- No i to jest właśnie mój łógbar
– powiedział Logan Klinkitt, wprowadzając Edwarda do swojego pokoju na parterze
domu w Vancouver.
- Twój co? – zdziwił się Patel. –
Aha, barłóg.
Rozejrzał
się. Na biurku stały naczynia chyba jeszcze ze śniadania, w tym talerz, na
którym usypano schludną piramidkę ze skorupek od orzechów włoskich. Łóżko wyglądało
tak, jakby ktoś naprawdę bardzo się starał porządnie złożyć pościel, ale zabrakło
mu zdolności manualnych.
- Ciebie się przenocuje w pokoju
obok – wyjaśnił Logan. – Siestra w nim mieszkała, ale się ożeniła …
- Wyszła za mąż – poprawił
Edward.
- Się ożeniła – Klinkitt
wiedział, co mówi. – Mieszka teraz w Edmonton, a pokój jest do dyspozycji
gości, więc możesz się tam babachnąć.
Był
niższy od Patela, barczysty. Jego kwadratowa twarz o lekko wystających kościach
policzkowych zdradzała domieszkę krwi indiańskiej. Logan miał fryzurę na Elvisa
i długie, acz starannie przycięte bokobrody.
- Jakie chcesz piwo? – zapytał. –
Besserwisser, Neandertal czy Zimny Leech?
- Pierwsze, jakie ci w rękę
wpadnie – zaproponował Edward.
Kiedy
pianista poszedł do kuchni, Patel przyjrzał się jego kolekcji płyt. Kompakty
stały na całkiem sporym regale, w tradycyjnym porządku: wykonawcami
alfabetycznie, w ramach danego wykonawcy chronologicznie.
- Na tamtej zboczonej półeczce
stoją moje płyty – powiedział Logan, rzucając Edwardowi puszkę. – W sensie
autorstwa.
Edward
oczywiście obejrzał półkę z boku.
- Ashley Vincent? – zdziwił się, widząc album piosenkarki popularnej w
Kanadzie w zeszłym sezonie.
- Potrzebowałem kasy – uśmiechnął
się Logan. – Tamten jej hit, „Wendesday Uproar”, wrzucił mi sporo kapusty.
- Cóż, w sumie pianino było
jedyną dobrą rzeczą w tej piosence – stwierdził Patel, ale oczami był już na
innej płycie. – Stephen Banias Quintet?
Nie wiedziałem, że grasz jazz.
- Wzięli mnie do zespołu
przypadkiem, chyba po pijanemu, a ja po pijanemu się zgodziłem – wyjaśnił
pianista. – To nie całkiem mój genre, więc coś tam sobie gwazdoliłem w tle, mam
nadzieję, że nikt tego za bardzo nie słuchał.
Edward
odwrócił się do kolegi.
- Całkiem możliwe, że twoja
dyskografia się trochę powiększy – powiedział.
- Ha! – przyznał Klinkitt. – Przyda
się wam ktoś, kto potrafi grać na klawiszu.
- Jednym? – zdziwił się Edward.
Logan
spojrzał na niego z rozbawieniem.
- Myślisz, że bym nie umiał?
Patel
rozejrzał się jeszcze raz po pokoju, tym razem szukając jakiejś klawiatury.
Naliczył dwie.
- Co to za sprzęt? – zapytał.
- Fortepian elektryczny, moja
podstawowa obrabiarka – wyjaśnił Klinkitt. – A to drugie, wiesz, co to jest?
Prawdziwy melotron z lat siedemdziesiątych!
Edward
nie mógł powstrzymać się przed westchnieniem podziwu dla tego zabytkowego
instrumentu, używanego ongiś do imitowania brzmień orkiestrowych, zanim
upowszechniły się syntezatory.
- Zagraj coś – zaproponował.
- Nie ma sprawy – odparł Logan. –
To jest raczej pamiątka, na koncerty go nie zabieram i w ogóle staram się nie
eksploatować, ale kocham ten sound. W piwnicy mam jeszcze tradycyjne pianino i
organy Hammonda.
Podłączył
melotron do prądu, dla próby zagrał parę pasaży.
