Najpierw były
schody. Wyślizgane, szczerbate, pamiętały jeszcze czasy, gdy po chodniku przed
kamienicą chodziła Halina Poświatowska. Schody wiodły w dół, oświetlane jedynie
nikłym jarzeniem słabej żarówki (albo żarem jarzeniówki), i kończyły się w
piwnicy przed mosiężnymi drzwiami. Z całą pewnością drzwi były ze sklejki, ale
okute mosiądzem, więc liczyły się jako mosiężne.
W
środku – duże, jasne pomieszczenie z wygodnym narożnikiem, barkiem, pianinem i
szafą na płyty. Na poczesnym miejscu duża wieża stereo ze strategicznie
rozmieszczonymi głośnikami. Ściany obklejone afiszami oraz portretami śpiewaków
operowych i fotosami ze spektakli. Ołtarz dla Pavarottiego…
Mark
Hades czuł się nieswojo w takim otoczeniu. Preferował inne piwnice, na których
wystrój składały się pentagramy, krzyże (w tym żelazne), tryzuby, czaszki,
czarno-białe zdjęcia norweskich krajobrazów… Tutaj czaszki znalazłyby się
najwyżej ze trzy, i to niezbyt duże. Ze ścian spoglądały na niego dziesiątki
zupełnie obcych twarzy, z których poza Pavarottim rozpoznawał jedynie Wiesława
Ochmana, i to tylko dlatego, że to człowiek zasłużony dla Częstochowy, a po
pociągach w okolicy grasował swego czasu łotrzyk podający się za jego brata.
Mimo wszystko pomieszczenie wypełniała niepodrabialna atmosfera czystego
fanostwa, którą najlepiej odzwierciedlał mural na jednej ze ścian,
przedstawiający Zygfryda, Komandora i Radamesa z obnażonymi mieczami, a pod
spodem słowa: „DEATH TO FALSE OPERA”.
- Napijesz się czegoś? –
zaproponował Leon. Przyprowadził tu kolegę metalowca, aby porozmawiać o
istotnej sprawie.
- Czerwone, wytrawne – powiedział
Hades. Tylko takie wino uważał za prawdziwe.
Leon
nalał mu kieliszek, a potem podszedł do wieży i włączył arię „Nessun dorma”.
- Fajny kawałek – przyznał lider
zespołu Rezun Explosion. – Ale wolę go w wersji Manowar.
- Przejdźmy do konkretów –
powiedział Leon.
Mark
Hades posępnie wzruszył ramionami.
- Konkrety są takie, że się nie
znalazła – zauważył.
Od
zaginięcia Natalie minęły cztery dni. Ani widu, ani słychu, przepadła jak kamfora
w wodę. Obaj postanowili poruszyć znajomych i rozpocząć poszukiwania, ale na
razie pozostawały one bezskuteczne.
- Musimy coś zrobić – powiedział
Leon. – Zniknięcie Natalie to wielka strata dla częstochowskiej opery.
- Chciałeś chyba powiedzieć „dla
częstochowskiej muzyki” – poprawił go Hades. – Nalej jeszcze wina.
- Masz rację, oczywiście –
pianista legendarnej grupy Die Kartoffelen Schiessen pokiwał głową. – Weź
takich „Siedmiu strażaków”. Męczymy się z tym ładnych kilkanaście lat, a kiedy
zjawia się idealna odtwórczyni głównej roli i wszystko jest na dobrej drodze do
zaangażowania jej – pyf! Poczekajmy, ma tu przyjść mój kolega. Ma brata w
policji i może coś wie.
Mark
Hades powiódł zimnym wzrokiem po ścianach, zatrzymał się na granitowym obliczu
namalowanego Komandora.
- Moim zdaniem to Sznycler –
powiedział.
- Sznycler był tak samo
zaszokowany jej zaginięciem jak ty.
- Albo udawał – stwierdził Hades.
– Nie wierzę mu jak psu.
- Och, dałbyś spokój z tymi
swoimi uprzedzeniami wobec ludzi od muzyki poważnej – Leon skrzywił się.
- Nie o to chodzi – tłumaczył się
Hades, popijając trzeci kieliszek. – Facet nawet nie jest artystą. To urzędas,
zafiksowany na zysku za wszelką cenę.
Leon
wstał, podszedł do pianina.
- Wszyscy dyrektorzy Operetki
Częstochowskiej tacy byli – przypomniał. – Chyba to stanowisko robi coś z
ludźmi. Pamiętasz „Kolejarza w opałach”?
Hades
ponuro skinął głową. Jako zaprzysięgły thrashmetalowiec, z zasady nie odwiedzał
operetki. Poszedł tylko raz, kilka lat temu, i akurat trafił na przedstawienie,
które tylko utwierdziło go w przekonaniu, że nie ma po co.
- Aha – potwierdził. – Tak
bezczelnego lokowania produktu, jak wtedy, trudno szukać nawet w krajowych
telenowelach. Ale Sznycler był taki jeszcze zanim dostał Operetkę. Ja bym
sprawdził jego piwnicę.
Leon
podszedł do gramofonu i wyjął z koperty nagranie „Toski” z Moskwy. Założył
majestatyczny winyl na talerz, włączył gramofon i opuścił igłę…
- Ale po co mu to? – w dalszym
ciągu nie dowierzał. – Przecież już i tak miał Natalie jak na talerzu.
Mieszkała w jego domu, zawiadywał jej karierą i finansami…
- Chciał ją no-wiesz.
- No-wiesz?
- Na pewno miał na to ochotę – Hades
był przekonany. – Ale dopóki ja pilnowałem Natalie, brakowało mu odwagi, więc
postanowił ją porwać.
- W twojej teorii jest jeden
słaby punkt – rzekł Leon. – Sznycler ma alibi.
- Jakie alibi? – Hades mrocznie
spojrzał na kolegę.
- W czasie, gdy Natalie zniknęła,
on akurat inkasował od ciebie w papaję.
- To o niczym nie świadczy. Mógł
komuś zlecić porwanie.
- Ale dlaczego z góry się
uparłeś, że to on? – Leon skrzywił się. – Dlaczego nie zakładasz, że mógł ją
porwać kto inny?
Mark
Hades wstał podenerwowany.
- Niby kto? – rzucił. – Na litość
Cthulhu, to było na Focha, w samym centrum miasta. To nie jakaś Katedralna czy
Krakowska, żeby ludzie w biały dzień ginęli bez śladu!
Leon
spojrzał niespokojnie na zegarek.
- No i gdzie się ten Wojtek
podziewa… - wymamrotał.
- Pewnie pół godziny zapowiada,
że musi już wyjść – zauważył Hades. – Jak to operoman.
Posiedzieli
jeszcze trochę przy dźwiękach opery, gdy nagle rozległo się trzaśnięcie mosiężnych
drzwi i do pomieszczenia wpadł szczupły, niezbyt charakterystyczny osobnik w
niebieskiej koszuli. Pod pachą trzymał jakiś rulon.
- To jest Wojtek Morena –
przedstawił go Leon. – Pracownik wodociągów i współzałożyciel naszego Klubu
Prawdziwych Operowców. No i jak, Wojtek, dowiedziałeś się czegoś?
Morena
z kwaśną miną rozwinął rulon. Leon musiał przyznać, że to dość pomysłowe
rozwiązanie, żeby reklamować koncert tak nadzwyczajnej śpiewaczki plakatem
stylizowanym na list gończy. Po chwili jednak ze zgrozą zdał sobie sprawę, że
to nie był afisz. To był prawdziwy list gończy.
Strona
płyty akurat w tym samym momencie dobiegła końca, więc w pomieszczeniu zapadła głucha
cisza. Hades i Leon boleśnie przetrawiali fakt, że ich idealna mezzosopranistka
okazała się niebezpieczną przestępczynią…
- No cóż, taki von Karajan też
święty nie był… - bąknął w końcu Leon.
- Ty! – zauważył Mark Hades. – A
może to kumple twojego braciaka ją zgarnęli?
- Niemożliwe – Wojtek Morena
pokręcił głową. – Pochwaliliby się sukcesem. Poza tym spójrz na datę. List
został wydany wczoraj, czyli już po jej zniknięciu.
Hades
wstał, rozlał wino po kieliszkach.
- Nie wiem jak wy, ale ja
zamierzam ją odnaleźć – powiedział. – Ku chwale częstochowskiej muzyki.
- Jesteśmy z tobą, stary –
potwierdził Leon.
Wypili toast
za odnalezienie Natalie, a potem jeszcze chwilę wpatrywali się w cichym milczeniu
w jej czarno-białe zdjęcie, czytając słowa pod spodem: Poszukiwana. Atak
terrorystyczny. Wielokrotne zabójstwo. Uszkodzenie ciała. Zniszczenie mienia.
Udział w organizacji przestępczej. Ucieczka z zakładu karnego. Może być uzbrojona
i niebezpieczna.
- Będziemy więksi niż Varg
Vikernes… - odezwał się w końcu Mark Hades z podziwem.
***
- Jeżeli dajesz z siebie
wszystko, powinieneś pamiętać o odpoczynku – powiedział Coelho.
Siedzieli
w biurze, z okna rozpościerał się widok na Avenida Atlântica i dalej, na plażę i ocean.
Bernard Bumbes niepewnym wzrokiem śledził ledwo widoczne sylwetki plażowiczów.
- Nie wiem, czy to się godzi –
odpowiedział. – Zostawiać pracę w środku sezonu…
Péricles
Coelho, przełożony ratowników z Copacabany, pogładził się z namaszczeniem po
równo przyciętej brodzie.
- Bernardzie, sam dobrze wiesz,
że u nas sezon jest cały rok – powiedział. – A ty zasłużyłeś na urlop jak mało
kto. Od trzech lat miałeś wolne tylko raz, zeszłej jesieni. Siedzisz na plaży
całymi dniami, w weekendy też. Bierzesz nadgodziny jak dziki wilk, zdobyłeś
kwalifikacje ratownika medycznego, do tego praca instruktorska, te twoje kursy
dla strażaków… Nawet jeśli cały wszechświat pomaga ci to osiągnąć, to i tak
urlop ci się należy.
Kocowilk
pociągnął herbaty ze szklanki w wiklinowym koszyczku.
- Skoro tak, to mogę iść na
urlop… - przyznał niepewnie.
- Musisz! – zadeklarował Coelho
stanowczo. – Ty pracoholiku! Każdy powinien mieć zajęcie, które przynosi mu
satysfakcję, ale zrób sobie przerwę, bo zaraz padniesz. Masz czas do Dnia
Republiki i nie próbuj wracać wcześniej.
- Ale to bezpłatny urlop? – zapytał
Bernard podejrzliwie. Wolne od lipca do połowy listopada? To brzmiało dziwnie.
- Płatny – zaprzeczył szef. –
Głupcem jest ten, kto marnuje drogocenny klejnot, a my przecież nie chcemy,
żebyś nam zwiał do Pernambuco. Ale masz wrócić wypoczęty.
- Dziękuję – powiedział kocowilk,
ściskając dłoń Coelho. – Postaram się wyjechać z miasta.
- Bardzo dobrze, Bernardzie –
uśmiechnął się przełożony. – Podróż jest odzwierciedleniem życia.
Idąc
przez korytarz, Bernard Bumbes czuł na sobie pełne jednocześnie lęku i podziwu
spojrzenia młodych ratowników. W branży mówiono o nim, że ma w sobie krew
rekina. Gdybyż znali prawdę…
Na
ulicy czekał już skuter. Kocowilk dosiadł go i ruszył w stronę mieszkania.
Poczuł głód, a
pora była już odpowiednia na obiad, więc postanowił zjeść na mieście. Normalnie
poszedłby do knajpki „Luanda”, którą prowadził jego kumpel António „Fofo”
Fonseca, Mulat i były portugalski komandos. Dawali tam pierwszorzędne
dania z okry i bananów. Jednakże Fofo od tygodnia miał generalny remont, więc
Bernard musiał znaleźć inny lokal.
Jadąc przez
Rio, dostrzegł nowo otwartą pierogarnię z międzynarodowej sieci, ale nie
spodobała mu się jej pretensjonalna nazwa, a poza tym czytał, że właściciel i
jego rodzina są zamieszani w jakieś ciemne sprawki, zatem zrezygnował. Przejechał
jeszcze kawałek i w końcu zatrzymał się przed lokalem „O Serrano”.
Wnętrze było
stylizowane na góralską karczmę: ściany z bali, drewniane stoły, na ścianach tatrzańskie
krajobrazy, skóry dzików i skrzyżowane ciupagi. Z głośników leciał Sebastian
Zakopower. Bernard uważał go za najbardziej wkurzającego artystę zaraz po
Vengaboys, lecz mimo to zajął miejsce przy oknie.
Podszedł
kelner, ubrany stylowo w portki z parzenicami, lnianą koszulę i cuchę. Bumbes
nie był rasistą, ale uważał, że czarnoskóry góral wygląda niezbyt autentycznie.
- Jakie jest dzisiaj danie dnia?
– zapytał.
- Cycki gaździny w staniku,
proszę pana.
- Cycki gaździny? – Bernard
spojrzał na kelnera wilkiem. – A kociego jajka z chrzanem czasem nie ma?
- Niestety, proszę pana,
zabrakło.
- To poproszę schabowego z
kapustą – kocowilk wzruszył ramionami.
- Tak jest, proszę pana –
potwierdził kelner, zapisując zamówienie. – Jakaś zupa?
- Co to jest barszcz huculski? –
Bumbes ostrożnie wskazał inną pozycję w menu.
- To jest, proszę pana, barszcz
ukraiński z oscypkiem.
- Daj pan to.
Kelner
oddalił się i nie było go długo, bardzo długo. Ileż można czekać na zupę? Z
nudów Bernard zaczął przeglądać jakieś polonijne czasopismo leżące na półeczce
przy stoliku. Szczególnie zainteresowała go reklama wytwórni filmowej z
Kurytyby, produkującej niskobudżetowe podróbki znanych polskich filmów. W jej
katalogu znajdowały się, między innymi, „Pył i diament”, „Nóż w nodze”, „Wszyscy
swoi”, a także seriale: „Z miednicy”, „Czterej czołgiści i szympans” oraz
„Juhasik”. Ciekawe, czy można u nich zamówić boks? Mógłby się kiedy przydać na
popijawę z Zezinho i Ináciem.
Oczekiwanie
na żarełko przedłużało się. Bernard czekał i czekał, aż w końcu doszedł do
wniosku, że w zasadzie mógłby wykorzystać ten czas na ułożenie w głowie treści
referatu, jaki miał wygłosić w Vancouver. Ledwo jednak zdążył dopracować
pierwsze zdanie, kelner przyniósł posiłek.
Bumbes
wziął się do jedzenia barszczu. Zupa okazała się całkiem-całkiem, więc mógł
spokojnie oddać się planowaniu swojego wystąpienia. Miał już temat, teraz
rozpracowywał plan. Ale nie było mu dane dokończyć tego etapu pracy, ponieważ
nagle ktoś stanął przed stolikiem, zasłaniając mu światło.
Kocowilk
uniósł głowę, aby przytoczyć intruzowi słowa, jakie Diogenes wypowiedział do
Aleksandra Wielkiego, lecz sierść się mu zjeżyła na ogonie. Spojrzał w prymitywne
oblicze brata swej dziewczyny.
- Wywalili mnie z roboty! – Raul
Xisto Araujo nie tracił czasu na wstępy. – Bo się dowiedzieli, jakiego posrańca
mam w rodzinie!
Bernard
odwrócił wzrok, skupił się na oscypku.
- Nawala, nawala, nawala lampas,
nawala ganap na lampas, gumulantang! – wyrecytował, próbując uświadomić sobie,
że „śwagier” stojący przy stoliku jest tylko złudzeniem, nie istniejącym w
sposób obiektywny.
- Bumbes, zniszczę cię, ty
żydzie, ty mongole! – wykrzykiwał Araujo.
Kocowilk w
ogóle nie zwracał na niego uwagi. Zjadł nieśpiesznie oscypka i zabrał się za
drugie danie. Kapusta była dobrze ugotowana, ciekawe jak schabowy…
- To będzie twój koniec –
gorączkował się Raul. – Ty luju przedostatni! Zadzwonię po kolegów z bazy i
jeszcze dostaniesz w ryja…
Bernard w
dalszym ciągu pozostawał niewzruszony. Ziemniaki trochę przesolone. No cóż,
zdarza się… „Czterej czołgiści i szympans”? Oni naprawdę myślą, że to zabawne?
Raul, widząc,
że jego obelgi nie przynoszą skutków, pochwycił kotlet z talerza i wyrzucił
przez okno.
Bumbes
skinął na kelnera.
- Poproszę jeszcze jeden kotlet –
powiedział. – I ciastko z kremem.
Wszyscy
w barze, od gości po zmywakowego, iże zerkał z zaplecza, obserwowali scenę
rozgrywającą się przy stoliku Bernarda. Raul Araujo opierał się pięściami o
blat. Poczerwieniał, wąsy mu drgały, dyszał.
- Nie myśl, że jesteś taki mądry
– groził. – Poszedłem na policję i opowiedziałem, jak wykończyłeś Beatriz.
Oczywiście nic nie zrobili, bo pewnie dałeś im w łapę…
- Kotlet i ciastko dla pana –
kelner przyniósł zamówienie.
- Dziękuję bardzo – odparł
kocowilk. Wziął ciastko i w najlepszym slapstickowym stylu rozpłaszczył je na
twarzy Raula. Sala wybuchnęła śmiechem, jakby rzeczywiście oglądała komedię.
Bernard
patrzył w zwolnionym tempie, jak „śwagier” wyjmuje sobie krem z oczu i strząsa
na podłogę.
- Zapłacisz mi za to, ty pedalcu
– powiedział Araujo, wciąż umorusany, z białymi od kremu wąsami. Pochylił się
nad Bumbesem i złapał go za kołnierz.
Kocowilk
miał już dość. Może i miał do czynienia ze złudzeniem, ale bardzo upierdliwym.
Gwałtownie skłonił głowę, dźgając Raula swym wąskim podbródkiem w dłoń. Wstał,
chwycił napastnika za podkoszulek i przerzucił go sobie przez bark. Araujo
rypnął o podłogę, aż zaskrzypiały deski.
- Tak, proszę państwa, wygląda seoi-otoshi, rzut przez bark
z obniżeniem – wyjaśnił Bernard. Ukłonił się i zasiadł do stołu, aby
dokończyć posiłek. Oszołomionego Araujo wyprowadził kierownik, któremu dopiero
teraz doniesiono o incydencie.
Bumbes
zjadł szybko. Nie miał też głowy do rozmyślania nad referatem. Raulowi jednak
udało się wyprowadzić go z równowagi. Jeszcze raz przypomniał sobie swój ból w
ciągu tamtych kilku tygodni, kiedy stracił Beatriz… I nawet przygód w USA,
Niemczech i Polsce, które przeżył zeszłej jesieni, nie wspominał z satysfakcją.
Gdzieś tam pewnie popełnił błąd, tylko gdzie?…
Dojechał
do domu, zaparkował skuter przed klatką. Co by tu teraz zrobić, skoro już jest
na urlopie? W lodówce było piwo „Besserwisser”, więc kocowilk otworzył je,
zasiadł do komputera i zabrał się za pisanie referatu. Czasem robił przerwy,
żeby przejść się po mieszkaniu, zadzwonić do Haddada, spakować się. Do torby
podróżnej włożył parę zmian ubrania, książkę na drogę i łom, tak na wszelki
wypadek.
Referat
był gotowy o drugiej w nocy. Bernard zdrzemnął się, a następnego ranka,
pierwszego dnia urlopu, dołożył do torby laptopa, po czym wyszedł z domu i
skierował się w stronę lotniska, nucąc:
Hej tam, gdzieś znad czarnej wody
Siada na koń Kozak młody,
Czule żegna się z dziewczyną,
Jeszcze czulej – ze słoniną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz