce jeść mięsa z rozmaitych względów i co wtedy zrobić, więc, jak państwo wicie, istnieją różne metody radzenia sobie z taką sytuacją. Jak państwo wicie, jedną z popularniejszych diet jest dieta mleczna, jednak Klaussen (op.cit., s. 137) wykazuje, że najbardziej korzystny wpływ miała ona na osoby w łagodnych stadiach likantropii…
       Potem jakiś Amerykanin prezentował na rzutniku multimedialnym drzeworyty japońskie z epoki Heian, wyobrażające kitsune, a facet z Salamanki, z obciachowymi bokobrodami, prezentował marksistowską teorię likantropii. Referat o stereotypie wilkołaka w społeczeństwie amerykańskim okazał się dość nudny, podobnie zresztą jak kolejna wypowiedź, dotycząca nominalnie likantropów w RPA, a w rzeczywistości – stanu badań w tej dziedzinie. Za to ciekawa była wypowiedź mgr Clary Chang o frakcji kitsune i wilkołaków w Komunistycznej Partii Chin i ciągłym pełzającym konflikcie, jaki toczy ona z wcale nie mniej liczną frakcją wampirów, osobliwie w prowincjach Gansu i Heilongjiang. Fiodor Sumatochin miał natomiast bardzo zajmujący referat o miejscu likantropów w rosyjskiej subkulturze więzienno-obozowej.
     Wreszcie nadeszła ta chwila, kiedy Bernard Bumbes musiał podejść do katedry i przedstawić własną wypowiedź. Spojrzał zza pulpitu na zgromadzoną publiczność, złożoną w sporej części z tzw. poważnych naukowców, i zaczął nawijać. Zaczął od bodaj najwcześniejszego opisu kocowilka w literaturze europejskiej, jakim był fragment bizantyjskiej kroniki z czasów cesarza Konstantego Trygonometry. Jeden z Waregów służących w gwardii cesarskiej był ponoć „porośnięty siwym włosiem, nadzwyczaj gęstym, wroga wyczuwał nosem swym prawie z trzech staj, a gdy w boju stracił siekierę, chwytał pogan zębami wprost za gardło”. Również i w tym przypadku nie ma jednak pewności, czy naprawdę chodziło o kocowilka. W tej sytuacji najstarszym dziełem opisującym z pewnością tę postać likantropii pozostawała tamilska „Purana o kocowilku” z XII wieku. Bumbes poruszył również zagadnienie majańskich glifów, z których niektórzy badacze[citation needed] wnioskują, że kocowilkiem był tamtejszy władca K’al Chuch. I jakoś tak Bernardowi zleciało przez epoki i kraje. Nie omieszkał nawet wspomnieć polskiego pisarza Kazimierza Dłubakowa, w którego jednej powieści występował młynarz Franciszek Kotas o „zębach jak u młodego psa”.
      Bumbes tak się przejął własnym referatem, że po jego wygłoszeniu doznał sporej ulgi i nie bardzo zwracał uwagę na fabrykacje pozostałych mówców. Zresztą było ich tylko troje. Zaraz potem zaczęła się wyżerka.
      Profesor Blechhammer przygotował dla gości porządny bufet: dania zimne, dania gorące, kawa, herbata, napoje, piwo, wino białe, wino czerwone. Wbrew temu, o czym mówił doktor Pietruschka, mało kto spośród zebranych wykazywał zainteresowanie daniami wegetariańskimi, choć faktycznie niektórzy zażerali przetwory mleczne.
     Kiedy tylko całe wilkołactwo (aczkolwiek w ludzkiej formie) zabrało się do jedzenia, trudno było rozpoznać w tym towarzystwie dystyngowanych uczonych i innych szanowanych członków społeczeństwa. Obżerali się i chleli w sposób wprost straszliwy, a jeden młodziak o natywno-amerykańskich rysach nawet się rozebrał.
- Co to za obwieś, profesorze? – zapytał Bernard.
- To Amerykanin – Stanley Blechhammer machnął ręką z lekceważeniem. – Z wiochy zwanej Spoons czy podobnie. Przełazi czasem na naszą stronę granicy, żeby się rozerwać. Zajmuje się spawaniem albo czymś takim.
- Co on robi w takim towarzystwie?
- Jak to co? Rozbiera się – stwierdził Fiodor Sumatochin, który był najwyraźniej trzecim trzeźwym w tym towarzystwie. – I to się w pojęciu współczesnych młodych kobiet nazywa „ciastkowy boj”? Ale obciach…
      Atmosfera ochlaju po pewnym czasie znudziła obu gości, Brazylijczyka i Rosjanina, wyszli więc na spacer, współczując profesorowi, który nie mógł uczynić tego samego, musiał pełnić honory domu. Szli ulicą i rozmawiali. Różowowłosy zdradził, że jest majorem strategicznych wojsk rakietowych.
- To bardzo odpowiedzialne stanowisko – zauważył kocowilk, który dawno temu chciał iść do armii, ale go nie przyjęli.
- Jesteśmy elitą rosyjskich sił zbrojnych – opowiadał Fiodor Andriejewicz. – Jak ktoś nie ma w głowie, tylko w nogach, to idzie do desantu, a u nas służą ludzie z konkretną wiedzą. Ale co mi z tego, że elita, kiedy odmrażam sobie tyłek w bazie rakietowej na Uralu, na kompletnym wygwizdowie, dwieście kilometrów do najbliższej wioski… Żadnego kina, teatru, galerii sztuki, w telewizji śnieg przez cały rok, internet tak wolny, że Odnoklassniki ładują się dziesięć minut, biblioteka przeczytana trzy razy… Nawet wódki pić nie można, bo niby gdzie ją kupić… No to ćpa się podtlenek azotu, mamy go w magazynie jako utleniacz do silników rakietowych. Im dłużej trwa służba, tym mniej rakiet nadaje się do użytku, bo już wszystko zniuchane.
- No to jednak sytuacja nie do pozazdroszczenia – stwierdził Bernard.
- Ale za to, jak przychodzi pełnia, a ja mam grafik tak ułożony, żeby w pełnię nie mieć dyżuru, to wyłażę poza teren bazy, biegam ile chcę, wyję, demoluję architekturę krajobrazu… Wolność! Paradoksalnie.
       Szli tak i szli, pogrążeni w inteligentnej rozmowie, aż w końcu sami nie zauważyli, kiedy z Anmore zawędrowali do Coquitlam. Szeroka ulica była dość dobrze oświetlona, choć miejscami, w pobliżu bloków i pod strzelistymi topolami, rozpościerały się enklawy cienia. W pewnej chwili major Sumatochin zatrzymał się, żeby zapalić papierosa.
- Chyba powinniśmy wracać na imprezę – powiedział. – Bo przegapimy część potlaczową…
        Bernard Bumbes rozejrzał się wokoło. Pod najbliższą topolą jakaś blondyna obściskiwała się ze swoim gachem. Kocowilk odwrócił taktownie wzrok, uznając, że to nie jego sprawa.
       Powiał wiatr. Bernard poczuł w nozdrzach woń dobiegającą od parki pod drzewem i od razu zrozumiał, że oni się nie całują. Krew! Ból! I coś zupełnie obcego, czego jeszcze dotąd nie czuł…
- Hej, ty! – zawołał do dziewczyny.
       Blondynka odwróciła się i wlepiła w Bumbesa wyłupiaste oczy. Jej ogromne wargi były całe karminowe od krwi, która splamiła jej także dekolt i skąpą różową bluzkę. Wypuściła chłopaka z rąk, a on osunął się po drzewie, zostawiając za sobą krwawy ślad.
- Hu! – krzyknęła blondyna, rzucając się na kocowilka. Ledwo zdążył uskoczyć przed ciosem.
- Fiodorze Andriejewiczu! – krzyknął Bernard, ale jego towarzysz gdzieś zniknął, znalazł się poza zasięgiem wzroku. Tymczasem upiorna kobieta zaatakowała Bumbesa ponownie. Zablokował cios, oddał kopniakiem, ale ona ledwie się zachwiała.
       Miał wrażenie, że nagle urosła. Liczyła ze dwa metry, wyciągała ku niemu długie szpony (a może to były tipsy), jej i tak minimalny strój jeszcze dodatkowo się podarł, a z piersiami stało się coś zupełnie strasznego – tkanka zaczęła się wylewać górą ponad silikonowymi wszczepami. Chirurg plastyczny powinien na taki widok popełnić seppuku.
- No dobrze, bejbe, zobaczymy, kto ma ostrzejsze szpony – powiedział Bernard i zaatakował potworzycę, podbiegając do niej po łuku. Zajechał ją paznokciami w odsłonięty brzuch, ale zanim zdążył odskoczyć, trzasnęła go w twarz. Kocowilk przeleciał kilka metrów i upadł na asfalt. Chyba podrapała go w nos.
       Podnosząc się z trudem, nie spuszczał oczu z przeciwniczki. Wilkołakiem na pewno nie była, wampirem też nie. W takim razie czym? No, czymś na pewno była. Przetoczył się ostro w bok, w ostatniej chwili unikając skoku upiorzycy. Zerwał się na nogi, wbiegł z powrotem na chodnik, w kierunku chłopaka, którego ugryzła. Blondyna pobiegła za Bernardem, ale gdy go dogoniła, był już gotowy i poczęstował ją pięścią w podbródek.
- Sorry, jestem za równouprawnieniem – powiedział. – Każdy ma takie samo prawo dostać w zęby.
Potworna lasia zatoczyła się i runęła na słupek przy krawężniku, przekrzywiając go potężnie. Bumbes nie wierzył w to, co widzi, ale nie zamierzał pozwolić jej na zdobycie przewagi. Dobiegł, podciął jej nogi. Blondyna upadła na ziemię, wydając wściekły ryk. Złapała Bernarda za nogawkę, rozległ się odgłos darcia. Kurczę, a takie porządne spodnie… Próbował się uwolnić, ale nogawka nie chciała puścić. Kocowilk upadł, z niesamowitą nawet jak na niego szybkością wstał. Przeciwniczka natychmiast go dopadła, huknęła w żebra. Jassny gwint, dobra jest! – pomyślał kocowilk, lecąc do tyłu, plecami zderzył się z topolą. Kątem oka spojrzał na koszulę: krew. Wzbudzi szok wśród profesorstwa-doktorstwa, jeżeli jeszcze zastanie tam kogoś trzeźwego.
Przypuścił kontratak. Dziewczyna rąbnęła go ponownie. Dlaczego, ach, dlaczego, Bernardzie, nie wziąłeś ze sobą łomu akurat tego jednego dnia, kiedy okazał się potrzebny? Kocowilk zatoczył się, opadał z sił. Blondynka rzuciła się na niego, obalając na ziemię.
Zwarli się w parterze. Teraz już nie miał wątpliwości, że to walka o życie. I coraz bardziej docierało do niego, że panna jest po prostu silniejsza… Spojrzał jej prosto w oczy. W oczy? Nie… Całą uwagę przyciągały usta, wielkie jak koło ratunkowe, a w nich krwistoczerwony język i zęby, dużo zębów… Bernard złapał ją za żuchwę, próbując odepchnąć, jego paznokcie orały rubinowe ślady w jej grubym makijażu, jednak ta paszcza była coraz bliżej. Jej obca woń zapierała dech…
Nagle blondyna stęknęła, przewróciła oczami i momentalnie zwiotczała, przygniatając Bernarda całym swoim ciężarem. Poderwała się w konwulsjach raz i drugi, a potem znieruchomiała już całkiem.
Kocowilk wygramolił się spod ciała przeciwniczki. Parę kroków dalej stał Fiodor Andriejewicz rozebrany aż do pasa, a w dłoni trzymał długopis.
- Uff – westchnął Sumatochin. – Wiedziałem, że ten długopis strzelający zatrutymi igłami kiedyś mi się przyda.
- Dlaczego pan go nie użył od razu? – Bumbes spojrzał na różowowłosego z wyrzutem.
- Musiałem opatrzyć poszkodowanego – major strategicznych wojsk rakietowych skinął w stronę leżącego chłopaka. – Mocno go użarła, stracił sporo krwi. Cud, że nie doszła do aorty.
- Pewnie miała taki zamiar – stwierdził kocowilk.
            Gdzieś w głębi rozległ się skowyt karetki pogotowia.
- To ja zadzwoniłem – przyznał się od razu Sumatochin. – Szybko, trzeba ją zgarnąć z chodnika.
        We dwóch podnieśli ciało upiornej bydlądynki. Była niesamowicie ciężka, ale jakoś przenieśli ją i rzucili w krzaki. Bernard spostrzegł jeszcze różową torebkę porzuconą obok poszkodowanego i szybko pobiegł, aby ją schować, bo w perspektywie ulicy zabłysło już niebieskie światło.
       Chłopak, chorobliwie blady, leżał pod drzewem. Ubranie całe zakrwawione, z prawej strony szyi – opatrunek, uczyniony przez Sumatochina z własnej koszuli, już zresztą także przesiąknięty czerwienią. Ale to nie widok jego obrażeń wstrząsnął kocowilkiem jak szczurem. To była jego twarz. On znał tego chłopaka.
- Proszę, niech pan pojedzie z nimi – rzekł Sumatochin, chowając się w zaroślach. – Jest pan ranny. Ja wracam do profesora.
- Nie ma sprawy – odparł Bumbes. – Sam jestem ratownikiem medycznym, sprzedam im odpowiednią gadkę.
       Karetka podjechała, wyskoczyli sanitariusze z noszami. Kocowilk na ich pytania stwierdził, że szedł sobie spokojnie z kolegą, kiedy nagle zostali napadnięci przez bandytów. Na pytanie, co to za zbiry, uściślił, że byli to młodzi ludzie rasy żółtej. Przy obiedzie u profesora przeglądał lokalną gazetę, w której natrafił na artykuł o coraz większym rozwydrzeniu gangu Les Krams Rouges, zatem wymyślenie legendy przyszło mu z łatwością.
W szpitalu poszkodowanego chłopaka zawieziono na ostry dyżur, zaś Bernard Bumbes został opatrzony w ambulatorium. Próbował się dowiedzieć czegoś o losach młodego mężczyzny pogryzionego przez straszną blondynę, lecz personel szpitala nie miał zamiaru udzielić mu żadnych informacji. Kocowilk był zbyt zmęczony, żeby użerać się jeszcze z biurokractwem, więc poszedł w swoją stronę.
Dokładniej rzecz biorąc, pokłusował na miejsce zdarzenia i znalazł w krzakach zwłoki napastniczki. Z zadowoleniem stwierdził, że nadal leżą nie tylko w tym samym miejscu, ale i  w tej samej pozycji, po czym przeszukał torebkę. To, co w niej znalazł, bardzo mu się nie spodobało.
Potem uznał, że koniecznie musi zweryfikować niektóre z tych informacji, a więc wybrał się w miasto. To, co odkrył, nie spodobało mu się jeszcze bardziej. Jednak nie należało poddawać się panice, jasny umysł jest konieczny. Poszedł więc kocowilk z powrotem na wilkołaczy potlacz do profesora Blechhammera, i aby szybciej osiągnąć spokój i równowagę, nucił:

Ó, Trombitás Frédi,
Újra a régi,
Hétalvók, hej keljetek most fel,
Frédi jött hozzánk el!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz