środa, 30 października 2013

Rozdział XX, w którym Edward lutuje


- No i to jest właśnie mój łógbar – powiedział Logan Klinkitt, wprowadzając Edwarda do swojego pokoju na parterze domu w Vancouver.
- Twój co? – zdziwił się Patel. – Aha, barłóg.
       Rozejrzał się. Na biurku stały naczynia chyba jeszcze ze śniadania, w tym talerz, na którym usypano schludną piramidkę ze skorupek od orzechów włoskich. Łóżko wyglądało tak, jakby ktoś naprawdę bardzo się starał porządnie złożyć pościel, ale zabrakło mu zdolności manualnych.
- Ciebie się przenocuje w pokoju obok – wyjaśnił Logan. – Siestra w nim mieszkała, ale się ożeniła …
- Wyszła za mąż – poprawił Edward.
- Się ożeniła – Klinkitt wiedział, co mówi. – Mieszka teraz w Edmonton, a pokój jest do dyspozycji gości, więc możesz się tam babachnąć.
     Był niższy od Patela, barczysty. Jego kwadratowa twarz o lekko wystających kościach policzkowych zdradzała domieszkę krwi indiańskiej. Logan miał fryzurę na Elvisa i długie, acz starannie przycięte bokobrody.
- Jakie chcesz piwo? – zapytał. – Besserwisser, Neandertal czy Zimny Leech?
- Pierwsze, jakie ci w rękę wpadnie – zaproponował Edward.
     Kiedy pianista poszedł do kuchni, Patel przyjrzał się jego kolekcji płyt. Kompakty stały na całkiem sporym regale, w tradycyjnym porządku: wykonawcami alfabetycznie, w ramach danego wykonawcy chronologicznie.
- Na tamtej zboczonej półeczce stoją moje płyty – powiedział Logan, rzucając Edwardowi puszkę. – W sensie autorstwa.
        Edward oczywiście obejrzał półkę z boku.
- Ashley Vincent? – zdziwił się, widząc album piosenkarki popularnej w Kanadzie w zeszłym sezonie.
- Potrzebowałem kasy – uśmiechnął się Logan. – Tamten jej hit, „Wendesday Uproar”, wrzucił mi sporo kapusty.
- Cóż, w sumie pianino było jedyną dobrą rzeczą w tej piosence – stwierdził Patel, ale oczami był już na innej płycie. – Stephen Banias Quintet? Nie wiedziałem, że grasz jazz.
- Wzięli mnie do zespołu przypadkiem, chyba po pijanemu, a ja po pijanemu się zgodziłem – wyjaśnił pianista. – To nie całkiem mój genre, więc coś tam sobie gwazdoliłem w tle, mam nadzieję, że nikt tego za bardzo nie słuchał.
Edward odwrócił się do kolegi.
- Całkiem możliwe, że twoja dyskografia się trochę powiększy – powiedział.
- Ha! – przyznał Klinkitt. – Przyda się wam ktoś, kto potrafi grać na klawiszu.
- Jednym? – zdziwił się Edward.
       Logan spojrzał na niego z rozbawieniem.
- Myślisz, że bym nie umiał?
        Patel rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, tym razem szukając jakiejś klawiatury. Naliczył dwie.
- Co to za sprzęt? – zapytał.
- Fortepian elektryczny, moja podstawowa obrabiarka – wyjaśnił Klinkitt. – A to drugie, wiesz, co to jest? Prawdziwy melotron z lat siedemdziesiątych! 
      Edward nie mógł powstrzymać się przed westchnieniem podziwu dla tego zabytkowego instrumentu, używanego ongiś do imitowania brzmień orkiestrowych, zanim upowszechniły się syntezatory.
- Zagraj coś – zaproponował.
- Nie ma sprawy – odparł Logan. – To jest raczej pamiątka, na koncerty go nie zabieram i w ogóle staram się nie eksploatować, ale kocham ten sound. W piwnicy mam jeszcze tradycyjne pianino i organy Hammonda.
       Podłączył melotron do prądu, dla próby zagrał parę pasaży.
- Przynieś to swoje bandżuszko, to se improwiźniemy – powiedział.

Efekty wspólnej improwizacji okazały się pozytywne, więc Edward i Logan postanowili potrenować przed publicznością i po kilku dniach wybrali się do klubu „Łazienka Jęczącej Marleny”. Zawiózł ich sąsiad Klinkitta, dorabiający jako jego techniczny.
Pierwsza występowała jakaś uroczo fałszująca Francuzka. Po niej na scenę wyszedł szansonista z Saskatchewan, kowerujący niemieckich wykonawców pod pseudonimem Till Urlaub. Niezależnie jednak od tego, czyje utwory wykonywał, wszystkie podawał w identycznych smętnych aranżacjach. Przez pierwsze kilka minut zapowiadało się nawet ciekawie, ale potem publiczność nie rzucała w niego butelkami tylko dlatego, że w większości zasnęła. Edward nudził się jeszcze gorzej niż na filmie z Colinem Farrellem o Kazimierzu Wielkim.
- Co za poklepaniec! – denerwował się Logan. – Nie umie zaśpiewać zwrotki bez przynajmniej jednego fałszu, a zachowuje się, jakby myślał, że jest gwiazdą wieczoru. Niby kiedy mamy rozstawić klunkry, kiedy on ciągle bisuje? Nie wiem, po jaką pitangę, bo i tak go nikt nie słucha…
      W końcu jednak chałturnik opuścił scenę, aby zainstalował się duet Klinkitt & Patel. Nie było sztywnego podziału na role. Raz Edward wywoływał ze strun figury rytmiczne, a Logan na fortepianie zajmował się wielobarwnym wypełnianiem przestrzeni dźwiękowej; chwilę później Klinkitt wybijał na klawiszach rytm nieustępliwy niczym krok pruskich żołnierzy, a Edward wydobywał z basu czarujące melodie niczym średniowieczny trubadur ze swej lutownicy.
      Koncert był udany. Za sukces należało poczytywać sam fakt, że tak skomplikowana muzyka, i to jeszcze bez wokalu, nie uśpiła słuchaczy, a wręcz obudziła ich po występie Tilla Urlauba. Niektórzy nawet próbowali tańczyć.
- Fajnie się z tobą gra – przyznał Logan, gdy odpoczywali za kulisami.
- Dzięki – odrzekł Edward. – To co, będziesz w naszym zespole?
            Pianista spojrzał na niego zakłopotany.
- Pewnie – powiedział. – Tylko jest rzecz, o której musisz wiedzieć. Parę dni w miesiącu będę nie do roboty. Ze względów zdrowotnych.
- Nie mów, żeś transgenderowy – Patel nie bardzo rozumiał wypowiedź kolegi.
- Nie, to co innego – wyjaśnił Klinkitt mętnie. – Choroba genetyczna, coś jakby padaczka. Muszę leżeć plackiem i brać tablety, bo inaczej zrobię sobie kuku.
- Ej, jak tylko nie przeszkadza ci podróżować, to ja nie widzę przeszkód – rzekł Edward.
        W tym momencie do pomieszczenia nagle weszły dwie dziewczyny.
- Pomyliłyście drogę – oznajmił Logan. – Do wuca na lewo od sceny.
- Cześć, chłopcy. My do was – powiedziała jedna z nich. Brunetka o średnio długich włosach, nosiła plecioną opaskę na czole i okulary o grubych szkłach. Ubrana była w białą bluzkę na naramkach, akcentującą jej grubensowskie kształty.
 - Do nas? Nie jesteśmy nikim na tyle ważnym – powiedział Klinkitt.
       A Edward nic nie powiedział, bo drugą z dziewczyn znał. Uratował ją przed zbirami w Kamloops. Teraz przyjrzał się jej dokładniej: włosy o kolorze słomy, ogromne usta, jakby z plastiku, gruby tynk nachalnego makijażu. Na jej strój, całkowicie różowy, jeśli nie liczyć białych kozaków na wysokich obcasach, haftowanych złotą nicią, składały się szorty nie sięgające nawet połowy uda, kurtka obszyta sztucznym futrem oraz bluzka odsłaniająca zarówno dolną część brzucha, jak też wierzch dwóch ogromnych sfer silikonu, podobnych kształtem i rozmiarem do globusów z klasopracowni geograficznej. Tipsy, dla odmiany, miała czarne, a straszliwy zapach przecenionych perfum walił od niej na dwadzieścia kroków.
- Stella! – zawołał oszołomiony. – Jak mnie znalazłaś?
- Wiesz – powiedziała blondynka, wyciągając kciuk i mały palec na kształt wachlarza, którym intensywnie łopotała. – Od razu cię polubiłam, a jak kogoś lubię, to umię go znaleźć.
- Trąci stalkerstwem – zauważył Patel.
- Wiesz, nie znam się na tych najnowszych grach – Stella oblizała wargi. – A co u ciebie, słodziak.
- Wy się znacie? – zapytał Logan, chociaż z roztargnieniem, bo bardziej interesowała go pulchna brunetka.
- Jestem Stella Burns, a to moja kumpela Holly – powiedziała blondynka, przeciągając samogłoski w sposób w założeniu seksowny, a w rzeczywistości irytujący.
- Bardzo nam się podobała wasza muzyka – rzekła Holly.
- Naprawdę? – ucieszył się Klinkitt. – To powiedz, jak ci się wydaje, czy nie powinienem częściej grać legato, bo wiesz, mam taki odchył w stronę rytmizacji i nawet jak się staram, to mi w końcu staccato wychodzi…
        Dyskusja o muzyce nie potrwała długo, bo zaraz Logan i Holly zaczęli się całować.
- Dajesz, Eddy, nie będziemy gorsi – Stella znów oblizała wargi i zbliżyła je do twarzy Edwarda.
      Patel nie miał najmniejszej ochoty całować tej dziewczyny. Odnosił wrażenie, że poczułby w ustach smak tworzywa sztucznego. Lecz Stella pozostawała nieustępliwa.
- Będę twoją najlepszą groupie – zapowiedziała, niby odruchowo poprawiając dość symboliczny biustenhalter. – Wiem, że tego chcesz.
      Edward zaczął się krzątać po pomieszczeniu, aby jeno nie patrzeć na Stellę. Zbierał swoje instrumenty i wzmacniacze, pakował je do futerałów. Żałował, że ma ich tak mało i zaraz skończy, bo Logan i jego nowa przyjaciółka wyszli do innego pokoju, a w tej sytuacji panna Burns mogła się okazać bardziej bezczelna.
- No więc jesteś niezłe ciacho i świetnie grasz na ów mandolinie – nawijała jak nakręcona, co jakiś czas wyrzucając z siebie niedyskretny chichot. – Jak chcesz, będę chodzić na wszystkie twoje koncerty. Wiesz, w moim miasteczku nie ma takich koncertów, nuda. A tak w ogóle, to gdzie mieszkasz, Eddy? Wpadłabym na kawę. Albo na kakao.
Patel rzucił na siebie zaklęcie wyciszające i wziął się do rozpakowywania sprzętu, aby za chwilę pakować go ponownie, i tak w kółko aż do powrotu Logana. Stella mogła teraz glindzić, ile chciała, i tak jej nie słyszał. Wkrótce jednak panna Burns zauważyła, że jej gadka nie przynosi efektów, więc zaczęła smyrać Edwarda kolanem w części reprodukcyjne. To było dla Patela za wiele. Przez moment rozważał możliwość rzucenia czaru, który łagodnie, acz stanowczo usunąłby ją z pomieszczenia, na przykład „zefira Geraldiego”. Tymczasem wrócił Klinkitt i jego flama.
- Pora jechać, Logan – zdecydował Edward. Podniósł futerały i wyszedł w stronę parkingu, nie dając nikomu czasu na sprzeciw.

       Następnego dnia koledzy zrobili sobie wycieczkę po historycznym centrum Vancouver. Logan przyznał, że zapoznał się z nagraniami zespołu Krankschaft.
- Że grajkowie z was świetni, to wiadomo – powiedział. – Ale wasza wokalistka rozwaliła mnie na cyce. Ona po prostu zrywa perugę!
       Edward spochmurniał. Znowu przypomniała mu się Natalie, żywa, szalejąca po scenie niczym halny na zboczach Gubałówki. Z nią to były występy! A teraz… Może kiedy wyjdzie z więzienia, zachowa ten swój wspaniały głos, ale czy Krankschaft jeszcze będzie istniał? I w ogóle to kupa czasu… Zresztą Patel usiłował oszukiwać sam siebie, że ten problem jest li i całkowicie problemem artystycznym, że jego przywiązanie do Natalie nie wiąże się z niczym głębszym…
     Wieczorem miał miejsce kolejny koncert, w innym klubie. Tym razem chłopcy skupili się na reinterpretacji utworów Genesis i Zdzisławy Sośnickiej, z niewielkimi wpływami jazzu tradycyjnego. Występ odprężył Edwarda, dlatego młody Patel przeżył niemały szok, wychodząc do garderoby i zastając tam Stellę Burns. Miała na sobie strój identyczny z poprzednim, tyle że biały, jedynie kozaki były te same.
- To znowu ty? – wymamrotał.
- No! – ucieszyła się Stella, łopocząc frenetycznie zarówno wachlarzem palców, jak i wymalowanymi na czarno rzęsami. – Zawsze znajdę drogę do mojego przystojniaka.
- A gdzie twoja koleżanka? – zapytał Logan.
- Nie ma jej – zaśmiała się blondyna. Klinkitt był bardzo rozczarowany.
        Edward spojrzał na Stellę poważnie.
- Czemu ty właściwie mnie prześladujesz?
- Prześladuję? – zachichotała dziewczyna. – Wcale nie. Mam na ciebie smaka.
- Cena sławy, człowieku! – Logan wzruszył ramionami. – Ja tam żałuję, że Holly nie przyszła, ale cóż.
- A słuchaj, Eddy – powiedziała Stella, ocierając się biustem o klatę Patela. – Masz dziewczynę?
- Nie – zaprzeczył Edward odruchowo. – To znaczy tak.
- Ładniejsza ode mnie? – panna Burns wyszczerzyła się, jakby reklamowała pastę do zębów. – Pewnie, że ładniejsza. A co dokładnie ma ładniejsze?
I zupełnie się nie ceregieląc, zaczęła go całować. Patel z trudem odessał się od jej ust.
- Pójdziemy na spacer? – zaśmiała się. – Wiesz, Eddy, lubię Kolumbię Brytyjską. Te krajobrazy, ci Indianie…
- A co ty wiesz o Indianach – rzucił pogardliwie Logan, sam w końcu z korzeniami.
- Dużo wiem – panna Burns ponownie się oblizała. – Moim zdaniem, bynajmniej dla mnie, najlepsze jest to, jak motywy o istotach paranormalnych powtarzają się w wierzeniach różnych plemion. Lévi-Strauss o tym zajebiście pisał.
- Który Levi Strauss? – zdziwił się Edward. – Ten od dżinsów?
- Loffciam twoje poczucie humoru, Eddy – zachichotała Stella. – Claude Lévi-Strauss, ten od strukturalizmu. Czytałeś może „Drogi masek”?
- A skąd… skąd ty znasz Léviego-Straussa i strukturalizm? – Patel był zaszokowany.
- Pisałam o tym pracę dyplomową w Berkeley – przyznała Stella. – Ale wiesz, Eddy-misiu, jego prace etnologiczne bardziej mnie pociągają. Prawie tak bardzo, jak ty.
- Kiedy broniłaś? – zainteresował się Edward, rozpaczliwie próbując zmienić temat. Wychodziło, że była trochę starsza od niego, skoro już ukończyła studia.
- W tym roku – zaśmiała się panna Burns. – Nawiasem mówiąc, Edwardzie, może naoliwisz mi futrynę?
        Ta propozycja była tak obcesowa, że Patel miał ochotę rzucić się do ucieczki, ale pokazał swój honor i tego nie zrobił. Logan dostrzegł zmieszanie kolegi, zaproponował wyskok do jakiejś knajpki. Kiedy więc jego sąsiad-techniczny odjechał furgonetką ze sprzętem, koledzy i koleżanka udali się do lokalu po drugiej stronie ulicy.
       Bar był całkiem sympatyczny. Klinkitt zamówił dużego Besserwissera, Edward – martini i zapiekankę. Zaczął ją jeść ze smakiem i z parmezanem.
- Eddy, kup mi drinka! – Stella zaczęła mu się gramolić na kolana, przeszkadzając w jedzeniu.
Patel ujrzał oczami wyobraźni zapalającą się żarówkę. Wstał od stolika, podszedł do baru i nie zamówił Stelli jednego drinka, lecz cztery, w dodatku najmocniejsze.
Kilka kolejek później panna Burns zdawała się już tak nawalona, że trudno było zrozumieć, co mówi. Była to mieszanka pieszczotliwego gruchania do Edwarda, rozkmin koncepcji boga-szachraja w mitologiach Indian, a także insynuacji w rodzaju „Słyszałam, że masz odpowiedni trzonek do mojej siekierki”. Patel zauważył, że Logan wyszedł przed bar, więc wstał i dołączył do niego.
- Wracamy na chatę? – zapytał.
- Spoko – zgodził się pianista. – A co z nią?
- No wiesz… Trochę się narzuca, jakby na sprawę nie patrzeć.
- To w takim razie facehugger z nią tańcował. Idziemy.
            Szli więc poprzez nocne Vancouver, i szli, i szli, i szli.
- Słuchaj, Edwardzie – powiedział Logan w pewnym momencie. – Muszę skiknąć do szpitala, bo już pojutrze mam być niedyspozycyjny, a nie miałem ostatnio czasu iść do doktora, żeby mi przepisał prochy.
- Nie ma sprawy, pójdę z tobą – odparł Patel.
- Nie! – sprzeciwił się pianista. – Ja to załatwię. Ty wracaj na chałpę i się wyśpij. Masz tu klucze, bo moi starszacy wyjechali.
           
Zatem rozeszli się, każdy w swoją stronę. Edward jakiś czas zastanawiał się, co to za doktor, który przyjmuje w nocy, ale potem jego rozmyślania znalazły się na innym torze. Natalie! Ach, miła Natalie, byłaś czasem denerwująca, ale nie zamieniłbym cię na dwadzieścia takich Stelli jak ta. Ale cóż, myślał Patel, skoro doszczętnie spaprykowałem sprawę, oddałem cię na pastwę wampirów i doprowadziłem do twojego uwięzienia. Mogłem mieć wielką miłość, ale ją przegrałem, więc mam to, na co zasłużyłem, niepełnosprytną plastykową lasię, która nawet zimą w Górach Skalistych będzie chodzić z gołym brzuchem, bo to jej się wydaje cool.
Takie to były myśli Edwarda. Czuł się jak bymcał brzmiący, a piosenka dobiegająca z pobliskiego domu jeszcze mocniej wbiła go w melancholijny nastrój.
Lecz nagle ogarnął go lęk. Plastik czy nie plastik, nie powinien był zostawiać pijanej dziewczyny samej w knajpie. Niezależnie od tego, jak bardzo była wkurzająca, nie zasługiwała na to, by jakiś niewyżyty buhaj ją skrzywdził.
        Edward przez chwilę zastanawiał się, co robić. Był już prawie pod domem Klinkittów, nie chciało mu się wracać, więc ostatecznie postanowił, że jak znajdzie się w środku, to zadzwoni do tamtego baru.
         Doszedł już do furtki i zaczął szukać odpowiedniego klucza.
- Hej, Eddy! – rozległ się nagle głos po prawej. Patel spojrzał w tamtą stronę i prawie podskoczył z wrażenia. Przy płocie stała Stella Burns. Zupełnie nie wyglądała na tak pijaną, jak ją zostawił.
- Stella! Dobrze cię widzieć, martwiłem się o ciebie, ale czemu się ciągle za mną szwendasz?
         Blondynka uśmiechnęła się persyflażowo.
- Martwiłeś? Świetnie – powiedziała. – Wiedziałam, że mnie polubisz. To twoja chałupa?
- Nie, nie moja – zaprzeczył Edward. – A ty gdzie mieszkasz? Zaraz wezmę auto i cię podrzucę.
        Stella zrobiła minę zranionej sarenki.
- Bo wiesz, Eddy – powiedziała, owijając kosmyk włosów wokół palca. – Ja jestem sama w mieście i nie mam się gdzie podziać. Bardzo się boję. Nie przenocowałbyś mnie?
       Patel zastanowił się. Logan ma teraz wolną chatę, a jak przyjdzie, to może im obu uda się zapanować nad nieobliczalną panną. Rano znajdzie się dla niej inną kwaterę.
- Dobra, wchódź – powiedział. – Tylko proszę bez żadnych ekscesów.
       Wpuścił ją do środka, zaprowadził do kuchni i zrobił herbatkę. Stella przez ten czas ciągle patrzyła na niego, na przemian oblizując wargi, robiąc dzióbek albo pozostając z otwartymi ustami niczym mieszkanka akwarium.
- Jak to możliwe, że jesteś już trzeźwa? – zapytał.
- Wiesz… Ma się te kobiece sposoby – zachichotała Stella.
Edward zostawił ją z herbatą, a sam poszedł do siebie, aby się przebrać. Nie domknął jednak drzwi i nie wiedział, że Stella go podgląda. Ledwo zdjął koszulę, wpadła do pokoju i wybałuszyła oczy na widok jego korpusu.
- Śluuuuuuuuuz!!! – ryknęła, rzucając mu się na szyję z takim impetem, że przewróciła go na podłogę. Obśliniała go w parterze dłuższą chwilę, a gdy Patel się pozbierał, nagle okazało się, że Stella w trakcie upadku straciła bluzkę. Pod spodem nie miała nic więcej i już wkrótce odwróciła się frontem, prezentując swój podwójny pomnik ku czci chirurgii plastycznej.
Edward próbował się powstrzymać, ale jego części niesforne okazały się wyjątkowo niesforne. Czując, że ma do czynienia z nieuniknionym, wyciągnął wreszcie swój wyalienowany blajsztyft. Stella podpełzła, wijąc się zalotnie, i zaczęła na nim wykonywać inną czynność seksualną. Patel dyszał niezobowiązująco dla podtrzymania konwersacji. Starał się nie patrzeć w oczy dziewczyny, w których czaił się niepokojący mokry ogień.
Wreszcie Stella oderwała się od Edwardowego zbira i postanowiła zdjąć własne białe szorty. Nie wyszło jej to tak seksownie, jak zamierzała, bo jak na złość zaciął się suwak, męczyła się z nim dłuższą chwilę.
- Mówiłam ci już, że jestem bardzo rozpalona? – zapytała dla zabicia czasu.
        Patel mógłby uciec na piętro i tam się zabarykadować, ale z jakiegoś powodu tego nie zrobił. Zamiast tego patrzył jak zahipnotyzowany na Stellę, która uklękła na łóżku i zaczęła się prężyć i jęczeć. Co ona, zdurniała, pomyślał.
Edward zaczął ją lutować. Mechanicznie, systematycznie i brutalnie, wtęinazadwtęinazad, jak piekielna maszyna do szycia; skojarzenie jeszcze potęgowane łomotem łóżka, przypominającym terkot w pracowni krawieckiej. Panna Burns ziajała jak lekkoatleta po zawodach, od czasu do czasu zrywała się, próbując ugryźć Edwarda.
A masz, za to, że nie jesteś Natalie! A masz! – myślał, zaciskając zęby i bezwzględnie suwając swoim kutłukiem wewnątrz jej liliowego przepustu. Właściwie to nie robiło mu różnicy, czy akurat zajmuje się seksowaniem Stelli, czy przerzucaniem tony węgla, a może rozładowywaniem wagonu towarowego. Albo kopaniem dołu, w którym pochowa swoje życie uczuciowe.
       Był tak zatopiony w rozmyślaniach o swojej niedoli i złym losie, że nawet nie zauważył, jak w pewnym momencie Stella wystrzeliła się do erotycznej stratosfery. Jej przewidywalne jęki, co do których podejrzewał, że mogą pochodzić z syntezatora albo z jakiejś płyty ze stockowymi efektami dźwiękowymi do filmów porno, ustąpiły nagle przeraźliwemu wizgowi i kwikom, świadczącym, że Stella całkowicie straciła nad sobą kontrolę.  
Edward próbował uciec, wycofać się z niebezpiecznej strefy, lecz uścisk nóg panny Burns trzymał go mocno. Syknął przeciągle z bólu, gdy jej tipsy zaryły się w jego plecach, żłobiąc w nich purpurowe rzeki. Jego reakcja tylko spotęgowała jej monstrualne szczytowanie, silikonowe sfery miotały się w górę i w dół niczym jabłka Golden Delicjusz na drzewie targanym wichurą. Patel czuł się jak porwany bezlitosnym żywiołem. Wydawało mu się, że ujeżdża najgorszego wałacha z całej UNRRY albo pędzi na motorze w różowem kolorze, desperacko, ale bezskutecznie próbując dosięgnąć hamulca. Jednak nie miał wyjścia. Musiał się dostosować, musiał ją sznyclować jeszcze mocniej i jeszcze głębiej, żeby tylko nie dać jej przejąć inicjatywy… Nie całkiem odczuwał realność tego, co się dzieje. Jego ciałem wstrząsały powtarzalne, wahadłowe ruchy, jak gdyby ktoś traktował je elektryką, a umysł w tym czasie pląsał po lodowych równinach zagadkowego Iapetusa.
W końcu przyszła na niego kolej, mała śmierć machnęła swoim miniaturowym sierpem i Edward wyrzucił z siebie ryk godowy jelenia, kończąc wybuchowo swoją działalność w Stelli. Opadł bezwładnie na jej sprężynujące ciało. Był całkiem wypompowany, ale ją przy okazji też nieźle wypompował.
Nadszedł ranek. Pierwszym, co zobaczył Edward po przebudzeniu, była twarz Stelli o rozszerzonych z podniecenia nozdrzach. W głowie, nie wiedzieć czemu, kołatały mu się słowa „Tygrys zakochał się w prosięciu”. Tylko kto był tygrysem, a kto prosięciem?
Starając się nie patrzyć jej w twarz, zwlekł się z łóżka i podszedł do wiszącej szafki. Po nocy spędzonej z panną Burns czuł się jak Egipcjanin Siniucha po długiej jeździe rydwanem.
- Zróbmy to jeszcze raz – zachichotała Stella, przeciągając się w pościeli.
- Ale następnym razem ściąg kozaki – zażądał Patel, nacierając spirytusem rany po tipsach na plecach.
            Miał nadzieję, że będzie to dla niej warunek nie do spełnienia.


1 komentarz:

  1. Kochana przeprszam cię że tak zaniedbałam moje ULOFCIANE opko, ale ostatnio z Bodziem mieliśmy trudności w zfionsku i musieliśmy je uratować jedynym słusznym sposobem! Oczywiście wiesz, że mówię o ksionrzce moje idolki EL James, która uratowała tysionce maurzeńst - my z Bodziem nie jesteśmy marzeństwem, ale to nic! W karzdym razie Edward jest takim ciasteczkowym boyem jak Krystian (tłumaczę imiona, w końcu jesteśmy w polsce). I zópełnie pszypomina mi innego bochatera z ksiorzki, którą czytał Bodzio, Smałpamotność w sieci, i on nie zauwyżał TEGO, wiesz o co mi chodzi, bo miał słuchawki na uszach i było ciemno! I Edward jest tak samo niezauważalny, dlatego jest bardzo wrażliwy. Kochana czekam na nowy rozdział i jestem twojom wielką fanką i Bodzio też! Papatki! :*:*:*****

    OdpowiedzUsuń