- Przynieś to swoje bandżuszko,
to se improwiźniemy – powiedział.
Efekty
wspólnej improwizacji okazały się pozytywne, więc Edward i Logan postanowili potrenować
przed publicznością i po kilku dniach wybrali się do klubu „Łazienka Jęczącej
Marleny”. Zawiózł ich sąsiad Klinkitta, dorabiający jako jego techniczny.
Pierwsza występowała
jakaś uroczo fałszująca Francuzka. Po niej na scenę wyszedł szansonista z
Saskatchewan, kowerujący niemieckich wykonawców pod pseudonimem Till Urlaub.
Niezależnie jednak od tego, czyje utwory wykonywał, wszystkie podawał w identycznych
smętnych aranżacjach. Przez pierwsze kilka minut zapowiadało się nawet
ciekawie, ale potem publiczność nie rzucała w niego butelkami tylko dlatego, że
w większości zasnęła. Edward nudził się jeszcze gorzej niż na filmie z Colinem
Farrellem o Kazimierzu Wielkim.
- Co za poklepaniec! – denerwował
się Logan. – Nie umie zaśpiewać zwrotki bez przynajmniej jednego fałszu, a zachowuje
się, jakby myślał, że jest gwiazdą wieczoru. Niby kiedy mamy rozstawić klunkry,
kiedy on ciągle bisuje? Nie wiem, po jaką pitangę, bo i tak go nikt nie słucha…
W
końcu jednak chałturnik opuścił scenę, aby zainstalował się duet Klinkitt &
Patel. Nie było sztywnego podziału na role. Raz Edward wywoływał ze strun figury
rytmiczne, a Logan na fortepianie zajmował się wielobarwnym wypełnianiem
przestrzeni dźwiękowej; chwilę później Klinkitt wybijał na klawiszach rytm
nieustępliwy niczym krok pruskich żołnierzy, a Edward wydobywał z basu czarujące
melodie niczym średniowieczny trubadur ze swej lutownicy.
Koncert
był udany. Za sukces należało poczytywać sam fakt, że tak skomplikowana muzyka,
i to jeszcze bez wokalu, nie uśpiła słuchaczy, a wręcz obudziła ich po występie
Tilla Urlauba. Niektórzy nawet próbowali tańczyć.
- Fajnie się z tobą gra –
przyznał Logan, gdy odpoczywali za kulisami.
- Dzięki – odrzekł Edward. – To
co, będziesz w naszym zespole?
Pianista
spojrzał na niego zakłopotany.
- Pewnie – powiedział. – Tylko
jest rzecz, o której musisz wiedzieć. Parę dni w miesiącu będę nie do roboty.
Ze względów zdrowotnych.
- Nie mów, żeś
transgenderowy – Patel nie bardzo rozumiał wypowiedź kolegi.
- Nie, to co innego – wyjaśnił Klinkitt
mętnie. – Choroba genetyczna, coś jakby padaczka. Muszę leżeć plackiem i brać
tablety, bo inaczej zrobię sobie kuku.
- Ej, jak tylko nie przeszkadza
ci podróżować, to ja nie widzę przeszkód – rzekł Edward.
W
tym momencie do pomieszczenia nagle weszły dwie dziewczyny.
- Pomyliłyście drogę – oznajmił
Logan. – Do wuca na lewo od sceny.
- Cześć, chłopcy. My do was –
powiedziała jedna z nich. Brunetka o średnio długich włosach, nosiła plecioną opaskę
na czole i okulary o grubych szkłach. Ubrana była w białą bluzkę na naramkach,
akcentującą jej grubensowskie kształty.
- Do nas? Nie jesteśmy nikim na tyle ważnym –
powiedział Klinkitt.
A
Edward nic nie powiedział, bo drugą z dziewczyn znał. Uratował ją przed zbirami
w Kamloops. Teraz przyjrzał się jej dokładniej: włosy o kolorze słomy, ogromne
usta, jakby z plastiku, gruby tynk nachalnego makijażu. Na jej strój,
całkowicie różowy, jeśli nie liczyć białych kozaków na wysokich obcasach,
haftowanych złotą nicią, składały się szorty nie sięgające nawet połowy uda,
kurtka obszyta sztucznym futrem oraz bluzka odsłaniająca zarówno dolną część
brzucha, jak też wierzch dwóch ogromnych sfer silikonu, podobnych kształtem i rozmiarem
do globusów z klasopracowni geograficznej. Tipsy, dla odmiany, miała czarne, a
straszliwy zapach przecenionych perfum walił od niej na dwadzieścia kroków.
- Stella! – zawołał oszołomiony.
– Jak mnie znalazłaś?
- Wiesz – powiedziała blondynka,
wyciągając kciuk i mały palec na kształt wachlarza, którym intensywnie łopotała.
– Od razu cię polubiłam, a jak kogoś lubię, to umię go znaleźć.
- Trąci stalkerstwem – zauważył
Patel.
- Wiesz, nie znam się na tych
najnowszych grach – Stella oblizała wargi. – A co u ciebie, słodziak.
- Wy się znacie? – zapytał Logan,
chociaż z roztargnieniem, bo bardziej interesowała go pulchna brunetka.
- Jestem Stella Burns, a to moja
kumpela Holly – powiedziała blondynka, przeciągając samogłoski w sposób w
założeniu seksowny, a w rzeczywistości irytujący.
- Bardzo nam się podobała wasza
muzyka – rzekła Holly.
- Naprawdę? – ucieszył się
Klinkitt. – To powiedz, jak ci się wydaje, czy nie powinienem częściej grać
legato, bo wiesz, mam taki odchył w stronę rytmizacji i nawet jak się staram,
to mi w końcu staccato wychodzi…
Dyskusja
o muzyce nie potrwała długo, bo zaraz Logan i Holly zaczęli się całować.
- Dajesz, Eddy, nie będziemy
gorsi – Stella znów oblizała wargi i zbliżyła je do twarzy Edwarda.
Patel
nie miał najmniejszej ochoty całować tej dziewczyny. Odnosił wrażenie, że
poczułby w ustach smak tworzywa sztucznego. Lecz Stella pozostawała
nieustępliwa.
- Będę twoją najlepszą groupie –
zapowiedziała, niby odruchowo poprawiając dość symboliczny biustenhalter. –
Wiem, że tego chcesz.
Edward
zaczął się krzątać po pomieszczeniu, aby jeno nie patrzeć na Stellę. Zbierał
swoje instrumenty i wzmacniacze, pakował je do futerałów. Żałował, że ma ich
tak mało i zaraz skończy, bo Logan i jego nowa przyjaciółka wyszli do innego
pokoju, a w tej sytuacji panna Burns mogła się okazać bardziej bezczelna.
- No więc jesteś niezłe ciacho i
świetnie grasz na ów mandolinie – nawijała jak nakręcona, co jakiś czas
wyrzucając z siebie niedyskretny chichot. – Jak chcesz, będę chodzić na
wszystkie twoje koncerty. Wiesz, w moim miasteczku nie ma takich koncertów,
nuda. A tak w ogóle, to gdzie mieszkasz, Eddy? Wpadłabym na kawę. Albo na
kakao.
Patel rzucił na
siebie zaklęcie wyciszające i wziął się do rozpakowywania sprzętu, aby za
chwilę pakować go ponownie, i tak w kółko aż do powrotu Logana. Stella mogła
teraz glindzić, ile chciała, i tak jej nie słyszał. Wkrótce jednak panna Burns
zauważyła, że jej gadka nie przynosi efektów, więc zaczęła smyrać Edwarda
kolanem w części reprodukcyjne. To było dla Patela za wiele. Przez moment
rozważał możliwość rzucenia czaru, który łagodnie, acz stanowczo usunąłby ją z
pomieszczenia, na przykład „zefira Geraldiego”. Tymczasem wrócił Klinkitt i
jego flama.
- Pora jechać, Logan – zdecydował
Edward. Podniósł futerały i wyszedł w stronę parkingu, nie dając nikomu czasu
na sprzeciw.
Następnego
dnia koledzy zrobili sobie wycieczkę po historycznym centrum Vancouver. Logan
przyznał, że zapoznał się z nagraniami zespołu Krankschaft.
- Że grajkowie z was świetni, to
wiadomo – powiedział. – Ale wasza wokalistka rozwaliła mnie na cyce. Ona po
prostu zrywa perugę!
Edward
spochmurniał. Znowu przypomniała mu się Natalie, żywa, szalejąca po scenie
niczym halny na zboczach Gubałówki. Z nią to były występy! A teraz… Może kiedy
wyjdzie z więzienia, zachowa ten swój wspaniały głos, ale czy Krankschaft jeszcze
będzie istniał? I w ogóle to kupa czasu… Zresztą Patel usiłował oszukiwać sam
siebie, że ten problem jest li i całkowicie problemem artystycznym, że jego
przywiązanie do Natalie nie wiąże się z niczym głębszym…
Wieczorem
miał miejsce kolejny koncert, w innym klubie. Tym razem chłopcy skupili się na
reinterpretacji utworów Genesis i Zdzisławy Sośnickiej, z niewielkimi wpływami
jazzu tradycyjnego. Występ odprężył Edwarda, dlatego młody Patel przeżył
niemały szok, wychodząc do garderoby i zastając tam Stellę Burns. Miała na
sobie strój identyczny z poprzednim, tyle że biały, jedynie kozaki były te
same.
- To znowu ty? – wymamrotał.
- No! – ucieszyła się Stella,
łopocząc frenetycznie zarówno wachlarzem palców, jak i wymalowanymi na czarno
rzęsami. – Zawsze znajdę drogę do mojego przystojniaka.
- A gdzie twoja koleżanka? –
zapytał Logan.
- Nie ma jej – zaśmiała się
blondyna. Klinkitt był bardzo rozczarowany.
Edward
spojrzał na Stellę poważnie.
- Czemu ty właściwie mnie
prześladujesz?
- Prześladuję? – zachichotała
dziewczyna. – Wcale nie. Mam na ciebie smaka.
- Cena sławy, człowieku! – Logan
wzruszył ramionami. – Ja tam żałuję, że Holly nie przyszła, ale cóż.
- A słuchaj, Eddy – powiedziała
Stella, ocierając się biustem o klatę Patela. – Masz dziewczynę?
- Nie – zaprzeczył Edward
odruchowo. – To znaczy tak.
- Ładniejsza ode mnie? – panna
Burns wyszczerzyła się, jakby reklamowała pastę do zębów. – Pewnie, że
ładniejsza. A co dokładnie ma ładniejsze?
I zupełnie się
nie ceregieląc, zaczęła go całować. Patel z trudem odessał się od jej ust.
- Pójdziemy na spacer? – zaśmiała
się. – Wiesz, Eddy, lubię Kolumbię Brytyjską. Te krajobrazy, ci Indianie…
- A co ty wiesz o Indianach – rzucił
pogardliwie Logan, sam w końcu z korzeniami.
- Dużo wiem – panna Burns
ponownie się oblizała. – Moim zdaniem, bynajmniej dla mnie, najlepsze jest to,
jak motywy o istotach paranormalnych powtarzają się w wierzeniach różnych
plemion. Lévi-Strauss o tym zajebiście pisał.
- Który Levi Strauss? – zdziwił
się Edward. – Ten od dżinsów?
- Loffciam twoje poczucie humoru,
Eddy – zachichotała Stella. – Claude Lévi-Strauss, ten od strukturalizmu.
Czytałeś może „Drogi masek”?
- A skąd… skąd ty znasz
Léviego-Straussa i strukturalizm? – Patel był zaszokowany.
- Pisałam o tym pracę dyplomową w
Berkeley – przyznała Stella. – Ale wiesz, Eddy-misiu, jego prace etnologiczne
bardziej mnie pociągają. Prawie tak bardzo, jak ty.
- Kiedy broniłaś? – zainteresował
się Edward, rozpaczliwie próbując zmienić temat. Wychodziło, że była trochę
starsza od niego, skoro już ukończyła studia.
- W tym roku – zaśmiała się panna
Burns. – Nawiasem mówiąc, Edwardzie, może naoliwisz mi futrynę?
Ta
propozycja była tak obcesowa, że Patel miał ochotę rzucić się do ucieczki, ale
pokazał swój honor i tego nie zrobił. Logan dostrzegł zmieszanie kolegi,
zaproponował wyskok do jakiejś knajpki. Kiedy więc jego sąsiad-techniczny odjechał
furgonetką ze sprzętem, koledzy i koleżanka udali się do lokalu po drugiej
stronie ulicy.
Bar
był całkiem sympatyczny. Klinkitt zamówił dużego Besserwissera, Edward –
martini i zapiekankę. Zaczął ją jeść ze smakiem i z parmezanem.
- Eddy, kup mi drinka! – Stella
zaczęła mu się gramolić na kolana, przeszkadzając w jedzeniu.
Patel ujrzał
oczami wyobraźni zapalającą się żarówkę. Wstał od stolika, podszedł do baru i
nie zamówił Stelli jednego drinka, lecz cztery, w dodatku najmocniejsze.
Kilka kolejek
później panna Burns zdawała się już tak nawalona, że trudno było zrozumieć, co
mówi. Była to mieszanka pieszczotliwego gruchania do Edwarda, rozkmin koncepcji
boga-szachraja w mitologiach Indian, a także insynuacji w rodzaju „Słyszałam,
że masz odpowiedni trzonek do mojej siekierki”. Patel zauważył, że Logan
wyszedł przed bar, więc wstał i dołączył do niego.
- Wracamy na chatę? – zapytał.
- Spoko – zgodził się pianista. –
A co z nią?
- No wiesz… Trochę się narzuca,
jakby na sprawę nie patrzeć.
- To w takim razie facehugger z
nią tańcował. Idziemy.
Szli
więc poprzez nocne Vancouver, i szli, i szli, i szli.
- Słuchaj, Edwardzie – powiedział
Logan w pewnym momencie. – Muszę skiknąć do szpitala, bo już pojutrze mam być
niedyspozycyjny, a nie miałem ostatnio czasu iść do doktora, żeby mi przepisał
prochy.
- Nie ma sprawy, pójdę z tobą –
odparł Patel.
- Nie! – sprzeciwił się pianista.
– Ja to załatwię. Ty wracaj na chałpę i się wyśpij. Masz tu klucze, bo moi starszacy
wyjechali.
Zatem rozeszli
się, każdy w swoją stronę. Edward jakiś czas zastanawiał się, co to za doktor,
który przyjmuje w nocy, ale potem jego rozmyślania znalazły się na innym torze.
Natalie! Ach, miła Natalie, byłaś czasem denerwująca, ale nie zamieniłbym cię
na dwadzieścia takich Stelli jak ta. Ale cóż, myślał Patel, skoro doszczętnie
spaprykowałem sprawę, oddałem cię na pastwę wampirów i doprowadziłem do twojego
uwięzienia. Mogłem mieć wielką miłość, ale ją przegrałem, więc mam to, na co
zasłużyłem, niepełnosprytną plastykową lasię, która nawet zimą w Górach
Skalistych będzie chodzić z gołym brzuchem, bo to jej się wydaje cool.
Takie to były
myśli Edwarda. Czuł się jak bymcał brzmiący, a piosenka dobiegająca z pobliskiego domu jeszcze mocniej wbiła go w melancholijny
nastrój.
Lecz nagle
ogarnął go lęk. Plastik czy nie plastik, nie powinien był zostawiać pijanej
dziewczyny samej w knajpie. Niezależnie od tego, jak bardzo była wkurzająca,
nie zasługiwała na to, by jakiś niewyżyty buhaj ją skrzywdził.
Edward
przez chwilę zastanawiał się, co robić. Był już prawie pod domem Klinkittów,
nie chciało mu się wracać, więc ostatecznie postanowił, że jak znajdzie się w
środku, to zadzwoni do tamtego baru.
Doszedł
już do furtki i zaczął szukać odpowiedniego klucza.
- Hej, Eddy! – rozległ się nagle
głos po prawej. Patel spojrzał w tamtą stronę i prawie podskoczył z wrażenia.
Przy płocie stała Stella Burns. Zupełnie nie wyglądała na tak pijaną, jak ją
zostawił.
- Stella! Dobrze cię widzieć,
martwiłem się o ciebie, ale czemu się ciągle za mną szwendasz?
Blondynka
uśmiechnęła się persyflażowo.
- Martwiłeś? Świetnie – powiedziała.
– Wiedziałam, że mnie polubisz. To twoja chałupa?
- Nie, nie moja – zaprzeczył
Edward. – A ty gdzie mieszkasz? Zaraz wezmę auto i cię podrzucę.
Stella
zrobiła minę zranionej sarenki.
- Bo wiesz, Eddy – powiedziała,
owijając kosmyk włosów wokół palca. – Ja jestem sama w mieście i nie mam się
gdzie podziać. Bardzo się boję. Nie przenocowałbyś mnie?
Patel
zastanowił się. Logan ma teraz wolną chatę, a jak przyjdzie, to może im obu uda
się zapanować nad nieobliczalną panną. Rano znajdzie się dla niej inną kwaterę.
- Dobra, wchódź – powiedział. –
Tylko proszę bez żadnych ekscesów.
Wpuścił
ją do środka, zaprowadził do kuchni i zrobił herbatkę. Stella przez ten czas
ciągle patrzyła na niego, na przemian oblizując wargi, robiąc dzióbek albo
pozostając z otwartymi ustami niczym mieszkanka akwarium.
- Jak to możliwe, że jesteś już
trzeźwa? – zapytał.
- Wiesz… Ma się te kobiece
sposoby – zachichotała Stella.
Edward
zostawił ją z herbatą, a sam poszedł do siebie, aby się przebrać. Nie domknął
jednak drzwi i nie wiedział, że Stella go podgląda. Ledwo zdjął koszulę, wpadła
do pokoju i wybałuszyła oczy na widok jego korpusu.
- Śluuuuuuuuuz!!! – ryknęła,
rzucając mu się na szyję z takim impetem, że przewróciła go na podłogę. Obśliniała
go w parterze dłuższą chwilę, a gdy Patel się pozbierał, nagle okazało się, że
Stella w trakcie upadku straciła bluzkę. Pod spodem nie miała nic więcej i już
wkrótce odwróciła się frontem, prezentując swój podwójny pomnik ku czci
chirurgii plastycznej.
Edward próbował
się powstrzymać, ale jego części niesforne okazały się wyjątkowo niesforne. Czując,
że ma do czynienia z nieuniknionym, wyciągnął wreszcie swój wyalienowany blajsztyft.
Stella podpełzła, wijąc się zalotnie, i zaczęła na nim wykonywać inną czynność
seksualną. Patel dyszał niezobowiązująco dla podtrzymania konwersacji. Starał
się nie patrzeć w oczy dziewczyny, w których czaił się niepokojący mokry ogień.
Wreszcie
Stella oderwała się od Edwardowego zbira i postanowiła zdjąć własne białe szorty.
Nie wyszło jej to tak seksownie, jak zamierzała, bo jak na złość zaciął się
suwak, męczyła się z nim dłuższą chwilę.
- Mówiłam ci już, że jestem
bardzo rozpalona? – zapytała dla zabicia czasu.
Patel
mógłby uciec na piętro i tam się zabarykadować, ale z jakiegoś powodu tego nie
zrobił. Zamiast tego patrzył jak zahipnotyzowany na Stellę, która uklękła na
łóżku i zaczęła się prężyć i jęczeć. Co ona, zdurniała, pomyślał.
Edward zaczął
ją lutować. Mechanicznie, systematycznie i brutalnie, wtęinazadwtęinazad, jak
piekielna maszyna do szycia; skojarzenie jeszcze potęgowane łomotem łóżka,
przypominającym terkot w pracowni krawieckiej. Panna Burns ziajała jak
lekkoatleta po zawodach, od czasu do czasu zrywała się, próbując ugryźć
Edwarda.
A masz, za to,
że nie jesteś Natalie! A masz! – myślał, zaciskając zęby i bezwzględnie suwając
swoim kutłukiem wewnątrz jej liliowego przepustu. Właściwie to nie robiło mu
różnicy, czy akurat zajmuje się seksowaniem Stelli, czy przerzucaniem tony
węgla, a może rozładowywaniem wagonu towarowego. Albo kopaniem dołu, w którym
pochowa swoje życie uczuciowe.
Był
tak zatopiony w rozmyślaniach o swojej niedoli i złym losie, że nawet nie
zauważył, jak w pewnym momencie Stella wystrzeliła się do erotycznej
stratosfery. Jej przewidywalne jęki, co do których podejrzewał, że mogą
pochodzić z syntezatora albo z jakiejś płyty ze stockowymi efektami dźwiękowymi
do filmów porno, ustąpiły nagle przeraźliwemu wizgowi i kwikom, świadczącym, że
Stella całkowicie straciła nad sobą kontrolę.
Edward
próbował uciec, wycofać się z niebezpiecznej strefy, lecz uścisk nóg panny
Burns trzymał go mocno. Syknął przeciągle z bólu, gdy jej tipsy zaryły się w
jego plecach, żłobiąc w nich purpurowe rzeki.
Jego reakcja tylko spotęgowała jej monstrualne szczytowanie, silikonowe
sfery miotały się w górę i w dół niczym jabłka Golden Delicjusz na drzewie
targanym wichurą. Patel czuł się jak porwany bezlitosnym żywiołem. Wydawało mu
się, że ujeżdża najgorszego wałacha z całej UNRRY albo pędzi na motorze w
różowem kolorze, desperacko, ale bezskutecznie próbując dosięgnąć hamulca. Jednak
nie miał wyjścia. Musiał się dostosować, musiał ją sznyclować jeszcze mocniej i
jeszcze głębiej, żeby tylko nie dać jej przejąć inicjatywy… Nie całkiem
odczuwał realność tego, co się dzieje. Jego ciałem wstrząsały powtarzalne,
wahadłowe ruchy, jak gdyby ktoś traktował je elektryką, a umysł w tym czasie
pląsał po lodowych równinach zagadkowego Iapetusa.
W końcu
przyszła na niego kolej, mała śmierć machnęła swoim miniaturowym sierpem i
Edward wyrzucił z siebie ryk godowy jelenia, kończąc wybuchowo swoją
działalność w Stelli. Opadł bezwładnie na jej sprężynujące ciało. Był całkiem
wypompowany, ale ją przy okazji też nieźle wypompował.
Nadszedł
ranek. Pierwszym, co zobaczył Edward po przebudzeniu, była twarz Stelli o
rozszerzonych z podniecenia nozdrzach. W głowie, nie wiedzieć czemu, kołatały
mu się słowa „Tygrys zakochał się w prosięciu”. Tylko kto był tygrysem, a kto
prosięciem?
Starając się
nie patrzyć jej w twarz, zwlekł się z łóżka i podszedł do wiszącej szafki. Po
nocy spędzonej z panną Burns czuł się jak Egipcjanin Siniucha po długiej
jeździe rydwanem.
- Zróbmy to jeszcze raz – zachichotała
Stella, przeciągając się w pościeli.
- Ale następnym razem ściąg
kozaki – zażądał Patel, nacierając spirytusem rany po tipsach na plecach.
Miał
nadzieję, że będzie to dla niej warunek nie do spełnienia.
Kochana przeprszam cię że tak zaniedbałam moje ULOFCIANE opko, ale ostatnio z Bodziem mieliśmy trudności w zfionsku i musieliśmy je uratować jedynym słusznym sposobem! Oczywiście wiesz, że mówię o ksionrzce moje idolki EL James, która uratowała tysionce maurzeńst - my z Bodziem nie jesteśmy marzeństwem, ale to nic! W karzdym razie Edward jest takim ciasteczkowym boyem jak Krystian (tłumaczę imiona, w końcu jesteśmy w polsce). I zópełnie pszypomina mi innego bochatera z ksiorzki, którą czytał Bodzio, Smałpamotność w sieci, i on nie zauwyżał TEGO, wiesz o co mi chodzi, bo miał słuchawki na uszach i było ciemno! I Edward jest tak samo niezauważalny, dlatego jest bardzo wrażliwy. Kochana czekam na nowy rozdział i jestem twojom wielką fanką i Bodzio też! Papatki! :*:*:*****
OdpowiedzUsuń