czwartek, 25 lipca 2013

Rozdział XVIII, w którym jedni piją wino, a drudzy jedzą kotleta


Najpierw były schody. Wyślizgane, szczerbate, pamiętały jeszcze czasy, gdy po chodniku przed kamienicą chodziła Halina Poświatowska. Schody wiodły w dół, oświetlane jedynie nikłym jarzeniem słabej żarówki (albo żarem jarzeniówki), i kończyły się w piwnicy przed mosiężnymi drzwiami. Z całą pewnością drzwi były ze sklejki, ale okute mosiądzem, więc liczyły się jako mosiężne.
            W środku – duże, jasne pomieszczenie z wygodnym narożnikiem, barkiem, pianinem i szafą na płyty. Na poczesnym miejscu duża wieża stereo ze strategicznie rozmieszczonymi głośnikami. Ściany obklejone afiszami oraz portretami śpiewaków operowych i fotosami ze spektakli. Ołtarz dla Pavarottiego…
        Mark Hades czuł się nieswojo w takim otoczeniu. Preferował inne piwnice, na których wystrój składały się pentagramy, krzyże (w tym żelazne), tryzuby, czaszki, czarno-białe zdjęcia norweskich krajobrazów… Tutaj czaszki znalazłyby się najwyżej ze trzy, i to niezbyt duże. Ze ścian spoglądały na niego dziesiątki zupełnie obcych twarzy, z których poza Pavarottim rozpoznawał jedynie Wiesława Ochmana, i to tylko dlatego, że to człowiek zasłużony dla Częstochowy, a po pociągach w okolicy grasował swego czasu łotrzyk podający się za jego brata. Mimo wszystko pomieszczenie wypełniała niepodrabialna atmosfera czystego fanostwa, którą najlepiej odzwierciedlał mural na jednej ze ścian, przedstawiający Zygfryda, Komandora i Radamesa z obnażonymi mieczami, a pod spodem słowa: „DEATH TO FALSE OPERA”.
- Napijesz się czegoś? – zaproponował Leon. Przyprowadził tu kolegę metalowca, aby porozmawiać o istotnej sprawie.
- Czerwone, wytrawne – powiedział Hades. Tylko takie wino uważał za prawdziwe.
            Leon nalał mu kieliszek, a potem podszedł do wieży i włączył arię „Nessun dorma”.
- Fajny kawałek – przyznał lider zespołu Rezun Explosion. – Ale wolę go w wersji Manowar.
- Przejdźmy do konkretów – powiedział Leon.
            Mark Hades posępnie wzruszył ramionami.
- Konkrety są takie, że się nie znalazła – zauważył.
         Od zaginięcia Natalie minęły cztery dni. Ani widu, ani słychu, przepadła jak kamfora w wodę. Obaj postanowili poruszyć znajomych i rozpocząć poszukiwania, ale na razie pozostawały one bezskuteczne.
- Musimy coś zrobić – powiedział Leon. – Zniknięcie Natalie to wielka strata dla częstochowskiej opery.
- Chciałeś chyba powiedzieć „dla częstochowskiej muzyki” – poprawił go Hades. – Nalej jeszcze wina.
- Masz rację, oczywiście – pianista legendarnej grupy Die Kartoffelen Schiessen pokiwał głową. – Weź takich „Siedmiu strażaków”. Męczymy się z tym ładnych kilkanaście lat, a kiedy zjawia się idealna odtwórczyni głównej roli i wszystko jest na dobrej drodze do zaangażowania jej – pyf! Poczekajmy, ma tu przyjść mój kolega. Ma brata w policji i może coś wie.
      Mark Hades powiódł zimnym wzrokiem po ścianach, zatrzymał się na granitowym obliczu namalowanego Komandora.
- Moim zdaniem to Sznycler – powiedział.
- Sznycler był tak samo zaszokowany jej zaginięciem jak ty.
- Albo udawał – stwierdził Hades. – Nie wierzę mu jak psu.
- Och, dałbyś spokój z tymi swoimi uprzedzeniami wobec ludzi od muzyki poważnej – Leon skrzywił się.
- Nie o to chodzi – tłumaczył się Hades, popijając trzeci kieliszek. – Facet nawet nie jest artystą. To urzędas, zafiksowany na zysku za wszelką cenę.
          Leon wstał, podszedł do pianina.
- Wszyscy dyrektorzy Operetki Częstochowskiej tacy byli – przypomniał. – Chyba to stanowisko robi coś z ludźmi. Pamiętasz „Kolejarza w opałach”?
      Hades ponuro skinął głową. Jako zaprzysięgły thrashmetalowiec, z zasady nie odwiedzał operetki. Poszedł tylko raz, kilka lat temu, i akurat trafił na przedstawienie, które tylko utwierdziło go w przekonaniu, że nie ma po co.
- Aha – potwierdził. – Tak bezczelnego lokowania produktu, jak wtedy, trudno szukać nawet w krajowych telenowelach. Ale Sznycler był taki jeszcze zanim dostał Operetkę. Ja bym sprawdził jego piwnicę.
       Leon podszedł do gramofonu i wyjął z koperty nagranie „Toski” z Moskwy. Założył majestatyczny winyl na talerz, włączył gramofon i opuścił igłę…
- Ale po co mu to? – w dalszym ciągu nie dowierzał. – Przecież już i tak miał Natalie jak na talerzu. Mieszkała w jego domu, zawiadywał jej karierą i finansami…
- Chciał ją no-wiesz.
- No-wiesz?
- Na pewno miał na to ochotę – Hades był przekonany. – Ale dopóki ja pilnowałem Natalie, brakowało mu odwagi, więc postanowił ją porwać.
- W twojej teorii jest jeden słaby punkt – rzekł Leon. – Sznycler ma alibi.
- Jakie alibi? – Hades mrocznie spojrzał na kolegę.
- W czasie, gdy Natalie zniknęła, on akurat inkasował od ciebie w papaję.
- To o niczym nie świadczy. Mógł komuś zlecić porwanie.
- Ale dlaczego z góry się uparłeś, że to on? – Leon skrzywił się. – Dlaczego nie zakładasz, że mógł ją porwać kto inny?
         Mark Hades wstał podenerwowany.
- Niby kto? – rzucił. – Na litość Cthulhu, to było na Focha, w samym centrum miasta. To nie jakaś Katedralna czy Krakowska, żeby ludzie w biały dzień ginęli bez śladu!
         Leon spojrzał niespokojnie na zegarek.
- No i gdzie się ten Wojtek podziewa… - wymamrotał.
- Pewnie pół godziny zapowiada, że musi już wyjść – zauważył Hades. – Jak to operoman.
         Posiedzieli jeszcze trochę przy dźwiękach opery, gdy nagle rozległo się trzaśnięcie mosiężnych drzwi i do pomieszczenia wpadł szczupły, niezbyt charakterystyczny osobnik w niebieskiej koszuli. Pod pachą trzymał jakiś rulon.
- To jest Wojtek Morena – przedstawił go Leon. – Pracownik wodociągów i współzałożyciel naszego Klubu Prawdziwych Operowców. No i jak, Wojtek, dowiedziałeś się czegoś?
        Morena z kwaśną miną rozwinął rulon. Leon musiał przyznać, że to dość pomysłowe rozwiązanie, żeby reklamować koncert tak nadzwyczajnej śpiewaczki plakatem stylizowanym na list gończy. Po chwili jednak ze zgrozą zdał sobie sprawę, że to nie był afisz. To był prawdziwy list gończy.
      Strona płyty akurat w tym samym momencie dobiegła końca, więc w pomieszczeniu zapadła głucha cisza. Hades i Leon boleśnie przetrawiali fakt, że ich idealna mezzosopranistka okazała się niebezpieczną przestępczynią…
- No cóż, taki von Karajan też święty nie był… - bąknął w końcu Leon.
- Ty! – zauważył Mark Hades. – A może to kumple twojego braciaka ją zgarnęli?
- Niemożliwe – Wojtek Morena pokręcił głową. – Pochwaliliby się sukcesem. Poza tym spójrz na datę. List został wydany wczoraj, czyli już po jej zniknięciu.
        Hades wstał, rozlał wino po kieliszkach.
- Nie wiem jak wy, ale ja zamierzam ją odnaleźć – powiedział. – Ku chwale częstochowskiej muzyki.
- Jesteśmy z tobą, stary – potwierdził Leon.
Wypili toast za odnalezienie Natalie, a potem jeszcze chwilę wpatrywali się w cichym milczeniu w jej czarno-białe zdjęcie, czytając słowa pod spodem: Poszukiwana. Atak terrorystyczny. Wielokrotne zabójstwo. Uszkodzenie ciała. Zniszczenie mienia. Udział w organizacji przestępczej. Ucieczka z zakładu karnego. Może być uzbrojona i niebezpieczna.
- Będziemy więksi niż Varg Vikernes… - odezwał się w końcu Mark Hades z podziwem.

***

- Jeżeli dajesz z siebie wszystko, powinieneś pamiętać o odpoczynku – powiedział Coelho.
       Siedzieli w biurze, z okna rozpościerał się widok na Avenida Atlântica i dalej, na plażę i ocean. Bernard Bumbes niepewnym wzrokiem śledził ledwo widoczne sylwetki plażowiczów.
- Nie wiem, czy to się godzi – odpowiedział. – Zostawiać pracę w środku sezonu…
    Péricles Coelho, przełożony ratowników z Copacabany, pogładził się z namaszczeniem po równo przyciętej brodzie.
- Bernardzie, sam dobrze wiesz, że u nas sezon jest cały rok – powiedział. – A ty zasłużyłeś na urlop jak mało kto. Od trzech lat miałeś wolne tylko raz, zeszłej jesieni. Siedzisz na plaży całymi dniami, w weekendy też. Bierzesz nadgodziny jak dziki wilk, zdobyłeś kwalifikacje ratownika medycznego, do tego praca instruktorska, te twoje kursy dla strażaków… Nawet jeśli cały wszechświat pomaga ci to osiągnąć, to i tak urlop ci się należy.
       Kocowilk pociągnął herbaty ze szklanki w wiklinowym koszyczku.
- Skoro tak, to mogę iść na urlop… - przyznał niepewnie.
- Musisz! – zadeklarował Coelho stanowczo. – Ty pracoholiku! Każdy powinien mieć zajęcie, które przynosi mu satysfakcję, ale zrób sobie przerwę, bo zaraz padniesz. Masz czas do Dnia Republiki i nie próbuj wracać wcześniej.
- Ale to bezpłatny urlop? – zapytał Bernard podejrzliwie. Wolne od lipca do połowy listopada? To brzmiało dziwnie.
- Płatny – zaprzeczył szef. – Głupcem jest ten, kto marnuje drogocenny klejnot, a my przecież nie chcemy, żebyś nam zwiał do Pernambuco. Ale masz wrócić wypoczęty.
- Dziękuję – powiedział kocowilk, ściskając dłoń Coelho. – Postaram się wyjechać z miasta.
- Bardzo dobrze, Bernardzie – uśmiechnął się przełożony. – Podróż jest odzwierciedleniem życia.

     Idąc przez korytarz, Bernard Bumbes czuł na sobie pełne jednocześnie lęku i podziwu spojrzenia młodych ratowników. W branży mówiono o nim, że ma w sobie krew rekina. Gdybyż znali prawdę…
        Na ulicy czekał już skuter. Kocowilk dosiadł go i ruszył w stronę mieszkania.
Poczuł głód, a pora była już odpowiednia na obiad, więc postanowił zjeść na mieście. Normalnie poszedłby do knajpki „Luanda”, którą prowadził jego kumpel António „Fofo” Fonseca, Mulat i były portugalski komandos. Dawali tam pierwszorzędne dania z okry i bananów. Jednakże Fofo od tygodnia miał generalny remont, więc Bernard musiał znaleźć inny lokal.
Jadąc przez Rio, dostrzegł nowo otwartą pierogarnię z międzynarodowej sieci, ale nie spodobała mu się jej pretensjonalna nazwa, a poza tym czytał, że właściciel i jego rodzina są zamieszani w jakieś ciemne sprawki, zatem zrezygnował. Przejechał jeszcze kawałek i w końcu zatrzymał się przed lokalem „O Serrano”.
Wnętrze było stylizowane na góralską karczmę: ściany z bali, drewniane stoły, na ścianach tatrzańskie krajobrazy, skóry dzików i skrzyżowane ciupagi. Z głośników leciał Sebastian Zakopower. Bernard uważał go za najbardziej wkurzającego artystę zaraz po Vengaboys, lecz mimo to zajął miejsce przy oknie.
Podszedł kelner, ubrany stylowo w portki z parzenicami, lnianą koszulę i cuchę. Bumbes nie był rasistą, ale uważał, że czarnoskóry góral wygląda niezbyt autentycznie.
- Jakie jest dzisiaj danie dnia? – zapytał.
- Cycki gaździny w staniku, proszę pana.
- Cycki gaździny? – Bernard spojrzał na kelnera wilkiem. – A kociego jajka z chrzanem czasem nie ma?
- Niestety, proszę pana, zabrakło.
- To poproszę schabowego z kapustą – kocowilk wzruszył ramionami.
- Tak jest, proszę pana – potwierdził kelner, zapisując zamówienie. – Jakaś zupa?
- Co to jest barszcz huculski? – Bumbes ostrożnie wskazał inną pozycję w menu.
- To jest, proszę pana, barszcz ukraiński z oscypkiem.
- Daj pan to.
        Kelner oddalił się i nie było go długo, bardzo długo. Ileż można czekać na zupę? Z nudów Bernard zaczął przeglądać jakieś polonijne czasopismo leżące na półeczce przy stoliku. Szczególnie zainteresowała go reklama wytwórni filmowej z Kurytyby, produkującej niskobudżetowe podróbki znanych polskich filmów. W jej katalogu znajdowały się, między innymi, „Pył i diament”, „Nóż w nodze”, „Wszyscy swoi”, a także seriale: „Z miednicy”, „Czterej czołgiści i szympans” oraz „Juhasik”. Ciekawe, czy można u nich zamówić boks? Mógłby się kiedy przydać na popijawę z Zezinho i Ináciem.
         Oczekiwanie na żarełko przedłużało się. Bernard czekał i czekał, aż w końcu doszedł do wniosku, że w zasadzie mógłby wykorzystać ten czas na ułożenie w głowie treści referatu, jaki miał wygłosić w Vancouver. Ledwo jednak zdążył dopracować pierwsze zdanie, kelner przyniósł posiłek.
         Bumbes wziął się do jedzenia barszczu. Zupa okazała się całkiem-całkiem, więc mógł spokojnie oddać się planowaniu swojego wystąpienia. Miał już temat, teraz rozpracowywał plan. Ale nie było mu dane dokończyć tego etapu pracy, ponieważ nagle ktoś stanął przed stolikiem, zasłaniając mu światło.
       Kocowilk uniósł głowę, aby przytoczyć intruzowi słowa, jakie Diogenes wypowiedział do Aleksandra Wielkiego, lecz sierść się mu zjeżyła na ogonie. Spojrzał w prymitywne oblicze brata swej dziewczyny.
- Wywalili mnie z roboty! – Raul Xisto Araujo nie tracił czasu na wstępy. – Bo się dowiedzieli, jakiego posrańca mam w rodzinie!
        Bernard odwrócił wzrok, skupił się na oscypku.
- Nawala, nawala, nawala lampas, nawala ganap na lampas, gumulantang! – wyrecytował, próbując uświadomić sobie, że „śwagier” stojący przy stoliku jest tylko złudzeniem, nie istniejącym w sposób obiektywny.
- Bumbes, zniszczę cię, ty żydzie, ty mongole! – wykrzykiwał Araujo.
Kocowilk w ogóle nie zwracał na niego uwagi. Zjadł nieśpiesznie oscypka i zabrał się za drugie danie. Kapusta była dobrze ugotowana, ciekawe jak schabowy…
- To będzie twój koniec – gorączkował się Raul. – Ty luju przedostatni! Zadzwonię po kolegów z bazy i jeszcze dostaniesz w ryja…
Bernard w dalszym ciągu pozostawał niewzruszony. Ziemniaki trochę przesolone. No cóż, zdarza się… „Czterej czołgiści i szympans”? Oni naprawdę myślą, że to zabawne?
Raul, widząc, że jego obelgi nie przynoszą skutków, pochwycił kotlet z talerza i wyrzucił przez okno.
            Bumbes skinął na kelnera.
- Poproszę jeszcze jeden kotlet – powiedział. – I ciastko z kremem.
       Wszyscy w barze, od gości po zmywakowego, iże zerkał z zaplecza, obserwowali scenę rozgrywającą się przy stoliku Bernarda. Raul Araujo opierał się pięściami o blat. Poczerwieniał, wąsy mu drgały, dyszał.
- Nie myśl, że jesteś taki mądry – groził. – Poszedłem na policję i opowiedziałem, jak wykończyłeś Beatriz. Oczywiście nic nie zrobili, bo pewnie dałeś im w łapę…
- Kotlet i ciastko dla pana – kelner przyniósł zamówienie.
- Dziękuję bardzo – odparł kocowilk. Wziął ciastko i w najlepszym slapstickowym stylu rozpłaszczył je na twarzy Raula. Sala wybuchnęła śmiechem, jakby rzeczywiście oglądała komedię.
      Bernard patrzył w zwolnionym tempie, jak „śwagier” wyjmuje sobie krem z oczu i strząsa na podłogę.
- Zapłacisz mi za to, ty pedalcu – powiedział Araujo, wciąż umorusany, z białymi od kremu wąsami. Pochylił się nad Bumbesem i złapał go za kołnierz.
     Kocowilk miał już dość. Może i miał do czynienia ze złudzeniem, ale bardzo upierdliwym. Gwałtownie skłonił głowę, dźgając Raula swym wąskim podbródkiem w dłoń. Wstał, chwycił napastnika za podkoszulek i przerzucił go sobie przez bark. Araujo rypnął o podłogę, aż zaskrzypiały deski.
- Tak, proszę państwa, wygląda seoi-otoshi, rzut przez bark z obniżeniem – wyjaśnił Bernard. Ukłonił się i zasiadł do stołu, aby dokończyć posiłek. Oszołomionego Araujo wyprowadził kierownik, któremu dopiero teraz doniesiono o incydencie.
      Bumbes zjadł szybko. Nie miał też głowy do rozmyślania nad referatem. Raulowi jednak udało się wyprowadzić go z równowagi. Jeszcze raz przypomniał sobie swój ból w ciągu tamtych kilku tygodni, kiedy stracił Beatriz… I nawet przygód w USA, Niemczech i Polsce, które przeżył zeszłej jesieni, nie wspominał z satysfakcją. Gdzieś tam pewnie popełnił błąd, tylko gdzie?…
        Dojechał do domu, zaparkował skuter przed klatką. Co by tu teraz zrobić, skoro już jest na urlopie? W lodówce było piwo „Besserwisser”, więc kocowilk otworzył je, zasiadł do komputera i zabrał się za pisanie referatu. Czasem robił przerwy, żeby przejść się po mieszkaniu, zadzwonić do Haddada, spakować się. Do torby podróżnej włożył parę zmian ubrania, książkę na drogę i łom, tak na wszelki wypadek.
       Referat był gotowy o drugiej w nocy. Bernard zdrzemnął się, a następnego ranka, pierwszego dnia urlopu, dołożył do torby laptopa, po czym wyszedł z domu i skierował się w stronę lotniska, nucąc:

Hej tam, gdzieś znad czarnej wody
Siada na koń Kozak młody,
Czule żegna się z dziewczyną,
Jeszcze czulej – ze słoniną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz