poniedziałek, 29 lutego 2016

Rozdział LII, ostatni i tylko w pierwszej części przyzwoity



Tydzień później

Sandy Herbst przez dłuższy czas wstrzymywała oddech. Nagle wyskoczyła ponad powierzchnię wody z niesamowitym jak na drobną nastolatkę rykiem, niczym rekin obdarzony strunami głosowymi. Niestety, nikogo nie udało się nastraszyć.
Wracała do formy, czuła się prawie całkiem dobrze. Hebanowa prawica Doriana zostawiła na jej twarzy ogromny siniec, ale Sandy nie zdecydowała się nosić obmierzłego makijażu, i tak nie miała już dla kogo się malować.
Stała zanurzona po żebra w Adriatyku, odziana w profesjonalną piankę do nurkowania. Teoretycznie była już jesień, lecz tego dnia w Vodicach na chorwackim wybrzeżu jeszcze raz zjawiło się słońce i temperatura była całkiem babioletnia, więc na plażę przyszli ludzie nałapać fotonów. Herbstówna odczuwała relaks przelewający się w jej organiźmie, jeszcze trzy dni i wraca do Stanów.
No właśnie… To było bardzo intensywne lato. Wyjechała z przyjaciółką, aby uratować i przy okazji zdobyć miłość swojego życia. Miały wrócić we trójkę, wracała sama. Zaprowadziła Victorię na zatracenie, a Natalie wprawdzie uratowała, ale nie dla siebie. Czy żałowała? Nie! W końcu, jak to ujął popularny pisarz, miłość utracona lepsza jest od nigdy niezaistniałej. A poza tym zdobyła konkretne doświadczenie…
Sandy znów się zanurzyła i podkraulowała do brzegu. Plaża była cała wysypana piaskiem, bo administrator miał już potąd skarg turystów na niewygody plażowania na kamieniach, ale dno wciąż pozostawało kamieniste, więc szorowanie po nim frontowymi partiami ciała nie należało do szczególnie komfortowych. Wyszła na brzeg i tanecznym krokiem ruszyła do hotelu, przecinając plażę na ukos. Nonszalancko rozkopywała na swojej drodze piasek zmieszany ze żwirem. Starała się bezpiecznie lawirować pomiędzy plażowiczami, ale w końcu źle coś obliczyła i obsypała żwirem jakąś dziewczynę rozciągniętą na kocu.
- Ej, co ty sobie wyobrażasz? – warknęła tamta, podnosząc się na łokciach.
- Gdybym powiedziała, co sobie teraz wyobrażam, tobyś się zaczerwieniła – odparła Sandy, mrugając do niej bezczelnie.
W hotelu wzięła prysznic i z wielkim wysiłkiem oparła się chęci, aby wyjść z nim na zewnątrz. Ubrała się w białą sukienkę tenisową z napisem „ALC♥H♥LIC”, dopiero co kupioną. Do wyboru była jeszcze taka z nadrukiem „AC/DC”, ale Sandy doszła do wniosku, że mógłby on zostać na niej opacznie zinterpretowany. Założyła swoje wierne glany oraz zapasowe okulary i zeszła na obiad. Nie zamierzała korzystać z hotelowej restauracji, przeszła się nabrzeżem do centrum miasteczka.
Cały czas rozmyślała o wydarzeniach ostatniego tygodnia. Tak jak uzgodniono, Dorian Ritter von Lassaye-Bruchtal został skremowany na podwórzu za domem Dragoljuba Grdosicia. Uroczystość była bardzo podniosła. Orkiestra Czarnego Hrabiego grała marsza żałobnego, major Sumatochin strzelał na wiwat z armaty przeciwpancernej, a Bernard Bumbes, w wysoce symbolicznym geście ostatecznego tryumfu nad życiowym przeciwnikiem, na jego stosie pogrzebowym usmażył kiełbasę. Popioły pochowano pod prasłowiańską lipą, a za nagrobek posłużyła Dorianowi jego hebanowa proteza dłoni.
Po dwóch dniach na społecznościowe konto Natalie przyszła wiadomość, gdzie należy odebrać odszkodowanie. Kocowilk stwierdził stanowczo, że nie będzie przyjmował darowizn od wampirów. Nie wzgardził natomiast ekspropriacją gotówki z hacjendy Grdosicia, ale i tu nie zabrał dużo, bo nie potrzebował. Rekompensaty nie wziął też major Sumatochin, twierdząc, że przyszedł na gotowe i jemu się nie zależy. Tego samego popołudnia musiał zresztą wracać na Ural, bo podwładni przysłali mu SMS o planowanej niezapowiedzianej inspekcji w silosie.
Reszta drużyny odnalazła odszkodowanie w bagażniku niepozornej zastawy, zaparkowanej gdzieś na peryferiach Mostaru, i bez problemu podzieliła się. Profesor Kitow, oprócz swojej doli, przywłaszczył sobie mercedesa po Grdosiciu, którym rychło pojechał do Wiednia odwiedzić jakiegoś kolegę z konferencji naukowej. Podwiózł Marka Hadesa, który stamtąd pierwszym autokarem wrócił do Polski – zająć się organizacją nowych imprez muzycznych i wyzdrowieć.
Mimo wszystko Sandy czuła się niezwykle lekko. Z pewnością przeżyła pewien rodzaj katharsis i czułaby w swojej duszy lazurową bezdnię spokoju, nawet gdyby nie miała teraz kasy, a przecież miała.
Dotarła do centrum Vodic i przechadzała się wąskimi uliczkami. Z ogródka przed jedną z restauracji dobiegały egzotyczne śpiewy, przypominające najogólniej mahometańskie szanty. Herbstówna spojrzała w tamtą stronę: przy stolikach siedzieli somalijscy piraci. Niektórzy rozpoznali ją i radośnie nawoływali.
Weszła do lokalu. Kapitan Adrian Sunday siedział na honorowym miejscu wraz z bosmanem Skukuzą, oficerem operacyjnym Geedim i jakimś księdzem o azjatyckich rysach. Pił caipirinhę i wyglądał na totalnie zadowolonego z życia. Ucieszył się na widok Sandy, a jeszcze bardziej, kiedy przekazała mu podsłuchaną w hotelu informację o drobnicowcu wychodzącym w najbliższych dniach z Zatoki Kotorskiej.
- No i jak? – zapytał. – Wypoczęta?
- Odpoczynek dopiero się zaczyna – odparła Herbstówna i zagwizdała na kelnera, żeby przyniósł kartę.
- Za trzy dni o dziesiątej wychodzimy z terminalu we Splicie – przypomniał Sunday – i bierzemy kurs na Miami. Czy lepiej Nowy Jork?
- Nie trzeba, z Miami dam sobie radę.
- Potem skierujemy się do Bangkoku – dodał, nalewając jej alkoholu. – Mam do przewiezienia tajlandzkiego skoczka narciarskiego z personelem.
- Tajlandzkiego? – zdumiała się Sandy. – Chyba go znam, raczej nie mają tam zbyt wielu narciarzy.
- No to będziemy mieli towarzystwo w podróży – Sunday uśmiechnął się satysfakcyjnie. – Reprezentacja nie miała kasy na rejs, ale zobaczyłem tego zawodnika i był całkiem niezły, więc jestem skłonny zgodzić się na zapłatę w naturze.
- A propos zapłaty… – napomknęła Sandy.
- Oczywiście, przelew będzie w poniedziałek – zgodził się kapitan. – Ale niestety, byłem zmuszony zmienić system rozliczania. Zamiast stałej pensji dostaniesz siedem i pół procent od każdego nagonionego pryzu.
- W porzo – zgodziła się. – Będę wybierać najbardziej wypasioną żeglugę.
Przyszedł kelner, więc pirat zamówił jeszcze jedną caipirinhę, a Herbstówna – tradycyjną chorwacką pizzę z tradycyjnym chorwackim prosciutto. Skukuza z pasją opowiadał o swoim nowym lepkościomierzu.
- A więc wszystko kończy się w sumie dobrze – stwierdził Adrian. – Kawaler von Lassaye-Bruchtal poniósł karę, Natalie odnalazła Edwarda… Sytuacja tym lepsza, że najpierw oboje z osobna odnaleźli mnie.
- No – przyznała Sandy. – Tylko Victorii żal.
- Słyszałem – pokiwał głową. – Straszna tragedia. Mam nadzieję, że sprawca został ukarany po piracku.
- Cóż, nie wyglądał najlepiej, kiedy z nim skończyłam.
- Zuch dziewczyna! Trochę szkoda, że nie wzięliście Doriana żywcem. Sądząc po zdjęciach, mógłbym zrobić z niego niezły pożytek…
- Ee, z kogoś takiego jednak więcej szkody niż korzyści.
- Ale jaki piękny byłby z tego akt sprawiedliwości dziejowej! A tak przy okazji – przypomniał sobie Adrian – to w ramach bonusu, gdyby trafiła się jakaś nadobna branka, prześlemy ci zdjęcia do wglądu.
- Dzięki, raczej nie potrzebuję.
- W takim razie gratuluję samokontroli.
- To nie samokontrola – odparła. – To wierność.

Po obiedzie Sandy poszła do vodickiej mariny. Patrzyła w zadumie na jachty, a jej uszy wypełnione były bezczelnymi krzykami niewychowanych mew. W sumie teraz mogłaby kupić sobie jakąś krypę… Odpadłyby opłaty za użytkowanie gruntu, a z czasem dogadałaby się z Sunday Logistics i przeszła na podwykonawstwo. Tylko by rabowała statki, a łupy przekazywała firmie do dalszego zagospodarowania.
Ale najpierw musi pojechać do Horton, żeby ludziom w mieście gula skoczyła. Szkoda, że nie z Natalie, ale cóż, tak wyszło. No i musi zrobić jeszcze coś dla Vicky Mae: potajemnie wmurować tablicę ku jej czci na budynku szkoły, tak jak wcześniej zamówiła tablicę pamiątkową dla Natalie.
Skrajem nabrzeża nadchodził Bernard Bumbes. Niósł papierową torebkę i co chwila rzucał z niej jakieś okruchy kaczkom, łabędziom, mewom i żeglarzom.
- O, i ty tutaj? – zauważył. – To chyba dość popularna miejscowość.
- Chyba nie aż tak bardzo – stwierdziła Sandy – skoro Natalie z Edwardem pojechali na wycieczkę do Włoch. Też bym kiedyś chciała.
- Mnie tam nie ciągnie. Znam jednego Włocha, prowadzi restaurację w Rio, i to mi wystarczy.
- Jedziesz do domu? W razie czego mogę załatwić miejsce na transatlantyku.
- Dzięki, na razie chcę zostać w Europie. Jak tylko wrócę na Copacabanę, zaraz wpadnę w wir pracy, a podobno muszę odzyskać pełną formę.
Na najbliższym jachcie ktoś włączył radio i zbolały głos zaczął zawodzić o pomarańczach w pustej szklance.
- O nie, znowu Feel? – westchnął kocowilk. – To już Samuel Hui lepszy, przynajmniej nie rozumiem, o czym śpiewa. Chodźmy stąd.
Ruszyli z powrotem w stronę plaży, rozmawiając o zdarzeniach ostatnich miesięcy. Sandy zamyśliła się nad swoją sytuacją materialną.
- No więc mam pół miliona dolców od prababci Natalie, prawie milion euro od Czarnego Hrabiego, od kapitana Sundaya parędziesiąt patyków i widoki na jakąś kasę w przyszłości. Mogę zrobić wszystko, jechać gdzie chcę, założyć firmę i zbudować sobie mały, biały domek. Tylko nie mam dla kogo. Jestem skazana na wieczną samotność.
- To zupełnie tak jak ja. Ale ty, w odróżnieniu, możesz jeszcze kiedyś znaleźć odpowiednią partnerkę.
- Odpowiedniej już nie znajdę. Natalie jest tylko jedna i nawet gdyby ją sklonowali, to już nie będzie to samo.
Bumbes zdążył już sobie wyrobić zdanie o Sandy. Uważał ją za pokrewną duszę i wyznawczynię bardzo zbliżonego systemu wartości, a w dodatku znakomitą pływaczkę i kieszonkowego badassa. Uznał więc, że nie może pozwolić jej samopoczuciu osuwać się w rozpadlinę.
- Widziałem w oczach Edwarda tęsknotę za morzem – stwierdził. – Pewnego dnia podda się tej tęsknocie, a wtedy… przyjdzie twój czas.
Oboje zdawali sobie sprawę, że słowa Bernarda były całkiem patetyczne i wymyślone na poczekaniu, a nie potwierdzała ich empiryczna obserwacja, ale mimo wszystko Sandy poczuła się po nich nieco lepiej. Skoro jeszcze istniała jakaś szansa…
- Ścigamy się na 1500? – zaproponowała.
- Pod prąd – uściślił kocowilk.
I odeszli w siną dal, zjednoczeni wspólną samotnością, śpiewając z tryumfalną melancholią:

Na głowie kwietny ma wianek,
W ręku zielony badylek,
A przed nią bieży tyranek,
A nad nią lata daktylek!

***

W tym czasie Natalie z Edwardem postanowili znacznie odpocząć, zanim wciągnie ich wir kariery. Po załatwieniu wszystkich spraw wybrali się do centralnych Włoch, zamówiwszy nocleg w hotelu w małej miejscowości w gminie Castel Sant’Angelo.
Natalie miała przed sobą świetlaną przyszłość, mimo że jej historia doczekała się już omówienia w kontrowersyjnym programie „Mówię jak nie jest”. Najpierw czekała ją rola głównej gwiazdy na festiwalu współorganizowanym przez Marka Hadesa. Nie udało się zdążyć na Dzień Listonosza, imprezę przełożono więc na Dzień Kolejarza. Początkowo miała się odbyć w Częstochowie, ale menedżer Sławomir Sumczupa, w obawie przed policją, postanowił dla odwrócenia uwagi urządzić dzień wcześniej przegląd kapel beercore’owych, a właściwy festiwal przenieść, jakże adekwatnie, do miejscowości Masłońskie-Natalin. Potem miała przyjść pora na wspólne nagrania z Fisharmonikami Wrocławskimi, a kolejka wykonawców pragnących nawiązać choćby gościnną współpracę ze słynną śpiewaczką Natalie Paranormal stawała się coraz dłuższa. Jeszcze tego dnia z Markiem Hadesem kontaktował się w tej sprawie screamowy zespół Devil Is A Penguin z Wieruszowa.
Trochę mniej wyraźnie rysowała się przyszłość Edwarda. Wieść o jego eskapadzie musiała prędzej czy później dojść do uszu mistrza Kjelleruda, dyrektora szkoły czarodziejów z Ontario, który stanowczo zakazał mu podejmowania jakichkolwiek działań w związku z Natalie. Co prawda Patel mógł się wykręcać, że przecież nic nie zrobił, to ona uratowała jego, ale i tak nie sądził, aby po jawnym naruszeniu dyscypliny pozwolono mu kontynuować edziukację. Zawsze jeszcze mógł się poświęcić profesjonalnej karierze muzycznej…
Nieszczęsny Logan Klinkitt został pochowany w rodzinnym Vancouver. Edward nie mógł przybyć na pogrzeb, więc w jego imieniu pojechała siostra oraz dwaj pozostali muzycy zespołu Krankschaft: Nick Yoxall i Kalju Laar. Na nagrobku wyryto tajemniczą inskrypcję: „ROMBAJN KOMBAJN”, a poniżej przymocowano mosiężną pięciolinię z zapisem nutowym solówki, którą uważał za najbardziej udaną w swoim dorobku. Grób zabezpieczał przed złodziejami system wynaleziony przez Marka Hadesa jeszcze w technikum: części metalowych można było dotykać do woli, byle spokojnie, natomiast przy mocniejszym szarpnięciu zamykał się obwód i cmentarnego szmelcarza raził prąd.
Nadeszły też wieści z Petersburga. Po katastrofie w Małej Operze Tragicznej i pikiecie pod szpitalem ojciec Warsonofiusz tak się rozzuchwalił w swojej antyoperowej krucjacie, że w końcu został zawieszony przez biskupa. Kiedy ostatnio go widziano, przesiadał się w Moskwie na kolej transsyberyjską. Prawdopodobnie zamierzał wypowiedzieć posłuszeństwo archijerejowi i dołączyć do chłystów.
Przybywszy do hotelu w niewielkim uzdrowisku gdzieś wśród wzgórz Lacjum, Natalie z Edwardem po krótkich negocjacjach dostali pokój na końcu korytarza. Wszystkie pozostałe były zajęte przez pielgrzymów, którzy jechali do Rzymu sobaczyć papieża.
Pokój był urządzony dość spartańsko: dwa żelazne łóżka z pogniecioną pościelą, mały telewizor na stoliku, zimne płytki na podłodze i to wszystko, nie było nawet kosza na śmieci. Natalie od razu udała się do łazienki, żeby się odświeżyć. Woda była lodowata, w toalecie nie działała spłuczka, a suszarka do włosów była zepsuta. Na domiar złego w całym numerze jechało siarkowodorem i było zimno jak w psiarni. Edward tymczasem odsłonił zasłonę i zobaczył kraty w oknie. Widok rozpościerał się na wybetonowane podwórze, którego pośrodku stało jakieś ustrojstwo o groźnym wyglądzie, zapewne źródło olfaktorycznej masakry.
- Nie można było zamówić czegoś o wyższym standardzie? – zawołał ku drzwiom łazienki. – Przecież mamy finans.
- Zależy ci na standardzie pokoju czy na mnie? – odkrzyknęła przez strugi wody prysznicznej.
Edward poszedł do recepcji i domagał się od pracownika, żeby coś zrobił. Włoch słabo mówił po angielsku, ale obiecał załatwić sprawę spłuczki – i rzeczywiście, już po chwili pod drzwiami pokoju pojawiła się miednica. Gorzej było z ciepłą wodą, bo gospodarz stwierdził, że dla dwóch osób nie opłaca mu się grzać wody (pielgrzymi to co innego, oni są odporni). Kiedy Patel, niby przypadkiem, rozchylił swój łososiowy żakiet tak, aby było widać rewolwer wetknięty za pasek, Włoch z pewną niechęcią poszedł wreszcie napalić w piecu.
Tymczasem Natalie zdążyła się ukąpać, zeszła na dół i wyglądała świeżo und olśniewająco. Poszli na kolację do hotelowej restauracji i znaleźli wolne miejsce. Zamówili duże porcje spaghetti, ale zanim kelnerka przyniosła, pielgrzymi przy sąsiednich stolikach zdążyli odmówić pół różańca i wyjść. Makaron był lodowaty, za to sos wrzący, zaś do wina obydwoje nie mieli zastrzeżeń.
Przy posiłku uwagę Natalie zwrócił fakt, że Edward co jakiś czas dotyka lewej strony szyi.
- Coś nie tak? – zdziwiła się.
- Przez ostatni rok dorobiłem się wrażliwej szyi.
- Dlaczego?
- Ciągle ktoś mnie gryzie – stwierdził Edward. – Albo Dorian, albo ruskie zombie, albo japońska wampirzyca, albo Stella…
- Kto to jest Stella? – zapytała Natalie podejrzliwie.
- Taka tam psychofanka z Vancouver. Nie opowiadałem ci?
- Nie. Spałeś z nią?
- Cóż, „spanie” to niezbyt precyzyjny termin…
- Jak mogłeś mnie zdradzić z jakąś nędzną wydmuchrzycą? – Natalie momentalnie znalazła się w szoku. Nie mogła uwierzyć, że jakaś pospolita walencja trachnęła jej Edwarda, który powinien być jej.
- Wiesz, w tej sprawie nie bardzo miałem cokolwiek do powiedzenia – odparł Patel niezbyt chętnie. – Wręcz byłem przerażony. Potem jeszcze próbowała mnie zabić, więc w porównaniu… Wszystko jedno, przepraszam.
- Biedny Edward… – powiedziała, głaszcząc go po policzku.
- Oczywiście, to jest najodpowiedniejsze postępowanie z ofiarą takiego zdarzenia – odparł Edward ironicznie. – Ale wyłącznie w twoim wykonaniu skuteczne. Poza tym Dorian był jednak gorszy.
- Najgorszy – poprawiła. – A ty jesteś najlepszy.
W restauracyjnej łazience woda była ciepła, ale za to Natalie zupełnym przypadkiem złamała kran. Potem wrócili we dwoje na piętro. Na schodach Edward złapał za poręcz i wyrwał ją ze ściany.
Zdążyło się już ściemnić. Z jednego z pokojów dobiegały odgłosy rozrywki i tańców, grupa pątników śpiewała do gitary popularne pieśni pielgrzymkowe, takie jak „Cztery razy po dwa razy” albo ta o księdzu bernardynie.
Idąc korytarzem na piętrze, oboje zrozumieli w jednej chwili, że jedynym sposobem wytrzymania w takich warunkach jest zająć wszystkie zmysły czymś zupełnie innym. Jeszcze zanim Patel zdołał otworzyć drzwi do pokoju, Natalie z wielkiego podekscytowania zaczęła go humpać na sucho przez ubranie.
Wparowali do środka, niemal tratując się nawzajem w drzwiach. Edward, rozpinając w biegu koszulę, włączył telewizor dla podtrzymania nastroju. Akurat nadawano serial przygodowy „Gianossico”, co prawda ze zniekształconą ścieżką dźwiękową i paskiem szumu pośrodku ekranu, ale w tym momencie nie miało to większego znaczenia, gdyż obie osoby obecne w pokoju miały jeden cel: zapieczętować wielki sukces i scelebrować koniec całego tego kanaanu, przez jaki przeszły w ciągu ostatniego roku.
Celebrację zaczęli od twarzy. Wargi Natalie wtrzepotywały się w usta Edwarda jak niedźwiedziówka gosposia w kwiat wiciokrzewu. Ich języki zatańczyły zmysłowy taniec świętego Wita. Pod swymi dłońmi Edward wyczuwał smukły jak brzózka kręgosłup damy swojego serca i innych organów, i na dotyk widział w nim jedynie samą perfekcję. Natalie z czułością uszczypnęła go silnie od tyłu w szeged i natychmiast poczuła trafienie jego środkowym prostym, który w tymże momencie doszedł do wniosku, że nadszedł już czas. Przekonawszy się na własnej skórze, jak ogromna była tęsknota Edwarda, Natalie aż straciła dech, a kiedy znów złapała powietrze, przywarła doń ciasno, markując nadzianie się na jego konkrety. Wizja przyszłości w perspektywie najbliższych minut zahuczała jej w głowie jak czarna burza padająca smolistym deszczem na złotawe łany.
Zrzuciła bluzkę, pozostając w luksusowym stanisławie, otrzymanym od Czarnego Hrabiego w ramach odszkodowania. Ów monumentalny wampiryczny kutang, prawdziwe rękoarcydzieło, uczyniony był z wyszywanego złotem malachitowego jedwabiu. Ramiączka wyhaftowano w misterne arabeski, na skrzydełkach widniała panorama szesnastowiecznego Trewiru, środkowy klin ozdobiony był głową lwa, a na miskach przedstawiono sceny z „Dekameronu”. W tak wytwornej oprawie naturalne bogactwa Natalie prezentowały się apetyczniej niż dwie porcje budyniu malinowego. Jej designersko markowe purpurowe majtki, obszyte kongijską koronką, w porównaniu prezentowały się jak mały fiat przy rojsrojsie.
Na ten widok Edward jęknął z bólu i uronił samotną łzę, gdyż tekstylia, które miał jeszcze od pasa w dół, okazały się okrutną celą dla jego docenta. Mimo wszystko postanowił zdjąć spodnie z godnością i monumentalnie. Udało mu się to całkiem dobrze, gorzej z bokserkami, które z definicji nie są zbyt monumentalne. W tym momencie nie miało to już dla niego większego znaczenia i zdarł z siebie resztę przyodziewku. Gdy oczom Natalie ukazał się jego upragniony czeburek, poczuła, jak jej organy grają i śpiewają w euforii. Zarumieniła się wielopłaszczyznowo. Jeszcze raz rzucili się sobie w ramiona i tulili się z całą namiętnością i przywiązaniem, nie zważając na to, że Edwardów storczyk dźgał Natalie ordynarnie w brzuch.
Nie było już na co czekać. Natalie pochyliła się, by rozpocząć zdecydowane działania za pomocą ust swoich pąsowych. Niestrudzenie defraudowała Edwardowi aksolotla, mrugając do niego raz po raz, a on syczał jak lokomotywa, owszem, stojąca, ale bynajmniej nie na stacji. On wyprężon pionowo, ona zgięta w kąt prosty – w tym spartańsko urządzonym pokoju, gdzie brakowało podstawowych sprzętów, razem utworzyli dyszące krzesło. Co prawda na klęcząco byłoby jej wygodniej, ale Natalie nie zamierzała więcej padać na kolana.
Nie mogąc się doczekać szansy odwzajemnienia pieszczoty, Patel złapał ją w końcu za biodra i obrócił o 180 stopni w płaszczyźnie pionowej, a potem lingwistycznie pocieszał jej zroszoną uczuciem budżetówkę, zatkawszy sobie uszy udami Natalie, aby nie rozpraszały go dialogi z serialu. Nagłe zespolenie dwojga kochanków zaprzeczało większości praw grawitacji i gdyby je zobaczył Izaak Newton, niewątpliwie naliczyłby Natalie i Edwardowi dotkliwą karę finansową. W pionie trzymała ich siła nośna wzajemnej namiętności, gdy zadawali sobie wstępną rozkosz z najpełniejszą precyzją, prześcigając się w tym, kto kogo obdarzy bardziej przyjemnym doznaniem. W końcu Patel nie wytrzymał i cisnął swą partnerkę na łóżko, zamierzając zaraz do niej dołączyć. Natalie postanowiła zaprezentować przed nim swój talent sceniczny, stanęła na łóżku, aby teatralnie ściągnąć swój biustowny seksonosz. Ręce jej drżały, więc miała z tym pewien problem.
Nagle w łazience jakieś syreny zagrały w rurach. Edward odwrócił się odruchowo i niechcący uderzył swoim hansem w telewizor, który z hukiem implodował. Jedynie dzięki błyskawicznemu rzuceniu zaklęcia izolacyjnego Patel nie doznał generalnego uszczerbku na honorze. Natalie pośpieszyła mu z pomocą, zapominając o scenicznych inklinacjach. Ściągając przez głowę swój niesamowity halter, odsłoniła się już dwustuprocentowo. Edward doświadczył chwili dwudziestokaratowego szczęścia, kiedy jego bezbronny kaktus znalazł się pod opieką pysznych paraboliczności Natalie.
Ona zaś wykonała salto w tył, lądując na kołdrze, i podrzuciła swe biodra w oczekiwaniu na bycie ostatecznie zszaszłykowaną. Popełniła jednak bardzo istotne przeoczenie: nie powiedziała Edwardowi, że jest zrekonstruowaną dziewicą. Może i dobrze się stało, bo dzięki temu nie był zakłopotany i weszedł w nią jak Mojżesz w Morze Czerwone. Trysnęła krew, rozbryzgując się na prześcieradle, na ścianach, na resztkach telewizora, na firankach, na lampie i na suficie, a także na samym Edwardzie, który w efekcie wyglądał jak Carrie z „Carrie” podczas balu maturalnego.
- Zapomniałam! – rozchichotała się Natalie, paląc cegłę. – Ja nie mogę, ale ze mnie krejzolka…
Edward na wszelki wypadek rzucił na nią zaklęcie uzdrawiające, a sam poszedł generalnie się obmyć. Na szczęście woda była już ciepła. Po wyjściu z łazienki udał się do recepcjonisty i pod groźbą zamienienia w ropuchę wymusił od niego świeży komplet pościeli. Cała ta procedura troszeczkę zepsuła Patelowi nastrój, a jego wandalus dość niechętnie podchodził do próby ponowienia sprzężęnia. Trzeba było podjąć jakieś środki zaradcze. Natalie pozwoliła więc Edwardowi udoić swe dostojeństwo. Przyłożył się do tej roboty z entuzjazmem przechodzącym momentami w brutalność, ale wszystko było pod całkowitą kontrolą. Natalie czuła się jak na brylantowej pierzynie, dając się totalnie pofondlować komuś, komu w pełni ufała.
Przez moment tylko przemknęło jej przez głowę, jak dobrze byłoby mieć świadomość, że jeszcze ktoś inny na świecie cieszy się doznawanym przez nią szczęściem. Tak, warto było przeżyć to wszystko, nie tylko ze względu na doznawane właśnie fajerwerki zmysłów. Była prawdziwie ubogacona i pragnęła, aby i Edwardowi to się udzieliło, choć sam też swoje przeżył.
Klapnęła przodem na materac, a potem uniosła najniższy odcinek pleców i wypięła się szarmancko, zapraszając wybranka do środka. Edward wciągnął swoje jestestwo na łóżko i zbliżył się na kolanach, aby dokonać prawidłowego zespolenia. Ustawiwszy się jednak za Natalie, niespodziewanie poczuł się hipnotyzowany przez jej mroczny reflektor. Już miał skierować doń swego cedenbała, kiedy nagle przypomniał sobie z własnego doświadczenia, że tak czynią łotry (ach, ten Adrian!), i momentalnie pohamował swoją pokusę. Zamiast tego wybrał drogę szerszą i komfortowszą, choć bardziej ryzykowną, i bez żadnej nawigacji wjechał w jaśminów korytarz. Natalie wydała z siebie skwir tysiąca sokołów, czując, jak Patel rozpruwa ją swoim miłym wartburgiem. Edward natomiast, po przeżyciu początkowego szoku z nadmiaru wrażeń, rozpoczął załadunek jej silosu. Jego biodra szybko wystartowały i już po chwili wrzucały czwarty bieg, a dłońmi galopował po plecach Natalie lub wplatał je w jej czarne włosy i owijał wokół nich. Czuł swoistą ulgę, że w pokoju jest tak mało sprzętów, bo w ten sposób może uda się zminimalizować straty…
Natalie pokwikiwała rytmicznie, co było jak najbardziej na miejscu, skoro pędzel Edwarda malował ogród rozkoszy ziemskich na jej różowej sztaludze. Gdy zaś Patel zmienił melodię i dla odmiany zaczął ją manualnie adorować od spodu, była już pewna, że to miłość. Jego muzykalne palce, przemykające jak stado łasic po wszystkich jej okrągłościach, elipsach i parabolach, cechowały się niezwykłą subtelnością i wyczuciem, mając w skłanianiu Natalie do przygryzania wargi udział niemal równie wielki, co jego galopujący kucypon.
Gdyby tak jeszcze udało się przy tym wszystkim patrzeć w jego oczy! Sięgnęła oburącz do tyłu, próbując złapać Edwarda za włosy i przyciągnąć do siebie, ale straciła podparcie i runęła w przód, uderzając czołem o ścianę.
- No ja nie mogę – westchnęła, trzymając się za głowę. – Co za interesująca noc.
Patel, leciutko zakłopotany, siedział naprzeciwko niej, cały lśniący, a jego tadeusz mierzył w górę niczym zenitówka. Natalie podjęła ryzykowny krok i stanęła na rękach, by podać Edwardowi ponownie swe biodra. Złapał ją za miednicę, obrócił i z impetem nadział wprost na swego prezesa, aż zajodłowała, zaciskając z całej siły powieki. Przenikając się, przybrali pozycję przypominającą w ogólnym zarysie literę „X”, której ramiona tworzyły ich kończyny.
Było po prostu transcendentalnie, Edward i Natalie zjednoczyli się ze sobą niczym cement i kruszywo w skrzypiącej lnianej betoniarce. Ona zaczęła niestrudzenie podskakiwać, czując, jak jego nieskruszony grzesznik miota się w jej purpurowym konfesjonale. On natomiast modulował swe posunięcia, czasem wybiegając na rekonesans w lewo lub w prawo i generalnie doprowadzając Natalie do szwedzkiej pasji. Z prawdziwą fascynacją obserwował w trakcie tych czynów nie tylko jej sprężynujące miękkości, ale też własną klatkę, co bez wątpienia było jakąś reminiscencją chwil spędzonych z Ad… zresztą nieważne. Myśli i oczy Edwarda błyskawicznie przeskoczyły na dzielne sfery Natalie, a zaraz potem uczyniły to jego ręce. Natalie gwizdnęła z wrażenia. Edward ze swojej strony czuł się w niej tak bardzo na swoim miejscu, jak kebab w tortilli. Czasami zbliżał dystans, powodując wzajemne się ocieranie w rejonie brzusznym, a ona wówczas zaciskała na nim swoje ramiona.
Roztoczyli wokół siebie ocean powszechnej deboszerii, w którym srebrno-różowe fale pozytywności rozbijały się o białe klify, a obustronna fascynacja i przywiązanie, wybujałe jak barwinek zaledwie tydzień po ponownym spotkaniu, unosiły się nad wodami i w wodach, ślizgając się wśród szmaragdowych stalagmitów swobody. Nie dopuszczali do siebie zrutynowienia. Jeżeli Edward padał na plecy, to Natalie ewidentnie udawała windę, jeżdżąc w górę i w dół po jego mecenasie. Gdy wycieńczona nieustannym forsowaniem miednicy waliła się z impetem na kołdrę, Patel schodził na nią jak jednoosobowy desant, by swym torobajdłem odbywać słodką karę ciężkich robót w jej elastycznym kamieniołomie. Potem znów tworzyli z siebie drżący wieszak, spoglądając sobie wzajemnie w czułe oczęta…
Tak długa rozłąka i tak namiętne rozliczenie po niej musiały dać monstrualny efekt. W pewnej chwili Natalie zdała sobie sprawę, że TO już nadchodzi i zaraz TAM będzie. Nie miała czasu ostrzec Edwarda, tchu całkiem jej brakowało, więc zanim coś wykrztusiła, chwycił ją w szpony myszołów namiętności. Szczytowała jak taternik na czubku Makalu wśród niekontrolowanych wrzasków, bardziej przeraźliwych niż na szkolnym korytarzu. Edward, patrząc jej głęboko w oczy, nie potrzebował słów, aby samodzielnie zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Złapał ją za prawą kostkę i szarpnął ostro do góry, starając się nie pamiętać, od kogo się tego nauczył. Zintensyfikował ruchy suwające, wrzucając swym biodrom autopilota. Jeszcze jeden pocałunek w tym całym młynie – i po chwili sam zawtórował Natalie. Jego benwenuto eksplodował najprawdziwszą salwą, od której Natalie wbiła kolejny level w poddawaniu się wodospadycznemu tajfunowi wrażeń sensualnych i osiągnęła metę kolejno dwadzieścia jeden razy. Oboje, wtuleni w siebie, zaryczeli triumfalnie, a za akompaniament posłużyło im apokaliptyczne skrzypienie i brzdęk łóżkowych sprężyn, nieprzyzwyczajonych do takich przeciążeń. Wewnętrzny atomowy fajerwerk rozłupał się i miłość wypełniła powietrze falą uderzeniową, wydmuchując zimno i siarko-odór za okno…

Rano zapanował orzeźwiający chłód i popłynęły tumany nad siarczanym jeziorem. Członkowie grupy pielgrzymkowej wychodzili na papierosa lub szykowali się na wyjazd do Watykanu.
Natalie z Edwardem zeszli na śniadanie, a potem wyszli przed hotel i przez moment podziwiali okolicę, stojąc tyłem do hotelu, żeby nie psuł nastroju.
- To co, skoczymy sobie do Rzymu? – zapytała.
- Najpierw chciałbym zobaczyć Gran Sasso.
- A co tam jest ciekawego?
- Wszystko.
Jeszcze raz zetknęli się ustami. Ich pocałunek był namiętny i bardzo długi, aż w pewnym momencie Natalie złapała Edwarda za jego pobudzonego chwastuna, tak, aby wsiadający do autokaru pielgrzymi nie mieli najmniejszej wątpliwości, że właśnie widzą świadectwo autentycznej miłości.
Wreszcie spojrzała Patelowi głęboko w oczy i zadała to z dawna zaległe pytanie:
- Edwardzie, czy chcesz ze mną chodzić?
Edward uśmiechnął się łobuzernie.
- Po co chodzić, skoro można jechać? – zapytał i ruchem głowy wskazał zaparkowany na poboczu motocykiel.