poniedziałek, 27 października 2014

Rozdział XXXIII, w którym Natalie daje czadu w Pitrze


Rozdział ze specyalną dedykacyą dla L-ny i B-s za konsultację w sprawach operowych oraz dla Ore, bo Rosja.

- Gratulacje, Natalie – powiedział Siergiej Iwanowicz Nietopyriew, wręczając Natalie świeży dowód osobisty, nazywany w tych stronach „paszportem wewnętrznym”.
      Natalie otworzyła dokument i wręcz nie mogła się napatrzyć, w szczególności na swoje zdjęcie, na którym wyglądała olśniewająco. Przekartkowała dowód, chociaż nie rozumiała, co tam napisano, a potem znów wróciła na pierwszą stronę. Nie była już Foster, od kiedy straciła rodzinę, a nie miała najmniejszego zamiaru zamiaru zmieniać nazwiska na Natalie von Lassaye-Bruchtal. Zdecydowała więc, że od tej pory nazywa się Natalie Paranormal – i takie też nazwisko widniało w dowodzie. Jako adres zamieszkania podana była pusta działka w Nachodce.
       Ruszyli spod urzędu Okieanskim Prospektem. We Władywostoku trwało późne lato. Chińczyk na koniu przegalopował obok nich, śpiesząc najwyraźniej na urlop, do rodziny.
Zaraz po tym, jak dyrektor Ałaczew zwolnił Nietopyriewa z pracy, ten pożyczył od jednego z brygadzistów z kołchozu motocykl z koszem, aby wraz z Natalie dotrzeć do Jużnosachalińska. Tam załapali się na statek do Władywostoku. Pierwszy etap podróży – przedostanie się na kontynent – zakończył się sukcesem.
- No to jak? – zapytała Natalie. – Idziemy na pociąg?
        Nietopyriew zakłopotał się.
- Jest pewien problem… - powiedział. – Żeby wyrobić ten paszport w trybie ekspresowym i poza kolejnością, musiałem dołożyć trochę funduszy. W związku z tym, Natalie, nie stać nas na pociąg. Musimy zarobić.
     Po paru godzinach Siergiej Iwanowicz znalazł w końcu szaszłykarnię, której właściciel zgodził się wpuścić Natalie na scenę. Kiedy wieczorny koncert się zaczynał, w lokalu było tylko kilka osób, a gdy dobiegał końca, właściciel nie posiadał się z radości: miał najlepsze obroty od stycznia. Bez gadania wypłacił Natalie odpowiednią kwotę i zakontraktował jeszcze cztery występy.
     Po czterech dniach Natalie i Nietopyriew zarobili wystarczająco dużo, aby kupić bilety do Chabarowska. Tam zamierzali powtórzyć czynność, ale nie przewidzieli jednego – rozpowszechniane w internecie amatorskie nagrania z występów w kołchozie sprawiły, że sława wyprzedziła Natalie. Teraz mogli już sobie pozwolić nie na szaszłykarnię i nawet nie na restaurację, lecz na salę koncertową.
Siergiej Iwanowicz sam chwycił za batutę. Rozszerzył też repertuar: oprócz znanych i lubianych arii operowych oraz fragmentów swojego nowego, przełomowego i czekającego na prapremierę dzieła, włączył popularne utwory w języku rosyjskim, jak „Spiat kurgany tiomnyje”. Natalie, dzięki swemu słuchowi absolutnemu, śpiewała je bez śladu obcego akcentu, mimo że wciąż słabo mówiła po rosyjsku. Występ okazał się jednym wielkim sukcesem. Natalie pokonywała wokalne bystrzyny z dzielnością, jakiej nie powstydziłaby się brygada przodowników na przodku w Donbasie albo gwardii batalion w drodze do Berlina. Tyle że ani przodownicy, ani bohaterscy czerwonoarmiści nie byli aż tak seksowni.
Tak się zaczęło transsyberyjskie tournée. W Czycie po koncercie doszło do gwałtownych demonstracji. W Irkucku śpiew „Syberyjskiej Syreny” – bo takim hasłem Natalie reklamowano – skłonił ponad 170 par do spontanicznego i niekontrolowanego uprawiania miłości na skwerze przed pomnikiem Lenina.
Niebawem pojawili się i dziennikarze. W Krasnojarsku jeszcze przed występem Natalie i jej menażer zostali wprost oblężeni. Ze względu na barierę językową Siergiej Iwanowicz pełnił funkcję rzecznika prasowego śpiewaczki i to on udzielał wywiadów. Poza tym zajmował się załatwianiem formalności, działaniami promocyjnymi, a na koncertach dyrygował orkiestrą. Zanim zdążyli dotrzeć do Omska, dostał kilka propozycji skomponowania jakichś kawałków dla lokalnych stacji radiowych i telewizyjnych czy instytucji kulturalnych, a nawet, co istotniejsze, parę zaliczek.
            Nie obyło się bez kłopotów. W Nowosybirsku Nietopyriew wprowadził do repertuaru stary romans cygański, który Natalie miała wykonać z akompaniamentem wiolonczeli. Jednak na próbie, ledwo zaśpiewała trzy wersy, wiolonczelista wybił swym wzwodem dziurę w instrumencie i wybuchła kłótnia co do tego, kto ma zapłacić odszkodowanie. Ostatecznie rozwiązała ją Natalie, przypominając muzykowi, że nikt mu nie kazał się podniecać. Natomiast na koncercie w Kazaniu jej głos był do tego stopnia przepełniony zmysłowością, że ledwo zeszła ze sceny, już kazali jej płacić mandat za nieprzyzwoitość w miejscu publicznym. Siergiej Iwanowicz swobodnie wyłożył kasę; czuł się jak lord.

      Wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy mroczne balerinki Natalie dotknęły peronu na Dworcu Jarosławskim.
- Moskwa! – wykrzyknęła z ekscytacją. – Tu będę robić karierę!
- Co, w tej mongolskiej dziczy? – sprzeciwił się Nietopyriew. – Nie ma mowy! Jedziemy do prawdziwej stolicy Rosji…
      I tak, po krótkim spacerze na Dworzec Leningradzki i entuzjastycznie przyjętym koncercie w Kałudze, przed Natalie otworzył się Petersburg, czyli Sankt Petersburg, czyli Piter.
      W pierwszej kolejności pojechali na Prospekt Industrialny. Siergiej Iwanowicz wynajął mieszkanie na dziewiątym piętrze bloku od akademika Szuszałowa, który akurat wyjeżdżał z projektem badawczym na Sachalin. Ku zadowoleniu Nietopyriewa, w mieszkaniu było pianino. Zostawili tam bagaże, a potem wybrali się do centrum miasta.
- Mam upatrzone jedno miejsce – zdradził Nietopyriew. – Dyrektor to mój znajomy, więc napijemy się, omówimy parę spraw…
- To wy omawiajcie, a ja się przejdę po sklepach – stwierdziła Natalie.
        Przez następne kilka godzin robiła drobne zakupy na Newskim Prospekcie i w okolicach. Kupiła sobie trzy pary butów, futrzaną czapkę z królika á la ryś, bakłażanową sukienkę, cały kosz fig, brandowe blujowe dżinsy z poketami na beksajdzie oraz renomowaną kosmetyczkę. Po jakimś czasie uznała, że zostało jej jeszcze sporo kieszonkowego, więc poszła do gabinetu chirurgii plastycznej i w ramach zamknięcia pewnego rozdziału w życiu zafundowała sobie operację przywrócenia dziewictwa.

       Siergiej Iwanowicz pojechał tymczasem na ulicę Kujbyszewa, gdzie mieściła się opera prowadzona przez jego kolegę.
- Witamy w Małej Operze Tragicznej – powiedział Aleksander Wolfstein. – Jest to opera o najbardziej adekwatnej nazwie w całym obwodzie leningradzkim.
        Ciemnowłosy, wąsaty, w dużych, niemodnych okularach i kraciastej koszuli bardziej podobny do inżyniera niż do człowieka kultury, siedział w piątym rzędzie widowni. Z kanału pod sceną dochodziły urywające się co chwila dźwięki orkiestry.
       Nietopyriew rozejrzał się dookoła. Sala opery była wykończona na najwyższy połysk, a na parawanach przy wejściu wisiały plakaty z poprzednich spektaków. Ostatnio wystawiano tu „Trzeźwy flet”, czyli reinterpretację znanej opery Mozarta osadzoną w epoce późnego Breżniewa.
- Daj spokój, Sasza, nie wygląda tak źle - ocenił.
       Dyrektor nie wyglądał na pocieszonego.
- Bo muszę kombinować, żeby dobrze wyglądało. Dekoracje i łachy kupuję po wyprzedażach z różnych innych teatrów, oper albo zespołów pieśni i tańca, a recenzenci jeszcze mnie cenią za odlotowe kostiumy i scenografię. Gdybyż wiedzieli…
- Słuchaj – przerwał mu Nietopyriew. – Mam coś, na czym obaj możemy zarobić. Napisałem operę…
- Ech, ty ciągle coś piszesz, a chrzan z tego wynika.
- Ale to jeszcze nie wszystko! Poza tym przywiozłem ci z Sachalina mezzosopranistkę.
- Mam już mezzosopran – odpowiedział Wolfstein bez przekonania.
- Ale nie taki – sprzeciwił się Nietopyriew. – Tego się nie da opisać, trzeba po prostu posłuchać. No i zobaczyć, też. Wieczorem możemy urządzić próbę…
     Nagle od drzwi wejściowych rozległa się prymitywna łupanka, wbijająca się dysonansem w tak eleganckie wnętrze, i na salę weszli dwaj muskularni, ostrzyżeni na jeża jegomoście w dresach. Jeden z nich dźwigał na ramieniu potężny radiomagnetofon, z którego dobiegała niesławna piosenka o Wasilisce.
- Towarzysze, czego tu? –  Wolfstein zerwał się z fotela.
         Osiłkowie podeszli do dyrektora.
- Jest tak, Aleksandrze Siemionowiczu – powiedział jeden z nich, ten bez magnetofonu. – Palec mówi, że czeka jeszcze do poniedziałku, a potem będzie z panem totalny kobzon.
- Ale ja nie mam pieniędzy w tym momencie! – zaprotestował dyrektor. – Powiedzcie Palcowi, że w przyszłym miesiącu…
- To już jest przyszły miesiąc – zauważył mięśniak dobitnie. – A jakby dobrze policzyć, to nawet dwa miesiące po terminie. Palec jest cierpliwy, dlatego daje czas do poniedziałku, bo inaczej tobyśmy wzięli już teraz…
- Dobrze, spróbuję zdobyć… - jęknął Wolfstein bezradnie.
- To próbuj pan skutecznie! – odparł bandzior. – Bo jak nie… Dawaj, Surowy!
       Drugi ze zbirów ostrożnie odstawił magnetofon na podłogę, wyjął z kieszeni nóż do tapet i zaczął rozcinać obicia najbliższych foteli.
- Wystarczy! – zawyrokował pierwszy z byczków, kiedy Surowy doszedł do siedmiu. – Resztę potniesz w poniedziałek. O ile, oczywiście, nie dostaniemy kasy.
          Zabrali magnetofon i wyszli. Przez ten czas Nietopyriew stał z boku z wybałuszonymi oczami.
- O co tu chodzi, Saszka? – zapytał wreszcie, kiedy bandyci zniknęli z horyzontu.
         Wolfstein smętnie przejechał palcem wzdłuż rozcięcia na jednym z foteli.
- Jest źle, Sieriożka – powiedział. – Istniało ryzyko, że zabraknie nam węgla na zimę, a nie miałem nawet tyle kasy, żeby kupić latem po cenie zniżonej. Wiesz, jak to bywa: tu parę rubelków dla mili… tfu, policji, tu dla skarbówki, tam dla inspekcji przeciwpożarowej, no i w końcu jakoś tak się rozeszły. Musiałem pożyczyć. Od chłopców z miasta. Jak nie oddam do poniedziałku, to mnie puszczą w skarpetkach. Dosłownie.
         Siergiej Iwanowicz zastanawiał się przez chwilę, przeliczał coś w pamięci.
- A ile im jesteś winien? – zapytał wreszcie.
- Dziesięć tysięcy dolarów.
- Masz tu na razie pięć. – Nietopyriew wyciągnął z zanadrza portfel. – Oddasz, jak zarobisz.
- Dajże spokój, co to jest pięć dolarów, kiedy…
- Pięć tysięcy – uściślił Siergiej Iwanowicz.
         Wolfstein obejrzał banknoty, zbliżył je do oczu, spojrzał pod światło.
- Skąd masz tyle forsy? – zapytał z niedowierzaniem.
- Widzisz, co znaczy porządny mezzosopran? – odpowiedział Nietopyriew z wyższością.
- To dlaczego, do ciężkiej cholery, wcześniej nie powiedziałeś?
- Nie wiedziałem, że potrzebujesz na już.
         Dyrektor opery spojrzał podejrzliwie na kumpla swego.
- To nie jest bezinteresowna pożyczka, prawda? Chodzi ci o to, żebym wystawił twoje wypociny?
- Nie mylisz się, o to właśnie mi chodzi – przyznał Siergiej Iwanowicz. – I tobie też powinno o to chodzić, bo dzięki temu zarobisz kolejne pięć kawałków. I jeszcze kolejne.
        Wolfstein odwrócił się w stronę orkiestry, przez chwilę słuchał sprzeczki skrzypków z altowiolistami o to, kto ma złą partyturę.
- No dobra, Sieriożka. Dawaj ten swój cudowny mezzosopran.
- Przyprowadzę ją na piątą – odrzekł kompozytor i zaczął podążać ku wyjściu.
        W drzwiach jednak odwrócił się jeszcze do dyrektora.
- Ty, Saszka, dlaczego mówią na niego „Palec”?
- Wolę się nie zastanawiać – odparł Wolfstein i zadrżał.

Zaczęła się ciężka praca. Sasza Wolfstein zasugerował, żeby przed prapremierą opery zanęcić publiczność, organizując kilka koncertów Natalie Paranormal ze zróżnicowanym repertuarem, który już stał się słynny na internetach. Zaklepano zatem cztery terminy, tymczasem próby leciały jedna po drugiej. Ćwiczyła Natalie, ćwiczyła reszta zespołu operowego, ćwiczyła orkiestra, Nietopyriew machał batutą. Wśród muzyków, od koncertmistrza po dwa rzędy za trójkątem, co chwila wybuchały kłótnie, bo każdy chciał być właśnie tym, którego wykonanie będzie najbardziej godne akompaniować tak spektakularnej śpiewaczce.
Po próbie generalnej przed pierwszym z koncertów Siergiej Iwanowicz otarł pot z czoła i poszedł z dyrektorem do bufetu na gruzińskie czachobili.
- Sieriożka, czyś ty kompletnie ochrzaniał? – zdenerwował się Wolfstein.
- Ale o co ci chodzi? – nie zrozumiał Nietopyriew. – Nie powiesz chyba, że ściągnąłem ci nieodpowiednią primadonnę.
- Już wiem, na czym polega ten twój wspaniały plan wyciągnięcia mnie z kłopotów. Mam się spalić ze wstydu, zanim Palec i jego chłopaki zdążą mi założyć betonowe walonki!
- Wpuściłbyś trochę nowoczesności do tej swojej speluny, to zaraz by się kasa znalazła – zauważył kompozytor.
- To się nazywa nowoczesność? Sodoma, Gomora i kał tenora!
- Och, nie znasz się, kwity za węgiel ci przysłoniły sztukę! Najwyższy czas skończyć z głupim mieszczańskim stereotypem, że śpiewacy operowi to marmurowi bogowie i boginie, którzy nie mają żadnych popędów…

       O dwudziestej widownia opery była wypełniona po brzegi; Wolfstein musiał dostawiać dodatkowe krzesła. Działania promocyjne oraz sława internetowa przyniosły należyty rezultat. Gdy Natalie wyszła na scenę, z fryzurą w stylu edwardiańskim i odziana w żakiet i spódnicę barwy kuskusu, przywitały ją huraganowe oklaski, które jednak gwałtownie umilkły, kiedy wyciągnęła ze swych płuc pierwszą nutę.
Zaczęła od arii Rodzyny, która zdążyła się stać jej standardowym openingiem, a potem, niesiona na wokalnym haju wzmaganym przez blask odbijający się w wybałuszonych oczach publiczności, przeszła przez inne swoje ulubione kawałki. Gdy zaś już wzięła wszystkich słuchaczy do niewoli, potraktowała ich czymś lżejszym: wiązanką utworów Anny Jantar, Anny German i Ałły Pugaczowej, aby potem prześlizgnąć się przez Rossiniego oraz wybrane fragmenty „Złotego kogucika”. Głos Natalie niczym złowróżbny syrop przenikał do mózgów słuchaczy, unieruchomionych jej widokiem, który dyskretnie nawiązywał do ikonografii średniowiecza. Punktem kulminacyjnym była zaś, jak ongiś w Częstochowie, aria Królowej Nocy przerobiona na mezzosopran, która niejednego melomana przyprawiła o omdlenie. Kiedy na scenę zaczęły lecieć róże, goździki, drobne monety oraz łopoczące bokserki, Natalie w końcu poczuła się jak w domu.
Nie było mowy o tym, żeby zeszła ze sceny bez bisów. Siergiej Iwanowicz Nietopyriew przewidział taką ewentualność i nie zapomniał przygotować czegoś specjalnego. Prawdziwy więc szok na widowni wywołało brawurowe wykonanie arii Jontka z „Halki”, którą Natalie wyszperała w płytotece akademika Szuszałowa i tak się jej spodobało, że włączyła ją do repertuaru. Arię tę wykonywała, co oczywiste, w halce. Na ten widok rzędy foteli zaczęły niebezpiecznie trzeszczeć i wydawało się, że lada chwila zaczną one falować niczym wzburzony Bajkał.
A na sam koniec programu pozostało wykonanie najbardziej druzgocące: scena z muchą z „Orfeusza w piekle” Offenbacha. Pewien problem polegał na tym, że nikt ze śpiewaków Małej Opery Tragicznej nie chciał wystąpić w duecie z Natalie, wszyscy się wstydzili. Wobec tego w drodze losowania wyznaczony został fagocista Jeżebokow, który partie Jowisza miał po prostu zagrać. Nieszczęsny muzyk wyszedł na scenę w okularach á la Iljicz Ramirez Sanchez oraz ze skrzydłami wykonanymi z rajstop rozciągniętych na drucie, który z kolei przytroczony był do skórzanej obroży z ćwiekami. Aha, kąpielówki jeszcze miał, a także białe adidasy.
Mimo wszystko Jeżebokow dość dobrze wszedł w rolę. Widzowie wręcz zamarli z wrażenia, gdy zaczął zbereźnie trącać Natalie fagotem. Potem to ona goniła go po całej scenie, a on uciekał co sił w nogach ze swoim potężnym, długim, wzniesionym w górę instrumentem. Dalszy ciąg duetu odbywał się w synchronicznych kiwkach, wziętych jak gdyby z choreografii zespołów heavymetalowych, jednak w kontekście tego utworu ów ruch sceniczny nabrał zdecydowanie płodnościowego charakteru. Później zaś, ku piramidalnemu zgorszeniu widzów, Natalie, w dalszym ciągu prezentując strzelisto-rozlewne kadencje i kaskady swojego mezzosopranu, jęła ołaszać się o fagot, gładzić go oburącz, a pauzy wykorzystywała, aby w wyzywający sposób przesuwać językiem wzdłuż skrzydła i klap. Jeżebokow był co najmniej równie wstrząśnięty, jak publiczność. Jego przerażony wyraz twarzy pozwalał sądzić, że muzyk sam nie bardzo rozróżnia, czy pieszczoty Natalie obejmują na pewno fagot. I wszystko to jeszcze, sławny mały, bez ani jednego fałszu. Następnego dnia w Małej Operze Tragicznej urywały się telefony, a jeden z lokalnych dziennikarzy zwrócił w recenzji uwagę na niezwykłą emocjonalność tego wykonania.

       Koncert okazał się jeszcze bardziej sukcesfulny, niż sądził Nietopyriew, nie mówiąc już o fatalistycznie nastawionym Wolfsteinie. Następne występy musiały okazać się pewniakami – i rzeczywiście, po raz drugi, trzeci i czwarty Natalie swym nieziemskim głosem miażdżyła i rozwalcowywała publiczność, a forsa płynęła szerokim strumieniem do kieszeni wszystkich zainteresowanych. Aleksander Wolfstein nie tylko spłacił dług wobec gangsterów razem z  odsetkami, ale na wszelki wypadek dokupił dodatkową tonę węgla. Ale Nietopyriewowi było wciąż za mało. On musiał zobaczyć prapremierę swojej opery…
Wolny czas mijał w mieszkaniu przy Prospekcie Industrialnym. Natalie, jako gwiazda, zamieszkała w salonie. Siergiej Iwanowicz zajął mniejszy pokój, ale i tak zazwyczaj przesiadywał w kuchni, pijąc wódkę z regularnie zaglądającymi do mieszkania inteligentnymi człowiekami. Był wśród nich pisarz Lubaszkin i teatrolog Kurczaga, był także profesor Nazarian z Politechniki, z wielkim zajęciem opowiadający o studentach, którzy na zaliczenie skonstruowali robota pracującego łopatą. Z raz czy dwa wpadł nawet Władimir Tombalbajew, najbardziej znienawidzony architekt w Rosji, nazywany „rosyjskim B.G. Johnsonem”, odznaczony Tombakową Gwiazdą Najbardziej Zrypanego Artysty Federacji Rosyjskiej.  Słynął on chociażby z niesławnego projektu budowy wieżowca naokoło żurawia budowlanego oraz z dzielnicy mieszkaniowej gdzieś w obwodzie riazańskim, która wyglądała, jakby projektował ją nie tylko bez narzędzi kreślarskich, ale w dodatku po pijanemu (co nie było dalekie od prawdy). Ostatnio zaś pracował nad projektem spiralnych schodów ruchomych.
     Natalie nie brała udziału w dyskusjach „o gławnom” z inteligentami przy wódce, bo jej to nie interesowało, za to spędzała czas w bogato obstawionym salonie. Parapet był tam wystarczająco szeroki, aby dało się na nim usiąść, rozkoszując się ciepłym cacałem. Na regałach stało parę tysięcy książek, ale niestety, wszystkie po rosyjsku. Musiała więc Natalie skupić się na oglądaniu filmów. Najbardziej podobały jej się: brutalny film wojenny „Pluton niepoprawnych”, wstrząsający film anonimowany „Jak wydoić smoka” i dramat „Lichwiarz Tonkachi”  (Japonia, 1956). Akademik Szuszałow miał również niewielką kolekcję filmów porno, takich jak „Buszujący w rzyci”, „Dick Trący”, „Akademia pana Seksa”, „Egipcjanin Świntuhe” czy amatorskie yaoi ze Śródziemia, zatytułowane „Powiedz przyjacielu i wejdź”; Natalie jednak chwilowo nie odczuwała potrzeby oglądać ich częściej niż raz dziennie.

       Prace nad nową operą w wytężeniu trwały i w końcu nadszedł dzień, kiedy po Natalie i Nietopyriewa podjechało eleganckie czarne żyguli. Zeszli na dół – ona w pięknej amarantowej sukni, on we fraku – i wsiedli do auta, aby udać się na ostatnią próbę przed prapremierą.
       Na ulicy Kujbyszewa czekała ich jednak niemiła niespodzianka. Wejście do teatru blokowała grupa ludzi ubranych na czarno. Demonstranci trzymali krzyże, ikony oraz transparenty z napisami w rodzaju: „Precz z Sodomą i Operą!” albo „Nie będziesz śpiewał pieśni nierządnicy i pieśni tych, którzy piją mocny napój”.
- Co to za jedni? – zapytała Natalie z pewnym niepokojem.
- Wyglądają mi na członków stowarzyszenia „Zeloci Przeciw Operze” – odparł Siergiej Iwanowicz. – Fanatycy, którzy uważają, że opera jest źródłem wszystkich nieszczęść Rosji. Widzisz  tego z siwiejącą brodą? To ojciec Warsonofiusz, ich przywódca.
- Rosjanie! – nadawał ojciec Warsonofiusz przez megafon. – Czy pozwolicie na to, żeby zachodnia propaganda osłabiała w was chrześcijańskiego ducha poprzez wszeteczeństwo opery? Czyż po to wasi ojce i dziady pokonali Hitlera, miłośnika oper, żeby teraz to faszystowskie diabelstwo atakowało znienacka naszą ojczyznę? Od 1951 roku wprowadzana jest w życie tajna dyrektywa Allana Dullesa, szefa CIA, aby doprowadzić do zniszczenia Słowiańszczyzny i prawosławia poprzez popieranie sztuki operowej, ale my, ruscy zeloci, na to nie pozwolimy! Orthodoxia i thanatos!
        Natalie otworzyła drzwi auta.
- Ja z nimi pogadam – zwróciła się do Nietopyriewa.
        Podeszła więc do czarnej ściany ludzi, zagradzającej wejście do opery.
- Przepuśccie mnie – powiedziała. – Śpieszę się na próbę.
- O nie! – Ojciec Warsonofiusz był już przy niej. – Nigdy na to nie pozwolimy! Będziemy stojać jak święty Borys i Gleb! Jak Minin i Pożarski! Jak panfiłowcy pod Moskwą w czterdziestym pierwszym! I ani kroku w tył!
- Jak mnie nie przepuścicie, to sama przejdę – odparła Natalie i zaczęła się przepychać.
Jeden z zelotów, ze św. Mikołajem w klapie, szarpnął ją brutalnie, odrzucając w tył. Nietopyriew krzyknął w trwodze, ale Natalie szybko odzyskała równowagę. Skupiła na oponencie swój wzrok i już po chwili klęczał on za plecami towarzyszy i rzygał przeciągle, gdy dopadła go paranormalna moc wywoływania sensacji żołądkowych.
- Czarownicy żyć nie pozwolisz! – krzyknął duchowny.
Kilkunastu demonstrantów rzuciło się na Natalie, ale zanim zdążyli cokolwiek zrobić, ona chwyciła brzegi swej sukni i podciągnęła ją aż do szyi. Na widok atrakcyjnego ciała wpadli w nieopisaną panikę, zaczęli krzyczeć z przerażeniem, modlić się, odwracać wzrok i zasłaniać oczy. Natalie skorzystała z okazji i przemknęła ku drzwiom, a Nietopyriew za nią. W geście triumfu Siergiej Iwanowicz wyciągnął swego gnomona i zaczął wywijać w stronę antyoperowców.
To już było dla nich nie do zniesienia. Ich szyk zaczął się łamać, gdy pierzchali do bram i na sąsiednie ulice. Cała demonstracja rychło poszła w rozsypkę, na placu boju pozostało kilkanaście osób zemdlałych z wrażenia. Tylko ojciec Warsonofiusz jeszcze się trzymał, zataczając się po chodniku i wymachując złotym krucyfiksem, ale sam nie miał siły powstrzymać kogokolwiek przed wkroczeniem do budynku.

Kiedy zaś skończyła się próba i Natalie poszła do garderoby założyć kostium, podeszedł k’niej Nietopyriew z batutą w ręku, której nie wypuszczał od paru godzin.
- Jak nastrój? – zapytał przyjaźnie.
- Nie wiem. Trochę mam tremę – odpowiedziała Natalie. Siergiej Iwanowicz sądził, że nie mówi poważnie.
- Dasz sobie radę – odpowiedział. - Pamiętaj, masz ociekać seksenem.
       O dziewiętnastej sala pękała w szefach. Zabrzmiały pierwsze dźwięki uwertury i rozpoczęła się prapremiera opery Siergieja Nietopyriewa „Czapajew”.
Libretto powstało częściowo na motywach filmu braci Wasiliewów, a częściowo – popularnch dowcipów o Czapajewie. Jego współautorem był pisarz Anton Mużynski, jeden z założycieli undergroundowej grupy artystycznej SOLITER (Sojuz Literaturnogo Terrora). Jako teoretyk literatury uważał, że również słaby autor ma prawo żyć i tworzyć, w związku z czym był pisarzem rozmyślnie złym. W jednym ze swoich esejów teoretycznych wyłożył zasadę: „porządna opowieść powinna się kończyć albo ślubem, albo rozpierduchą”. Konsekwentnie każda jego książka, niezależnie od tego, po jaką konwencję akurat sięgał, kończyła się wielką rozróbą na weselu. Nie było tu wyjątkiem jego najpopularniejsze osiągnięcie, kultowa trylogia fantastyczno-naukowa pod tytułem „Opowieść o nieprawdziwym człowieku”. Tymczasem jednak przyszło mu się zmierzyć z tematyką burzliwych czasów wojny domowej.
       Natalie wcieliła się w główną rolę żeńską – kaemistki Anki. Reszta obsady jej wprawdzie nie dorównywała, ale i tak prezentowała wysoki poziom, godny tej współpracy. Jako Czapajew wystąpił tenor heroiczny Walentin Pafnutjew, odziany w czarną papachę z czerwoną wstążką, rozchełstaną gimnastiorkę i szarawary, malowniczo rozprute w miejscach kuszących. Kozacką fantazję i niepokorność akcentował w swych partiach strategicznie rozmieszczonymi kogutami. W rolę jego ordynansa Pietki wcielił się Nikołaj Nanajcew (baryton), wcześniej znany z głównej roli w operze „Edgar Bux, dusiciel z Hampton”. Dowódcę białych grał zaś bas Abduholik Rachmatonow. Żeby było bardziej kontrowersyjnie, autor libretta wprowadził do fabuły Stalina jako komisarza frontu – zupełnie niezgodnie z prawdą historyczną, ale czymże jest w Rosji prawda historyczna? W tej roli wystąpił Andriej Istukanow, obdarzony cienkim tenorem, w uzasadnionych dramaturgicznie momentach przechodzącym w złowieszczy falset.
            Fabuła przedstawiała udział Czapajewa i jego towarzyszy w walkach na Uralu. Heroiczny komandir zmagał się zarówno z białymi, jak i z intrygami Stalina, zazdrosnego o jego sławę. Wszystko to w opracowaniu muzycznym nawiązującym z jednej strony do pieśni kozackich, a z drugiej do Prokofiewa; co prawda trio, w którym Czapajew za pomocą ziemniaków uczy Pietkę i komisarza Furmanowa taktyki, nosiło wyraźne piętno Rossiniego, zwłaszcza od momentu, kiedy zaczęli się nawzajem obrzucać kartoflami w ramach symulacji artostrzału.
Chociaż ogólny poziom wykonawczy był wysoki, Natalie jako Anka zdecydowanie się wyróżniała. Wyglądała niezwykle zmysłowo w kufajce i walonkach. Wszędzie było jej pełno. Pląsała po scenie niczym Szaruch-chan [tak to chyba się pisze? – przyp. narr.], a wraz z nią pląsały jej pełne, kuszące krągłości, podtrzymywane nie stanikiem, lecz taśmami amunicyjnymi. Od czasu do czasu przetaczała za sobą autentyczny cekaem systemu Maxim, kupiony ongiś przez dyrektora Wolfsteina za skrzynkę wódki. Dzięki jej interpretacji aria, w której Anka lamentuje nad poległymi towarzyszami, czyszcząc jednocześnie karabin, mimo smutnego tekstu, powalała swoją sprośnością. Natalie bez większego wysiłku angażowała większość uwagi widzów, czy chodziło o pieśń zagrzewająca do boju (aria „Zaklinam na twą skórzaną kurtkę…”, w której Anka wytrąca Czapajewa z nierewolucyjnych wątpliwości), czy o niezwykle sugestywną scenę miłosna z Furmanowem.
       Kulminację zapowiadał duet głównego bohatera ze Stalinem – rozmowa w cztery oczy. Reżyser wystylizował ją na fragmenty z „Iwana Groźnego” Siergieja Eisensteina. Stalin omotywał Czapajewa swym suchym gruzińskim dyszkantem, dając mu do zrozumienia, że nie ma dla niego innego wyjścia, niż uderzyć na białych.
            A potem była wielka bitwa i Czapajew został pokonany. Pafnutjew wspiął się już nie tyle na wyżyny, co na Himalaje sztuki wokalno-aktorskiej, odgrywając tonięcie bohatera w rzece i wykonując przy tym niezwykle optymistyczną, a zarazem podniosłą arię. Śmierć Czapajewa wywołała w jego towarzyszach szał bitewny i rzucili się do kontrataku, doprowadzając do ostatecznej klęski białych. To był kolejny mocny punkt Natalie. Anka w jej interpretacji przerodziła się w drapieżną i groźną boginię tryumfu rewolucji, strzelając do taktu długimi seriami ponad głowami publiczności. W miarę, jak śpiewała, odrzut karabinu maszynowego zrywał z niej kolejne części odzieży, a jej aria, stanowiąca stek najrozmaitszych wyzwisk pod adresem białych, coraz bardziej przeistaczała się w jęki ekstazy, aż wreszcie dzielna kaemistka padała rozciągnięta na deskach estrady, w objęcia nie do końca wiadomo, wielkiej, czy małej śmierci.
         Epilog rozegrał się 1 marca 1953 roku na daczy pod Moskwą. Stalin, podpisawszy codzienną dawkę wyroków śmierci, śpiewał arię, w której przechwalał się, jak wykończył wszystkich zdolniejszych dowódców, żeby nikt w całym ZSRR nie mógł zagrozić jego władzy. W tym momencie przyszedł do niego Czapajew jako Posąg Komandarma, aby wymierzyć zasłużoną karę. Potem do Czapajewa dołączył duch Anki (Natalie obsypana toną pudru) i oboje wzbili się w pieśń zwycięstwa rewolucji (z dość przewrotnym tekstem), a w tym czasie na ścianie za nimi wyświetlane było wideo przedstawiające bijatykę na weselu.
       Nigdy wcześniej ani nigdy później Mała Opera Tragiczna nie była rozpruwana tak oszałamiającymi oklaskami. Siergiej Iwanowicz Nietopyriew wyszedł z kanału dla orkiestry, aby ukłonić się publiczności, i lawirując pomiędzy rzucanymi na scenę rozmaitymi przedmiotami, przez jedną straszną chwilę miał wrażenie, że zaraz niestety się przebudzi i znowu będzie się zastanawiać, na ile części podzielić bułkę i jak ominąć zootechnika Andriuchina w drodze do domu kultury. Jednak gdy oberwał w brzuch bochenkiem chleba, Nietopyriew zorientował się, że to nie sen. Saszka Wolfstein porwał go w ramiona – był na autentycznym haju.
- Transcenden, blin, talno! – wykrzykiwał. – To jest strzał z muzycznej „Aurory”! Największa rozróba od czasu sporu okcydentalistów z zapadnikami!
       Natalie nie mogła się opędzić od wielbicieli, którzy gremialnie wdzierali się na scenę. Dopiero gdy Nanajcew (Pietka) wyciągnął na nich szablę, dali jej trochę spokoju. Celebrowanie prapremiery niebawem przeniosło się do bufetu, gdzie uściskom dłoni różnych prezesów (a podobnież i generała MSW) nie było końca. To był wielki wieczór dla wszystkich obecnych. I tylko tenor Pafnutjew wściekle wąsikami ruszał, bo niby to on grał główną rolę, ale nikt nie miał wątpliwości, że prawdziwą gwiazdą jest Natalie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz