Rozdział ze specyalną dedykacyą dla L-ny i B-s za konsultację w sprawach
operowych oraz dla Ore, bo Rosja.
- Gratulacje, Natalie –
powiedział Siergiej Iwanowicz Nietopyriew, wręczając Natalie świeży dowód
osobisty, nazywany w tych stronach „paszportem wewnętrznym”.
Natalie
otworzyła dokument i wręcz nie mogła się napatrzyć, w szczególności na swoje
zdjęcie, na którym wyglądała olśniewająco. Przekartkowała dowód, chociaż nie
rozumiała, co tam napisano, a potem znów wróciła na pierwszą stronę. Nie była
już Foster, od kiedy straciła rodzinę, a nie miała najmniejszego zamiaru
zamiaru zmieniać nazwiska na Natalie von Lassaye-Bruchtal. Zdecydowała więc, że
od tej pory nazywa się Natalie Paranormal – i takie też nazwisko widniało w
dowodzie. Jako adres zamieszkania podana była pusta działka w Nachodce.
Ruszyli
spod urzędu Okieanskim Prospektem. We Władywostoku trwało późne lato. Chińczyk
na koniu przegalopował obok nich, śpiesząc najwyraźniej na urlop, do rodziny.
Zaraz po tym,
jak dyrektor Ałaczew zwolnił Nietopyriewa z pracy, ten pożyczył od jednego z
brygadzistów z kołchozu motocykl z koszem, aby wraz z Natalie dotrzeć do
Jużnosachalińska. Tam załapali się na statek do Władywostoku. Pierwszy etap
podróży – przedostanie się na kontynent – zakończył się sukcesem.
- No to jak? – zapytała Natalie.
– Idziemy na pociąg?
Nietopyriew
zakłopotał się.
- Jest pewien problem… -
powiedział. – Żeby wyrobić ten paszport w trybie ekspresowym i poza
kolejnością, musiałem dołożyć trochę funduszy. W związku z tym, Natalie, nie
stać nas na pociąg. Musimy zarobić.
Po
paru godzinach Siergiej Iwanowicz znalazł w końcu szaszłykarnię, której
właściciel zgodził się wpuścić Natalie na scenę. Kiedy wieczorny koncert się
zaczynał, w lokalu było tylko kilka osób, a gdy dobiegał końca, właściciel nie
posiadał się z radości: miał najlepsze obroty od stycznia. Bez gadania wypłacił
Natalie odpowiednią kwotę i zakontraktował jeszcze cztery występy.
Po
czterech dniach Natalie i Nietopyriew zarobili wystarczająco dużo, aby kupić
bilety do Chabarowska. Tam zamierzali
powtórzyć czynność, ale nie przewidzieli jednego – rozpowszechniane w
internecie amatorskie nagrania z występów w kołchozie sprawiły, że sława
wyprzedziła Natalie. Teraz mogli już sobie pozwolić nie na szaszłykarnię i
nawet nie na restaurację, lecz na salę koncertową.
Siergiej
Iwanowicz sam chwycił za batutę. Rozszerzył też repertuar: oprócz znanych i
lubianych arii operowych oraz fragmentów swojego nowego, przełomowego i
czekającego na prapremierę dzieła, włączył popularne utwory w języku rosyjskim,
jak „Spiat kurgany tiomnyje”. Natalie, dzięki swemu słuchowi absolutnemu,
śpiewała je bez śladu obcego akcentu, mimo że wciąż słabo mówiła po rosyjsku. Występ
okazał się jednym wielkim sukcesem. Natalie pokonywała wokalne bystrzyny z
dzielnością, jakiej nie powstydziłaby się brygada przodowników na przodku w
Donbasie albo gwardii batalion w drodze do Berlina. Tyle że ani przodownicy, ani
bohaterscy czerwonoarmiści nie byli aż tak seksowni.
Tak się zaczęło
transsyberyjskie tournée.
W Czycie po koncercie doszło do gwałtownych demonstracji. W Irkucku śpiew
„Syberyjskiej Syreny” – bo takim hasłem Natalie reklamowano – skłonił ponad 170
par do spontanicznego i niekontrolowanego uprawiania miłości na skwerze przed
pomnikiem Lenina.
Niebawem
pojawili się i dziennikarze. W Krasnojarsku jeszcze przed występem Natalie i
jej menażer zostali wprost oblężeni. Ze względu na barierę językową Siergiej
Iwanowicz pełnił funkcję rzecznika prasowego śpiewaczki i to on udzielał
wywiadów. Poza tym zajmował się załatwianiem formalności, działaniami
promocyjnymi, a na koncertach dyrygował orkiestrą. Zanim zdążyli dotrzeć do Omska,
dostał kilka propozycji skomponowania jakichś kawałków dla lokalnych stacji
radiowych i telewizyjnych czy instytucji kulturalnych, a nawet, co
istotniejsze, parę zaliczek.
Nie
obyło się bez kłopotów. W Nowosybirsku Nietopyriew wprowadził do repertuaru
stary romans cygański, który Natalie miała wykonać z akompaniamentem
wiolonczeli. Jednak na próbie, ledwo zaśpiewała trzy wersy, wiolonczelista
wybił swym wzwodem dziurę w instrumencie i wybuchła kłótnia co do tego, kto ma
zapłacić odszkodowanie. Ostatecznie rozwiązała ją Natalie, przypominając
muzykowi, że nikt mu nie kazał się podniecać. Natomiast na koncercie w Kazaniu
jej głos był do tego stopnia przepełniony zmysłowością, że ledwo zeszła ze
sceny, już kazali jej płacić mandat za nieprzyzwoitość w miejscu publicznym.
Siergiej Iwanowicz swobodnie wyłożył kasę; czuł się jak lord.
Wreszcie
nadszedł ten dzień, kiedy mroczne balerinki Natalie dotknęły peronu na Dworcu
Jarosławskim.
- Moskwa! – wykrzyknęła z
ekscytacją. – Tu będę robić karierę!
- Co, w tej mongolskiej dziczy? –
sprzeciwił się Nietopyriew. – Nie ma mowy! Jedziemy do prawdziwej stolicy
Rosji…
I
tak, po krótkim spacerze na Dworzec Leningradzki i entuzjastycznie przyjętym
koncercie w Kałudze, przed Natalie otworzył się Petersburg, czyli Sankt
Petersburg, czyli Piter.
W
pierwszej kolejności pojechali na Prospekt Industrialny. Siergiej Iwanowicz wynajął
mieszkanie na dziewiątym piętrze bloku od akademika Szuszałowa, który akurat
wyjeżdżał z projektem badawczym na Sachalin. Ku zadowoleniu Nietopyriewa, w
mieszkaniu było pianino. Zostawili tam bagaże, a potem wybrali się do centrum
miasta.
- Mam upatrzone jedno miejsce –
zdradził Nietopyriew. – Dyrektor to mój znajomy, więc napijemy się, omówimy
parę spraw…
- To wy omawiajcie, a ja się
przejdę po sklepach – stwierdziła Natalie.
Przez
następne kilka godzin robiła drobne zakupy na Newskim Prospekcie i w okolicach.
Kupiła sobie trzy pary butów, futrzaną czapkę z królika á la ryś, bakłażanową sukienkę, cały kosz fig,
brandowe blujowe dżinsy z poketami na beksajdzie oraz renomowaną kosmetyczkę. Po
jakimś czasie uznała, że zostało jej jeszcze sporo kieszonkowego, więc poszła do
gabinetu chirurgii plastycznej i w ramach zamknięcia pewnego rozdziału w życiu
zafundowała sobie operację przywrócenia dziewictwa.
Siergiej
Iwanowicz pojechał tymczasem na ulicę Kujbyszewa, gdzie mieściła się opera
prowadzona przez jego kolegę.
- Witamy w Małej Operze
Tragicznej – powiedział Aleksander Wolfstein. – Jest to opera o najbardziej
adekwatnej nazwie w całym obwodzie leningradzkim.
Ciemnowłosy,
wąsaty, w dużych, niemodnych okularach i kraciastej koszuli bardziej podobny do
inżyniera niż do człowieka kultury, siedział w piątym rzędzie widowni. Z kanału
pod sceną dochodziły urywające się co chwila dźwięki orkiestry.
Nietopyriew
rozejrzał się dookoła. Sala opery była wykończona na najwyższy połysk, a na
parawanach przy wejściu wisiały plakaty z poprzednich spektaków. Ostatnio wystawiano
tu „Trzeźwy flet”, czyli reinterpretację znanej opery Mozarta osadzoną w epoce
późnego Breżniewa.
- Daj spokój, Sasza, nie wygląda
tak źle - ocenił.
Dyrektor
nie wyglądał na pocieszonego.
- Bo muszę kombinować, żeby dobrze
wyglądało. Dekoracje i łachy kupuję po wyprzedażach z różnych innych teatrów,
oper albo zespołów pieśni i tańca, a recenzenci jeszcze mnie cenią za odlotowe
kostiumy i scenografię. Gdybyż wiedzieli…
- Słuchaj – przerwał mu
Nietopyriew. – Mam coś, na czym obaj możemy zarobić. Napisałem operę…
- Ech, ty ciągle coś piszesz, a chrzan
z tego wynika.
- Ale to jeszcze nie wszystko!
Poza tym przywiozłem ci z Sachalina mezzosopranistkę.
- Mam już mezzosopran –
odpowiedział Wolfstein bez przekonania.
- Ale nie taki – sprzeciwił się
Nietopyriew. – Tego się nie da opisać, trzeba po prostu posłuchać. No i
zobaczyć, też. Wieczorem możemy urządzić próbę…
Nagle
od drzwi wejściowych rozległa się prymitywna łupanka, wbijająca się dysonansem
w tak eleganckie wnętrze, i na salę weszli dwaj muskularni, ostrzyżeni na jeża
jegomoście w dresach. Jeden z nich dźwigał na ramieniu potężny radiomagnetofon,
z którego dobiegała niesławna piosenka o Wasilisce.
- Towarzysze, czego tu? – Wolfstein zerwał się z fotela.
Osiłkowie
podeszli do dyrektora.
- Jest tak, Aleksandrze
Siemionowiczu – powiedział jeden z nich, ten bez magnetofonu. – Palec mówi, że czeka
jeszcze do poniedziałku, a potem będzie z panem totalny kobzon.
- Ale ja nie mam pieniędzy w tym
momencie! – zaprotestował dyrektor. – Powiedzcie Palcowi, że w przyszłym
miesiącu…
- To już jest przyszły miesiąc –
zauważył mięśniak dobitnie. – A jakby dobrze policzyć, to nawet dwa miesiące po
terminie. Palec jest cierpliwy, dlatego daje czas do poniedziałku, bo inaczej
tobyśmy wzięli już teraz…
- Dobrze, spróbuję zdobyć… -
jęknął Wolfstein bezradnie.
- To próbuj pan skutecznie! –
odparł bandzior. – Bo jak nie… Dawaj, Surowy!
Drugi
ze zbirów ostrożnie odstawił magnetofon na podłogę, wyjął z kieszeni nóż do
tapet i zaczął rozcinać obicia najbliższych foteli.
- Wystarczy! – zawyrokował
pierwszy z byczków, kiedy Surowy doszedł do siedmiu. – Resztę potniesz w
poniedziałek. O ile, oczywiście, nie dostaniemy kasy.
Zabrali
magnetofon i wyszli. Przez ten czas Nietopyriew stał z boku z wybałuszonymi
oczami.
- O co tu chodzi, Saszka? –
zapytał wreszcie, kiedy bandyci zniknęli z horyzontu.
Wolfstein
smętnie przejechał palcem wzdłuż rozcięcia na jednym z foteli.
- Jest źle, Sieriożka –
powiedział. – Istniało ryzyko, że zabraknie nam węgla na zimę, a nie miałem
nawet tyle kasy, żeby kupić latem po cenie zniżonej. Wiesz, jak to bywa: tu
parę rubelków dla mili… tfu, policji, tu dla skarbówki, tam dla inspekcji
przeciwpożarowej, no i w końcu jakoś tak się rozeszły. Musiałem pożyczyć. Od
chłopców z miasta. Jak nie oddam do poniedziałku, to mnie puszczą w
skarpetkach. Dosłownie.
Siergiej
Iwanowicz zastanawiał się przez chwilę, przeliczał coś w pamięci.
- A ile im jesteś winien? –
zapytał wreszcie.
- Dziesięć tysięcy dolarów.
- Masz tu na razie pięć. –
Nietopyriew wyciągnął z zanadrza portfel. – Oddasz, jak zarobisz.
- Dajże spokój, co to jest pięć
dolarów, kiedy…
- Pięć tysięcy – uściślił
Siergiej Iwanowicz.
Wolfstein
obejrzał banknoty, zbliżył je do oczu, spojrzał pod światło.
- Skąd masz tyle forsy? – zapytał
z niedowierzaniem.
- Widzisz, co znaczy porządny
mezzosopran? – odpowiedział Nietopyriew z wyższością.
- To dlaczego, do ciężkiej
cholery, wcześniej nie powiedziałeś?
- Nie wiedziałem, że potrzebujesz
na już.
Dyrektor
opery spojrzał podejrzliwie na kumpla swego.
- To nie jest bezinteresowna
pożyczka, prawda? Chodzi ci o to, żebym wystawił twoje wypociny?
- Nie mylisz się, o to właśnie mi
chodzi – przyznał Siergiej Iwanowicz. – I tobie też powinno o to chodzić, bo
dzięki temu zarobisz kolejne pięć kawałków. I jeszcze kolejne.
Wolfstein
odwrócił się w stronę orkiestry, przez chwilę słuchał sprzeczki skrzypków z
altowiolistami o to, kto ma złą partyturę.
- No dobra, Sieriożka. Dawaj ten
swój cudowny mezzosopran.
- Przyprowadzę ją na piątą –
odrzekł kompozytor i zaczął podążać ku wyjściu.
W
drzwiach jednak odwrócił się jeszcze do dyrektora.
- Ty, Saszka, dlaczego mówią na
niego „Palec”?
- Wolę się nie zastanawiać –
odparł Wolfstein i zadrżał.
Zaczęła się
ciężka praca. Sasza Wolfstein zasugerował, żeby przed prapremierą opery zanęcić
publiczność, organizując kilka koncertów Natalie Paranormal ze zróżnicowanym
repertuarem, który już stał się słynny na internetach. Zaklepano zatem cztery
terminy, tymczasem próby leciały jedna po drugiej. Ćwiczyła Natalie, ćwiczyła
reszta zespołu operowego, ćwiczyła orkiestra, Nietopyriew machał batutą. Wśród
muzyków, od koncertmistrza po dwa rzędy za trójkątem, co chwila wybuchały
kłótnie, bo każdy chciał być właśnie tym, którego wykonanie będzie najbardziej
godne akompaniować tak spektakularnej śpiewaczce.
Po próbie
generalnej przed pierwszym z koncertów Siergiej Iwanowicz otarł pot z czoła i poszedł
z dyrektorem do bufetu na gruzińskie czachobili.
- Sieriożka, czyś ty kompletnie
ochrzaniał? – zdenerwował się Wolfstein.
- Ale o co ci chodzi? – nie
zrozumiał Nietopyriew. – Nie powiesz chyba, że ściągnąłem ci nieodpowiednią primadonnę.
- Już wiem, na czym polega ten
twój wspaniały plan wyciągnięcia mnie z kłopotów. Mam się spalić ze wstydu,
zanim Palec i jego chłopaki zdążą mi założyć betonowe walonki!
- Wpuściłbyś trochę nowoczesności
do tej swojej speluny, to zaraz by się kasa znalazła – zauważył kompozytor.
- To się nazywa nowoczesność?
Sodoma, Gomora i kał tenora!
- Och, nie znasz się, kwity za węgiel
ci przysłoniły sztukę! Najwyższy czas skończyć z głupim mieszczańskim stereotypem, że śpiewacy
operowi to marmurowi bogowie i boginie, którzy nie mają żadnych popędów…
O
dwudziestej widownia opery była wypełniona po brzegi; Wolfstein musiał dostawiać
dodatkowe krzesła. Działania promocyjne oraz sława internetowa przyniosły
należyty rezultat. Gdy Natalie wyszła na scenę, z fryzurą w stylu edwardiańskim
i odziana w żakiet i spódnicę barwy kuskusu, przywitały ją huraganowe oklaski,
które jednak gwałtownie umilkły, kiedy wyciągnęła ze swych płuc pierwszą nutę.
Zaczęła od
arii Rodzyny, która zdążyła się stać jej standardowym openingiem, a potem,
niesiona na wokalnym haju wzmaganym przez blask odbijający się w wybałuszonych
oczach publiczności, przeszła przez inne swoje ulubione kawałki. Gdy zaś już wzięła
wszystkich słuchaczy do niewoli, potraktowała ich czymś lżejszym: wiązanką
utworów Anny Jantar, Anny German i Ałły Pugaczowej, aby potem prześlizgnąć się
przez Rossiniego oraz wybrane fragmenty „Złotego kogucika”. Głos Natalie niczym
złowróżbny syrop przenikał do mózgów słuchaczy, unieruchomionych jej widokiem, który
dyskretnie nawiązywał do ikonografii średniowiecza. Punktem kulminacyjnym była
zaś, jak ongiś w Częstochowie, aria Królowej Nocy przerobiona na mezzosopran,
która niejednego melomana przyprawiła o omdlenie. Kiedy na scenę zaczęły lecieć
róże, goździki, drobne monety oraz łopoczące bokserki, Natalie w końcu poczuła
się jak w domu.
Nie było mowy
o tym, żeby zeszła ze sceny bez bisów. Siergiej Iwanowicz Nietopyriew przewidział
taką ewentualność i nie zapomniał przygotować czegoś specjalnego. Prawdziwy więc
szok na widowni wywołało brawurowe wykonanie arii Jontka z „Halki”, którą
Natalie wyszperała w płytotece akademika Szuszałowa i tak się jej spodobało, że
włączyła ją do repertuaru. Arię tę wykonywała, co oczywiste, w halce. Na ten
widok rzędy foteli zaczęły niebezpiecznie trzeszczeć i wydawało się, że lada
chwila zaczną one falować niczym wzburzony Bajkał.
A na sam
koniec programu pozostało wykonanie najbardziej druzgocące: scena z muchą z
„Orfeusza w piekle” Offenbacha. Pewien problem polegał na tym, że nikt ze
śpiewaków Małej Opery Tragicznej nie chciał wystąpić w duecie z Natalie,
wszyscy się wstydzili. Wobec tego w drodze losowania wyznaczony został fagocista
Jeżebokow, który partie Jowisza miał po prostu zagrać. Nieszczęsny muzyk
wyszedł na scenę w okularach á
la Iljicz Ramirez Sanchez oraz ze skrzydłami wykonanymi z rajstop
rozciągniętych na drucie, który z kolei przytroczony był do skórzanej obroży z
ćwiekami. Aha, kąpielówki jeszcze miał, a także białe adidasy.
Mimo wszystko Jeżebokow
dość dobrze wszedł w rolę. Widzowie wręcz zamarli z wrażenia, gdy zaczął
zbereźnie trącać Natalie fagotem. Potem to ona goniła go po całej scenie, a on
uciekał co sił w nogach ze swoim potężnym, długim, wzniesionym w górę instrumentem.
Dalszy ciąg duetu odbywał się w synchronicznych kiwkach, wziętych jak gdyby z
choreografii zespołów heavymetalowych, jednak w kontekście tego utworu ów ruch
sceniczny nabrał zdecydowanie płodnościowego charakteru. Później zaś, ku piramidalnemu
zgorszeniu widzów, Natalie, w dalszym ciągu prezentując strzelisto-rozlewne
kadencje i kaskady swojego mezzosopranu, jęła ołaszać się o fagot, gładzić go
oburącz, a pauzy wykorzystywała, aby w wyzywający sposób przesuwać językiem
wzdłuż skrzydła i klap. Jeżebokow był co najmniej równie wstrząśnięty, jak
publiczność. Jego przerażony wyraz twarzy pozwalał sądzić, że muzyk sam nie bardzo
rozróżnia, czy pieszczoty Natalie obejmują na pewno fagot. I wszystko to
jeszcze, sławny mały, bez ani jednego fałszu. Następnego dnia w Małej Operze
Tragicznej urywały się telefony, a jeden z lokalnych dziennikarzy zwrócił w
recenzji uwagę na niezwykłą emocjonalność tego wykonania.
Koncert
okazał się jeszcze bardziej sukcesfulny, niż sądził Nietopyriew, nie mówiąc już
o fatalistycznie nastawionym Wolfsteinie. Następne występy musiały okazać się
pewniakami – i rzeczywiście, po raz drugi, trzeci i czwarty Natalie swym
nieziemskim głosem miażdżyła i rozwalcowywała publiczność, a forsa płynęła
szerokim strumieniem do kieszeni wszystkich zainteresowanych. Aleksander
Wolfstein nie tylko spłacił dług wobec gangsterów razem z odsetkami, ale na wszelki wypadek dokupił
dodatkową tonę węgla. Ale Nietopyriewowi było wciąż za mało. On musiał zobaczyć
prapremierę swojej opery…
Wolny czas
mijał w mieszkaniu przy Prospekcie Industrialnym. Natalie, jako gwiazda,
zamieszkała w salonie. Siergiej Iwanowicz zajął mniejszy pokój, ale i tak zazwyczaj
przesiadywał w kuchni, pijąc wódkę z regularnie zaglądającymi do mieszkania
inteligentnymi człowiekami. Był wśród nich pisarz Lubaszkin i teatrolog
Kurczaga, był także profesor Nazarian z Politechniki, z wielkim zajęciem opowiadający o studentach, którzy na zaliczenie
skonstruowali robota pracującego łopatą. Z raz czy dwa wpadł nawet Władimir
Tombalbajew, najbardziej znienawidzony architekt w Rosji, nazywany „rosyjskim
B.G. Johnsonem”, odznaczony Tombakową Gwiazdą Najbardziej Zrypanego Artysty
Federacji Rosyjskiej. Słynął on
chociażby z niesławnego projektu budowy wieżowca naokoło żurawia budowlanego oraz
z dzielnicy mieszkaniowej gdzieś w obwodzie riazańskim, która wyglądała, jakby
projektował ją nie tylko bez narzędzi kreślarskich, ale w dodatku po pijanemu
(co nie było dalekie od prawdy). Ostatnio zaś pracował nad projektem spiralnych
schodów ruchomych.
Natalie
nie brała udziału w dyskusjach „o gławnom” z inteligentami przy wódce, bo jej
to nie interesowało, za to spędzała czas w bogato obstawionym salonie. Parapet
był tam wystarczająco szeroki, aby dało się na nim usiąść, rozkoszując się
ciepłym cacałem. Na regałach stało parę tysięcy książek, ale niestety,
wszystkie po rosyjsku. Musiała więc Natalie skupić się na oglądaniu filmów. Najbardziej
podobały jej się: brutalny film wojenny „Pluton niepoprawnych”, wstrząsający
film anonimowany „Jak wydoić smoka” i dramat „Lichwiarz Tonkachi” (Japonia, 1956). Akademik Szuszałow miał
również niewielką kolekcję filmów porno, takich jak „Buszujący w rzyci”, „Dick
Trący”, „Akademia pana Seksa”, „Egipcjanin Świntuhe” czy amatorskie yaoi ze
Śródziemia, zatytułowane „Powiedz przyjacielu i wejdź”; Natalie jednak chwilowo
nie odczuwała potrzeby oglądać ich częściej niż raz dziennie.
Prace
nad nową operą w wytężeniu trwały i w końcu nadszedł dzień, kiedy po Natalie i
Nietopyriewa podjechało eleganckie czarne żyguli. Zeszli na dół – ona w pięknej
amarantowej sukni, on we fraku – i wsiedli do auta, aby udać się na ostatnią
próbę przed prapremierą.
Na
ulicy Kujbyszewa czekała ich jednak niemiła niespodzianka. Wejście do teatru blokowała
grupa ludzi ubranych na czarno. Demonstranci trzymali krzyże, ikony oraz
transparenty z napisami w rodzaju: „Precz z Sodomą i Operą!” albo „Nie będziesz
śpiewał pieśni nierządnicy i pieśni tych, którzy piją mocny napój”.
- Co to za jedni? – zapytała Natalie
z pewnym niepokojem.
- Wyglądają mi na członków stowarzyszenia
„Zeloci Przeciw Operze” – odparł Siergiej Iwanowicz. – Fanatycy, którzy
uważają, że opera jest źródłem wszystkich nieszczęść Rosji. Widzisz tego z siwiejącą brodą? To ojciec Warsonofiusz,
ich przywódca.
- Rosjanie! – nadawał ojciec
Warsonofiusz przez megafon. – Czy pozwolicie na to, żeby zachodnia propaganda
osłabiała w was chrześcijańskiego ducha poprzez wszeteczeństwo opery? Czyż po
to wasi ojce i dziady pokonali Hitlera, miłośnika oper, żeby teraz to faszystowskie
diabelstwo atakowało znienacka naszą ojczyznę? Od 1951 roku wprowadzana jest w
życie tajna dyrektywa Allana Dullesa, szefa CIA, aby doprowadzić do zniszczenia
Słowiańszczyzny i prawosławia poprzez popieranie sztuki operowej, ale my, ruscy
zeloci, na to nie pozwolimy! Orthodoxia i
thanatos!
Natalie
otworzyła drzwi auta.
- Ja z nimi pogadam – zwróciła
się do Nietopyriewa.
Podeszła
więc do czarnej ściany ludzi, zagradzającej wejście do opery.
- Przepuśccie mnie – powiedziała.
– Śpieszę się na próbę.
- O nie! – Ojciec Warsonofiusz
był już przy niej. – Nigdy na to nie pozwolimy! Będziemy stojać jak święty
Borys i Gleb! Jak Minin i Pożarski! Jak panfiłowcy pod Moskwą w czterdziestym
pierwszym! I ani kroku w tył!
- Jak mnie nie przepuścicie, to
sama przejdę – odparła Natalie i zaczęła się przepychać.
Jeden z
zelotów, ze św. Mikołajem w klapie, szarpnął ją brutalnie, odrzucając w tył.
Nietopyriew krzyknął w trwodze, ale Natalie szybko odzyskała równowagę. Skupiła
na oponencie swój wzrok i już po chwili klęczał on za plecami towarzyszy i
rzygał przeciągle, gdy dopadła go paranormalna moc wywoływania sensacji
żołądkowych.
- Czarownicy żyć nie pozwolisz! –
krzyknął duchowny.
Kilkunastu
demonstrantów rzuciło się na Natalie, ale zanim zdążyli cokolwiek zrobić, ona
chwyciła brzegi swej sukni i podciągnęła ją aż do szyi. Na widok atrakcyjnego
ciała wpadli w nieopisaną panikę, zaczęli krzyczeć z przerażeniem, modlić się, odwracać
wzrok i zasłaniać oczy. Natalie skorzystała z okazji i przemknęła ku drzwiom, a
Nietopyriew za nią. W geście triumfu Siergiej Iwanowicz wyciągnął swego gnomona
i zaczął wywijać w stronę antyoperowców.
To już było
dla nich nie do zniesienia. Ich szyk zaczął się łamać, gdy pierzchali do bram i
na sąsiednie ulice. Cała demonstracja rychło poszła w rozsypkę, na placu boju
pozostało kilkanaście osób zemdlałych z wrażenia. Tylko ojciec Warsonofiusz
jeszcze się trzymał, zataczając się po chodniku i wymachując złotym
krucyfiksem, ale sam nie miał siły powstrzymać kogokolwiek przed wkroczeniem do
budynku.
Kiedy zaś
skończyła się próba i Natalie poszła do garderoby założyć kostium, podeszedł k’niej
Nietopyriew z batutą w ręku, której nie wypuszczał od paru godzin.
- Jak nastrój? – zapytał
przyjaźnie.
- Nie wiem. Trochę mam tremę –
odpowiedziała Natalie. Siergiej Iwanowicz sądził, że nie mówi poważnie.
- Dasz sobie radę – odpowiedział.
- Pamiętaj, masz ociekać seksenem.
O
dziewiętnastej sala pękała w szefach. Zabrzmiały pierwsze dźwięki uwertury i
rozpoczęła się prapremiera opery Siergieja Nietopyriewa „Czapajew”.
Libretto powstało
częściowo na motywach filmu braci Wasiliewów, a częściowo – popularnch dowcipów
o Czapajewie. Jego współautorem był pisarz Anton Mużynski, jeden z założycieli
undergroundowej grupy artystycznej SOLITER (Sojuz Literaturnogo Terrora). Jako
teoretyk literatury uważał, że również słaby autor ma prawo żyć i tworzyć, w
związku z czym był pisarzem rozmyślnie złym. W jednym ze swoich esejów
teoretycznych wyłożył zasadę: „porządna opowieść powinna się kończyć albo
ślubem, albo rozpierduchą”. Konsekwentnie każda jego książka, niezależnie od
tego, po jaką konwencję akurat sięgał, kończyła się wielką rozróbą na weselu.
Nie było tu wyjątkiem jego najpopularniejsze osiągnięcie, kultowa trylogia
fantastyczno-naukowa pod tytułem „Opowieść o nieprawdziwym człowieku”.
Tymczasem jednak przyszło mu się zmierzyć z tematyką burzliwych czasów wojny
domowej.
Natalie
wcieliła się w główną rolę żeńską – kaemistki Anki. Reszta obsady jej wprawdzie
nie dorównywała, ale i tak prezentowała wysoki poziom, godny tej współpracy.
Jako Czapajew wystąpił tenor heroiczny Walentin Pafnutjew, odziany w czarną
papachę z czerwoną wstążką, rozchełstaną gimnastiorkę i szarawary, malowniczo
rozprute w miejscach kuszących. Kozacką fantazję i niepokorność akcentował w
swych partiach strategicznie rozmieszczonymi kogutami. W rolę jego ordynansa Pietki
wcielił się Nikołaj Nanajcew (baryton), wcześniej znany z głównej roli w operze
„Edgar Bux, dusiciel z Hampton”. Dowódcę białych grał zaś bas Abduholik Rachmatonow.
Żeby było bardziej kontrowersyjnie, autor libretta wprowadził do fabuły Stalina
jako komisarza frontu – zupełnie niezgodnie z prawdą historyczną, ale czymże
jest w Rosji prawda historyczna? W tej roli wystąpił Andriej Istukanow,
obdarzony cienkim tenorem, w uzasadnionych dramaturgicznie momentach
przechodzącym w złowieszczy falset.
Fabuła
przedstawiała udział Czapajewa i jego towarzyszy w walkach na Uralu. Heroiczny
komandir zmagał się zarówno z białymi, jak i z intrygami Stalina, zazdrosnego o
jego sławę. Wszystko to w opracowaniu muzycznym nawiązującym z jednej strony do
pieśni kozackich, a z drugiej do Prokofiewa; co prawda trio, w którym Czapajew
za pomocą ziemniaków uczy Pietkę i komisarza Furmanowa taktyki, nosiło wyraźne
piętno Rossiniego, zwłaszcza
od momentu, kiedy zaczęli się nawzajem obrzucać kartoflami w ramach symulacji artostrzału.
Chociaż ogólny
poziom wykonawczy był wysoki, Natalie jako Anka zdecydowanie się wyróżniała. Wyglądała
niezwykle zmysłowo w kufajce i walonkach. Wszędzie było jej pełno. Pląsała po
scenie niczym Szaruch-chan [tak to chyba się pisze? – przyp. narr.], a wraz z
nią pląsały jej pełne, kuszące krągłości, podtrzymywane nie stanikiem, lecz
taśmami amunicyjnymi. Od czasu do czasu przetaczała za sobą autentyczny cekaem
systemu Maxim, kupiony ongiś przez dyrektora Wolfsteina za skrzynkę wódki. Dzięki
jej interpretacji aria, w której Anka lamentuje nad poległymi towarzyszami,
czyszcząc jednocześnie karabin, mimo smutnego tekstu, powalała swoją
sprośnością. Natalie bez większego wysiłku angażowała większość uwagi widzów,
czy chodziło o pieśń zagrzewająca do boju (aria „Zaklinam na twą skórzaną
kurtkę…”, w której Anka wytrąca Czapajewa z nierewolucyjnych wątpliwości), czy
o niezwykle sugestywną scenę miłosna z Furmanowem.
Kulminację
zapowiadał duet głównego bohatera ze Stalinem – rozmowa w cztery oczy. Reżyser
wystylizował ją na fragmenty z „Iwana Groźnego” Siergieja Eisensteina. Stalin omotywał
Czapajewa swym suchym gruzińskim dyszkantem, dając mu do zrozumienia, że nie ma
dla niego innego wyjścia, niż uderzyć na białych.
A
potem była wielka bitwa i Czapajew został pokonany. Pafnutjew wspiął się już
nie tyle na wyżyny, co na Himalaje sztuki wokalno-aktorskiej, odgrywając
tonięcie bohatera w rzece i wykonując przy tym niezwykle optymistyczną, a
zarazem podniosłą arię. Śmierć Czapajewa wywołała w jego towarzyszach szał bitewny
i rzucili się do kontrataku, doprowadzając do ostatecznej klęski białych. To
był kolejny mocny punkt Natalie. Anka w jej interpretacji przerodziła się w
drapieżną i groźną boginię tryumfu rewolucji, strzelając do taktu długimi
seriami ponad głowami publiczności. W miarę, jak śpiewała, odrzut karabinu
maszynowego zrywał z niej kolejne części odzieży, a jej aria, stanowiąca stek
najrozmaitszych wyzwisk pod adresem białych, coraz bardziej przeistaczała się w
jęki ekstazy, aż wreszcie dzielna kaemistka padała rozciągnięta na deskach
estrady, w objęcia nie do końca wiadomo, wielkiej, czy małej śmierci.
Epilog
rozegrał się 1 marca 1953 roku na daczy pod Moskwą. Stalin, podpisawszy
codzienną dawkę wyroków śmierci, śpiewał arię, w której przechwalał się, jak
wykończył wszystkich zdolniejszych dowódców, żeby nikt w całym ZSRR nie mógł
zagrozić jego władzy. W tym momencie przyszedł do niego Czapajew jako Posąg
Komandarma, aby wymierzyć zasłużoną karę. Potem do Czapajewa dołączył duch Anki
(Natalie obsypana toną pudru) i oboje wzbili się w pieśń zwycięstwa rewolucji (z
dość przewrotnym tekstem), a w tym czasie na ścianie za nimi wyświetlane było
wideo przedstawiające bijatykę na weselu.
Nigdy
wcześniej ani nigdy później Mała Opera Tragiczna nie była rozpruwana tak
oszałamiającymi oklaskami. Siergiej Iwanowicz Nietopyriew wyszedł z kanału dla
orkiestry, aby ukłonić się publiczności, i lawirując pomiędzy rzucanymi na
scenę rozmaitymi przedmiotami, przez jedną straszną chwilę miał wrażenie, że
zaraz niestety się przebudzi i znowu będzie się zastanawiać, na ile części
podzielić bułkę i jak ominąć zootechnika Andriuchina w drodze do domu kultury.
Jednak gdy oberwał w brzuch bochenkiem chleba, Nietopyriew zorientował się, że
to nie sen. Saszka Wolfstein porwał go w ramiona – był na autentycznym haju.
- Transcenden, blin, talno! –
wykrzykiwał. – To jest strzał z muzycznej „Aurory”! Największa rozróba od czasu
sporu okcydentalistów z zapadnikami!
Natalie
nie mogła się opędzić od wielbicieli, którzy gremialnie wdzierali się na scenę.
Dopiero gdy Nanajcew (Pietka) wyciągnął na nich szablę, dali jej trochę
spokoju. Celebrowanie prapremiery niebawem przeniosło się do bufetu, gdzie
uściskom dłoni różnych prezesów (a podobnież i generała MSW) nie było końca. To
był wielki wieczór dla wszystkich obecnych. I tylko tenor Pafnutjew wściekle
wąsikami ruszał, bo niby to on grał główną rolę, ale nikt nie miał wątpliwości,
że prawdziwą gwiazdą jest Natalie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz