poniedziałek, 25 stycznia 2016

Rozdział L, z którego nie wszyscy wyjdą cało



Do przytomności wróciła Natalie z trudem. Było jej bardzo niewygodnie, kręciło jej się w głowie i bolały ją sarenki.
Otworzyła oczy i rozejrzała się. Znajdowała się w kiczowato urządzonym salonie. W głębi, przy telewizorze plazmowym, siedział Edward na golasa, przywiązany do krzesła i zakneblowany pomarańczową taśmą izolacyjną. Oczy miał zamknięte i wyglądał na oszołomionego prochami, zaś na piersi widniały mu ślady czarnej szminki. Sandy była kompletnie ubrana, ale siedziała ze skrępowanymi kończynami na kanapie po prawej, a zza kanapy wystawały glany Marka Hadesa.
Spojrzawszy w dół, Natalie stwierdziła, że ktoś zdjął jej nie tylko koszulkę, ale nawet biustohalter, i to jakimś cudem bez ściągania żakietu. W każdym razie pozostawała kusząco wyeksponowana w pozycji wiszącej. Jej nadgarstki były skute kajdankami przytwierdzonymi do łańcucha zawieszonego na haku w suficie.
Skrzypnęły drzwi i z przedpokoju wszedł do salonu Dorian von Lassaye-Bruchtal. Miał na sobie aksamitny smoking czarny jak oczy kruka, jedwabną koszulę z kołnierzem a la Juliusz Słowacki oraz równie czarną pelerynę ze szkarłatną podszewką. Uniósł rękę na powitanie Natalie, która z przerażeniem stwierdziła, że jego prawica jest cała drewniana, tylko na palcach lśnią srebrne paznokcie.
- Na litość boską, Dorianie, co się stało z twoją dłonią? – krzyknęła zaszokowana.
- Dałem sobie rękę uciąć, że mnie nie zostawisz – odparł.
Podszedł bliżej i zimnym hebanem pogłaskał Natalie po policzku.
- Naprawdę sądziłaś, że uda ci się mi uciec? – zapytał ze zmysłowym szyderstwem. – Nie doceniłaś potęgi mojej namiętności. Teraz, kiedy jesteś znowu moja, zapłacisz mi za to. Wszyscy zapłacicie.
Natalie spojrzała mu prosto w oczy.
- Już ze sobą nie chodzimy – oznajmiła stanowczo.
Kawaler von Lassaye-Bruchtal eksplodował złowrogim śmiechem.
- Nie chodzimy? Zapomniałaś, że braliśmy ślub?
- Braliśmy, a nie wzięliśmy – uściśliła. – Ceremonia się nie udała.
- Tylko i wyłącznie przez ciebie! – zakipiał wampir. – Włożyłem w nasz ślub tyle wydatków, zaangażowania emocjonalnego i poniosłem takie konsekwencje, że z mojego punktu widzenia jest ważny! A gdyby nawet nie był, to mogę cię mieć i bez ślubu, kto mi zabroni?
Nachylił się nad Natalie i zaczął ją natarczywie całować w czoło, nos i policzki. Nie w usta, żeby przypadkiem go nie ugryzła.
- Ej! – krzyknęła Sandy, zupełnie jakby nie znajdowała się tak samo na łasce Doriana. – Jak pani mówi „nie”, to znaczy „nie”!
Dorian wyprostował się, obrzucił Herbstównę pogardliwym spojrzeniem.
- Słyszałaś coś, Natalie? Bo chyba mi się tylko zdawało…
Podszedł do Sandy i na odlew uderzył ją protezą w twarz, aż głowa gwałtownie odskoczyła, a okulary spadły na podłogę. Kiedy Dorian odstąpił o krok, na twarzy Sandy widniała krwawa rysa od jednego z paznokci.
- Wiesz co… – zaryzykowała Natalie. – Skoro już mnie masz, to ich możesz wypuścić.
- O nie, moja panno, nie dam ci tej satysfakcji! – kawaler von Lassaye-Bruchtal śmiał się w szczerym poczuciu tryumfu. – Od tej pory to ty będziesz dawać satysfakcję mnie!
Zbliżył się do Edwarda, pogłaskał go po włosach. Patel uniósł głowę i z przerażonym smutkiem spojrzał na Natalie.
- Cóż… – westchnął Dorian. – Z początku nie mogłem zrozumieć, co zobaczyłaś w tym całym Edwardzie, ale od tej pory miałem okazję go poznać, i to całkiem dogłębnie.
Usiadł Patelowi na udach i zaczął go bezceremonialnie, brutalnie obmacywać. Edward muczał coś dramatycznie przez zaklejone usta, samotna łza spłynęła mu po smyranym przez Doriana policzku. Wreszcie wampir zakończył swą jednostronną pieszczotę i znów zwrócił się do Natalie.
- Oboje wiemy, że Edward jest w stanie dostarczyć nie byle jakich rozkoszy – przyznał. – Dlatego jego też chcę mieć. Co do tamtych dwojga – oni mi są do niczego niepotrzebni.
- Wypuścisz ich?
- Gdzie tam! – Dorian zbrodniczo zachichotał. – Za dużo wiedzą. Wuj Attila jest na moim tropie. Zabije cię, Natalie, dopóki sam się nim nie zajmę… Dlatego nie mogę sobie pozwolić, żeby ktoś za dużo o mnie wiedział.
Natalie poczuła się potwornie zmęczona, tak bardzo, że nawet już nie przerażona. Co ona właściwie w nim przedtem widziała? Nogi trzęsły się jej, wyciągnięte w górę ramiona zaczęły niedostrzegalnie dygotać. Niech ktoś coś zrobi! Siergieju Iwanowiczu, no gdzie się pan podziewa?

Nietopyriew tymczasem leżał na brzuchu na szczycie wzgórza, wśród drzew, i obserwował przez lornetkę hacjendę Dragoljuba Grdosicia.
- Co widać? – zapytał profesor Kitow. – Wychodzą?
- Nic nie widać. Na placu są tylko zabici ustasze i to wszystko. Od czterdziestu minut nic się nie dzieje.
Kątem oka Siergiej Iwanowicz spostrzegł jakiś ruch, skierował lornetkę w tamtą stronę. Ulicą prostopadłą do tej, przy której stała posesja Grdosicia, nadbiegali uzbrojeni mężczyźni. Było ich kilkunastu, niektórzy w czarnych mundurach, inni tylko z czarnymi opaskami na rękawach. Większość miała wąsy. Rozsypali się przed płotem posiadłości, niektórzy weszli przez dziurę od granatu, inni przeskoczyli bramę.
- Nie wygląda to najlepiej – przyznał Nietopyriew. – Chyba nasz znachor dostał posiłki.
- Doprawdy? A już miałem nadzieję, że to czetnicy albo inne mudżahidy – westchnął profesor.
Świeżo przybyli ustaszowcy przez moment krzątali się po placu. Jedni obsadzili bramę, drudzy przeszukiwali ewentualne kryjówki, jeszcze inni złożyli zwłoki kolegów w równym szeregu i przykryli plandeką.
- Musimy coś zrobić, Stiepanie Aleksiejewiczu! To wszystko razem oznacza kłopoty!
- Ale co, Siergieju Iwanowiczu? – Kitow wzruszył ramionami. – Co nagle, to po diable, zwłaszcza w takich okolicznościach.
- Mam pomysł! Jak Grdosić będzie wracał, zrobimy zasadzkę, weźmiemy go jako zakładnika i wymienimy na tamtych. Tylko trzeba będzie to starannie…
Niespodziewanie urwał, czując na karku dotyk zimnego metalu.
- A wy tu, robaczki, co porabiacie? – rozległ się głos za ich plecami. – Ręce do góry!

Do salonu wpadł ustaszowiec w czerni, smukły i zwinny jak żmija.
- Razvodnik Grgurije Rakitić melduje przybycie drugiego plutonu ochrony! – zameldował.
- Pukać was nie nauczyli? – Dorian oderwał się od mrocznego pieszczenia Natalie. – Dobrze, dopilnujcie, żeby już nikt niepowołany nie wdarł się na posesję. Nie wiadomo, ilu ich się tam jeszcze kręci…
Dowódca bojówki wybiegł równie szybko, jak wbiegł, Dorian zaś obrócił się ku Sandy.
- Co do ciebie, Alexandro Herbst, powinienem ostro się za ciebie wziąć. Należałoby dać ci nauczkę, wręcz wyflancować cię na lewą stronę.
Energicznie cofnął łokieć, jakby chciał drewnianymi palcy ugodzić ją wprost w podbrzusze. Sandy wzdrygnęła się.
- Ale twoja uroda nie dorównuje moim standardom – ciągnął Dorian – a poza tym jeszcze byś uznała, że zrobiłem to ze względu na twoją orientację, a nie za to, że tknęłaś moją Natalie. A kiedy ja gwałcę ludzi, to zależy mi na tym, żeby bez żadnych dwuznaczności wiedzieli, za co.
- Cmoknij mnie w egzystencję!
Kawaler von Lassaye-Bruchtal wbił wzrok w źrenice Herbstówny z najwyższą natarczywością, by samą siłą spojrzenia wzbudzić w niej grozę.
- Zamiast tego będziesz patrzyć, jak doznaję rozkoszy z Natalie. Zobaczysz wszystko ze szczegółami.
- Ale czym ty chcesz na mnie zrobić wrażenie? Wydaje ci się, że nigdy w życiu nie widziałam, jak się ludzie pstrykają?
- Zademonstruję ci, w jaki sposób można sobie urozmaicić życie erotyczne za pomocą… zszywacza!
Nadal patrząc jej w oczy, sięgnął za siebie i z całej siły ścisnął palcami jeden z purpurowych czubków Natalie, aż ta wydała spazmatyczny wrzask. Sandy, ugodzona brzeszczotem empatii, krzyknęła wraz z nią.
Wtem trzasnęły drzwi i do salonu wszedł Dragoljub Grdosić. Ze zbereźną fascynacją wpatrywał się w Doriana zabawiającego się kosztem górnej połowy Natalie.
- Dobry! – ryknął. – Widzę, że zabawa w pełnym rozkwicie, hehehehe! Tylko czemuś pan moich ludzi tylu namarnował?
- Twoja ochrona nie dała sobie rady z dwiema dziewczynami i jakimś gachem – odparł Dorian. – Jak ich wyszkoliłeś, takie masz skutki!
- Było monitoring włączyć! – skrzywił się znachor. – Nie po to obstawiłem chałupę kamerami, żeby stały wyłączone akurat wtedy, kiedy naprawdę ktoś się szwenda po posesji!
Zdenerwowany włączył komputer, a po jego inicjalizacji ustawił widok ze wszystkich kamer. Na posesji panował spokój, ludzie Grdosicia uprzątnęli część zniszczeń, ale na wszelki wypadek wciąż stali pod bronią i obserwowali sąsiednie działki.
- Same kłopoty przez pana! – syknął gospodarz. – A co mam w zamian? Figę!
Wampir szarpnął Sandy za włosy i ostentacyjnie rozgniótł obcasem leżące na dywanie okulary.
- Chcesz korzyści, Grdosić? To masz już zadek, znaczy się zadatek. Weź ją sobie.
- Takie coś? – szarlatan obrzucił Herbstównę pogardliwym spojrzeniem. – Za dużo pożytku z niej nie będzie. W cyckach za wąska, hehehehe!
- Bierz, jak dają! Bylebyś mi ją zabrał sprzed oczu.
Dorian podniósł Sandy z kanapy, potrząsnął nią jak szczurem, by stłumić wszelki opór, a potem rzucił do ustaszowca, jakby to była ścierka. Choć rozpaczliwie się szamotała, Dragomir Grdulić nic sobie z tego nie robił i wywlókł ją z pokoju.
Przez cały ten czas Edward był przytomny. Rozgorączkowanym wzrokiem spoglądał to na Natalie, to na młodego wampira, przeklinając w myślach własną absolutną bezradność. Miał ją ratować, a dokumentnie przerżnął wszystko, co się tylko dało, i znalazł się w ślepej uliczce bez odwrotu i bez wyjścia…!
Kawaler von Lassaye-Bruchtal nieśpiesznie otworzył butelkę wina, napełnił dwa kieliszki stojące na kredensie. Z jednego pociągnął łyka, drugiego wyciągnął ku Natalie.
- Nie chcę! – sprzeciwiła się.
- Nie? Szkoda, to bardzo dobry rocznik – odparł Dorian, po czym zbliżył się do Patela i powolnym ruchem wylał wino na jego obojczyk. Purpurowa struga spłynęła w dół po piersi Edwarda. – A teraz?
- Zapłacisz za to wszystko! – warknęła Natalie.
- Powątpiewam. Po pierwsze, nie mam z czego. Po drugie, kto by to wyegzekwował? Ale mniejsza z tym. Party się nam rozkręca – czas przejść do konkretów!
Choć Natalie próbowała wibrować, żeby jak najbardziej utrudnić mu ruchy, Dorian bez problemu spuścił jej spodnie aż do kostek. Potem przystawił stół, złapał Natalie za kostki i postawił ją na blacie w taki sposób, żeby wisząc, była jednocześnie wypięta. W trakcie tej czynności zainteresowały go nagle słyszalne od jakiegoś czasu miarowe grzmoty, na które wcześniej nie zwracał specjalnej uwagi. Teraz jednak wydawały się ciut głośniejsze, zupełnie jakby zbliżało się coś dużego. Dorian rzucił się do monitora, przejrzał wszystkie kamery. Istotnie, coś dużego się zbliżało.

Potem opowiadano, że robot ów przyszedł od Čitluka i był tak ogromny, że zasłaniał słońce. Wyłonił się zza wzgórza i masywnymi krokami zaczął podążać w stronę wsi. Ochrona Grdosicia natychmiast zwróciła na niego uwagę.
- O cholera, ale wielki! Czetnik, balija czy ki diabeł? – powtarzali, usiłując zgadnąć, skąd się wziął i o co mu chodzi.
Monstrualny robot miał dwadzieścia metrów wzrostu, lśnił w popołudniowym słońcu srebrzystą blachą. Naramienniki, talię i golenie miał czerwone, łokcie i kolana okrywały gumowe przeguby. Głowa uformowana była na kształt rogatego samurajskiego hełmu, a mosiężne lico przypominało maskę demona zazdrości. Nad czołem, na prawym ramieniu i lewej nodze widniało logo koncernu Burakku Holding. Dorian, obserwując na ekranie nadchodzącego megaloandroida, natychmiast się domyślił, że musi to być Itashiri, wysłany przeciw niemu przez wampirycznych jakuzów.
Nieproszony mechaniczny gość tymczasem parł ku hacjendzie „doktora” i choć starał się zachować ostrożność, nie uniknął przypadkowych zniszczeń. Przebił się przez dwa ogrodzenia, zahaczył ręką o kawałek dachu na domu sąsiada, rozdeptał starego opla i psią budę (psu udało się uciec).
Bojówkarze otworzyli ogień: jedni z kałaszników, drudzy z M-16 czy co tam kto miał pod ręką. Ale Itashiri kulom się nie kłaniał. Pociski dzwoniły o jego pancerz i rykoszetowały, pozostawiając zaledwie rysy. Syrena zamontowana we wściekle wykrzywionych ustach robota wydała przerażający, mechaniczny ryk. Technologiczne monstrum uniosło prawą dłoń, która zamiast palców miała poczwórnie sprzężone karabiny maszynowe, i odpowiedziało ogniem. Seria niemal poszatkowała całe podwórze. Ustasze rzucili się ku wszelakim osłonom, pozostawiając na placu pięciu zabitych.
Dwaj ochroniarze na dachu próbowali znaleźć wrażliwy punkt na potylicy przeciwnika, lecz Itashiri strącił ich bez trudu, jak gdyby zmiatał kurz. Rycząc apokaliptycznie, ostrzeliwał kryjówki ustaszów, a siła jego ognia rozszarpywała w drobiazgi drewniane ściany budynków gospodarczych. Drugą ręką urwał kawałek stodoły i rzucił na przeciwników, którzy próbowali go okrążyć pod osłoną krzaków lindemanii.
Jeden z ludzi Grdosicia przybiegł z granatnikiem RPG-7. Strzelił bez większego celowania: było zdecydowanie łatwiej niż w stodołę. Itashiri zasłonił się prawą ręką, która przyjęła energię eksplozji. Karabiny stały się bezużyteczne, lecz to go nie powstrzymało. Znów ryknął syreną i wkroczył na środek podwórza. Jednego ustaszowca rozdeptał, dwóch innych kopnął, aż przelecieli nad płotem i upadli jak szmaciane lalki na środek jezdni. Ochrona próbowała wciąż przycisnąć robota ogniem, on jednak pancerną pięścią roztrącił grupę schowaną za oborą.
Rakitić wezwał na pomoc ostatnią drużynę, dotąd pilnującą bramy. Ustaszowcy śpieszyli na miejsce, strzelając w biegu w miejsca, w których dopatrywali się słabych punktów robota – przeguby, twarz, styki blach. Itashiri podniósł wrak samochodu, podziurawiony we wcześniejszej strzelaninie, i cisnął prosto na nich.
Już tylko jeden sposób pozostał, żeby unieszkodliwić napastnika. Grgurije Rakitić machnął ręką na kilku ocalałych podwładnych i wbiegł do szopy. Gospodarz trzymał tam armatę przeciwpancerną, która pozostała jeszcze z czasów rozpadu Jugosławii. Była dobrze utrzymana i naoliwiona, więc bojówkarze błyskawicznie załadowali kumulacyjnym i wytoczyli ją na zewnątrz, nim na szopę spadła pięść monstrualnego napastnika. Podnieśli lufę, wycelowali, strzelili. Odrzutem kopnięta lufa byknęła do tyłu, a sekundę później pocisk trafił Itashiri prosto w łeb, strącając mu z ramion samurajski hełm i wszystko, co w nim było. Głowa robota z hukiem runęła na ziemię, a z szyi leciał gęsty dym.
- Załatwiony! – ucieszył się Rakitić.
W tymże momencie osiemnaście metrów techniki zachwiało się i runęło w przód, zahaczywszy o prasłowiańską lipę rosnącą wedle szopy. Itashiri pogrzebał pod sobą jak pod stalową lawiną armatę, Rakiticia i trzech pozostałych ustaszowców.

- I tyle masz, Grdosić, ze swojego monitoringu! – warknął Dorian, utraciwszy widok z kamery na drzewie, którą uszkodził padający robot.
Oderwał się od monitora i wyjrzał przez okno. Zdekapitowany Itashiri leżał na podwórzu, a wokół niego zwłoki ochroniarzy. Żaden ruch nie mącił posępnego spokoju tej scenerii.
- Już po wszystkim – stwierdził kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Namotore chciał być sprytny, ale mu nie wyszło. Dobrze, możemy wracać do naszej zabawy.
- Chyba tylko ty się tu bawisz – stwierdziła Natalie.
- Czy nie usychałaś jeszcze całkiem niedawno z tęsknoty za mną? – upewnił się. – Daję ci to, co dla ciebie najlepsze.
- Jesteś dokładnie taki sam jak ten buc Dorajda i jego kumple! – wybuchnęła. – Dla ciebie kobieta jest tylko naczyniem na twoją osobistą żądzę!
- Kobieta? – zaśmiał się kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Jak widzisz na przykładzie Edwarda, płeć ma drugorzędne znaczenie. Liczy się tylko to, że cię pożądam i ty tego chcesz.
- Nie chcę!
- Dawniej mówiłaś co innego – Dorian zrobił teatralnie obrażoną minę. – Jesteś dla mnie ostatnio niedobra, dawniej taka nie byłaś! Ciągle tylko robisz mi krzywdę psychiczną… – uniósł protezę – i fizyczną!
- Bo dawniej było co innego. Teraz zmieniłam zdanie!
- Zmieniłaś raz, zmienisz i drugi. Już ja o to zadbam! I jeszcze jedno: jak z tym wszystkim skończymy, zabiorę cię do fryzjera i zrobisz sobie grzywkę!
Podszedł do kredensu i wyjął z niego szpicrutę.
- A teraz muszę cię ukarać. Tylko i wyłącznie dla twojego dobra.
- Zaczyna się bicie?! – zdenerwowała się Natalie.
- Za kogo ty mnie uważasz? – młody wampir zmierzył ją surowym wzrokiem. – Czy ja wyglądam na jakiegoś prymitywa, żeby cię bić? Mam o wiele lepszy pomysł!
Rozkuł prawą rękę Natalie, wcisnął jej szpicrutę, a potem dokładnie owinął jej pięść taśmą izolacyjną. Z pewnym wysiłkiem przysunął krzesło z Patelem na krok od niej.
- Chyba się domyślasz, co jest do zrobienia? – zapytał z sadysfakcją. – Zdyscyplinujesz Edwarda za to, że tak pożądliwie na ciebie patrzy.
- Nie zrobię tego!
- Zrobisz, zrobisz. Bo inaczej to ja coś mu zrobię. I to coś naprawdę dotkliwego. Chcesz się przekonać, co to takiego?
Chwycił Natalie za łokieć, wziął zamach. Edward wydał stłumiony jęk, gdy szpicruta wylądowała na jego żebrach, pozostawiając krwawą pręgę.
- Doskonale! – zawołał Dorian z entuzjazmem. – Teraz sama, bez mojej pomocy!
Skrzypnął próg drzwi prowadzących do przedpokoju. Dorian odwrócił się, by opaprykować Grdosicia za to, że znów przerywa mu zabawę…
- Ty? Nie! – krzyknął w szoku i niedowierzaniu.
- Drzwi byś, męcie społeczny, chociaż zamknął!
- Jak się tu znalazłeś?!
- Przyszłem! – odpowiedział bezczelnie Bernard Bumbes.
Stał w przejściu, ubrany w biały podkoszulek i granatowe spodenki, jak gdyby nigdy nic, i wbijał w Doriana bursztynowy wzrok.
- Powinieneś już nie żyć! – syknął wampir.
- Ja też się cieszę, że cię widzę, Dorianie Hebanowograby – odparł kocowilk. – Jak jasny gwint.
I żeby jeszcze dobitniej wyrazić swoją radość ze spotkania, gwałtownie zamachnął się na kawalera von Lassaye-Bruchtal łyżką do opon. Celował prosto w twarz, ale Dorian sparował cios protezą. Bernard Bumbes dostrzegł srebrne paznokcie, błyskawicznie odskoczył, by nie narażać się na reakcję alergiczną. Teraz stał między wampirem a jego jeńcami.
- Taka sytuacja – powiedział Dorian. – Chciałbyś mnie dopaść, ale nie podejdziesz bliżej, żeby nie wejść w kontakt ze srebrem. Sprytnie to wymyśliłem?
- Cóż… Praktyczne – odparł Bumbes.
- Czego ty właściwie chcesz ode mnie? Ja ci zęby, ty mi rękę. Jesteśmy kwita.
- Nie, nie jesteśmy.
- Aha, chodzi o Beatriz! – zrozumiał kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Zastanów się dobrze, czy zabicie mnie będzie równoważne z jej wskrzeszeniem. Niezależnie od tego, jak dokładnie starłbyś mnie z powierzchni ziemi, i tak pozostaniesz na wieki samotny. Uważaj, za tobą!
Bernard wprawdzie dał się nabrać na tę prostą sztuczkę, lecz zamiast się odwrócić, instynktownie skoczył w bok, na kanapę. Dzięki temu rzucony przez Doriana fotel obrotowy, zamiast uderzyć Bumbesa, wyleciał przez drzwi wejściowe na werandę.
- To fakt, że Beatriz nikt mi nie przywróci – przyznał Brazylijczyk. – Za to mogę zapobiec innym żałobom w przyszłości.
Swój argument poparł lampą stojącą, którą zapalił i pchnął w Doriana jak oszczep z żarówką zamiast grotu. Kabel okazał się za krótki, lampa upadła na dywan, nie dolatując do celu.
- Zamiast obrzucać się meblami, załatwmy to jak dżentelmeni – zaproponował Dorian pojednawczo.
Kocowilk niewzruszony stał na kanapie.
- Na uczciwą walkę nie zasłużyłeś – powiedział. – A zresztą i tak byś oszukiwał.
- Mógłbyś przeżyć zaskoczenie. Nie jestem już taki jak dawniej, zmieniłem się.
- No właśnie, tobie wolno się zmienić, a do mnie masz o to pretensje! – wtrąciła się Natalie.
- Na jeszcze gorsze – uzupełnił Bernard. – Taka jest natura wampirów. Za to masz ciągle tę samą skłonność do wieszania ludzi za ręce.
- Ale da się z tym walczyć. Czy ty w ogóle słyszałeś, jakie są moje zamiary? Chcę stworzyć fundację na rzecz pokojowej koogzystencji wampirów z resztą społeczeństwa!
- Koegzystencji – poprawił kocowilk. – Z czego ją stworzysz, ulepisz z gliny? Wiem z pewnych źródeł, że jesteś mniej więcej tak samo goły, jak ci dwoje tutaj. To faktycznie spora zmiana, od kiedy obracałeś milionami. Odcięcie od źródła kapusty musiało cię zaboleć. Tak to już z wami bywa, krwiopijcy: zabrać wam pieniądze i technologię, a leżycie jak neptek.
- Nieprawda! – Dorian uniósł się honorem.
- No to czemu siedzisz kątem u tego chorwackiego konowała, zamiast w którejś ze swoich luksusowych miejscówek? Konta już na pewno wujaszek ci wyczyścił.
- A co cię obchodzi stan moich kont?
- No, w sumie, skoro taki się z ciebie zrobił bezlitosny Samarytanin, mógłbyś mi odpalić jakieś zadośćuczynienie.
- Oj, Bernardzie, Bernardzie… – odparł Dorian z politowaniem. – Nie spodziewałem się po tobie takiego żądania. Zawsze cię miałem za idealistę.
- Ja za to od dawna nie mam najmniejszych złudzeń, że ty nim nie jesteś.
Kawaler von Lassaye-Bruchtal zastanowił się pospiesznie. Rzeczywiście był ciągle jeszcze spłukany, ale Grdosić trzymał w barku gotówkę wyłudzaną od emerytów w zamian za terapię plomem pszczelim. Można było rzucić Bernardowi parę tysięcy, a potem, kiedy wyjdzie, skończyć z nim raz na zawsze, choćby srebrną tacą, którą gospodarz trzymał za szkłem. Aby oszołomić przeklętego likantropa, otworzył barek, ukazując równe paczki eurobanknotów.
- Niech stracę – odezwał się. – Sto pięćdziesiąt patyków. Połowa teraz, połowa na konto. Znaj wampirzą wielkoduszność.
Bernard Bumbes przez moment milczał. Nie widział wyrazu twarzy Natalie, ale u Edwarda, choć usta miał zaklejone, widać było przerażenie.
- Sto pięćdziesiąt trzy tysiące dwieście euro – sprzeciwił się. – Albo równowartość w dolarach.
- Ale pod jednym warunkiem. Podpiszesz zobowiązanie, że dasz mi spokój.
- Umowa stoi. Ja dam ci spokój, a ty naprawdę zajmiesz się prowadzeniem tej swojej fundacji. I obaj podpiszemy. Na koniec chcę przynajmniej zobaczyć, jak trzymasz długopis tą drewnianą mańką.
Natalie szarpnęła się na łańcuchu, bezradnie pomachała szpicrutą.
- Nie możesz tego zrobić! – krzyknęła, czując, jak zbiera się jej na płacz. – Nie po tym wszystkim!
- Przepraszam, że wtedy w Gdańsku-Wrzeszczu doprowadziłem do waszego rozstania – odparł Bernard z pewną dozą cynizmu. – Teraz spokojnie się sobą nacieszycie.
Dorian usiadł przy komputerze, otworzył edytor i siedząc bokiem, aby mieć się na baczności przed nagłym atakiem kocowilka, szybko zredagował umowę złożoną z paru zdań. Wydrukował w dwóch egzemplarzach, podpisał piórem i położył na stole, tuż obok kucającej w zawieszeniu Natalie.
- W porządku, Bernardzie – oświadczył. – Pora na twój podpis. Przeczytaj dokładnie, żebyś potem nie żałował.
Bumbes podszedł do stołu, wyjął długopis z kieszonki spodni. Jeszcze raz spojrzał ze smutkiem na Natalie, potem na Edwarda, wreszcie na Doriana.
Trzymając długopis poziomo, pstryknął przyciskiem, by wysunąć wkład. W tej samej chwili Dorian poczuł niespodziewany ból w swoim czarnym wampirzym sercu. Przytrzymał się stołu, nie wiedząc, co się dzieje… Stół się przesunął, Natalie poczuła, że zaraz znowu straci podparcie.
Kocowilk uśmiechnął się, prezentując imponujące wilcze zęby, co prawda nieco zbyt białe i równe.
- Ty masz protezę i ja mam protezę – zauważył. – Jesteśmy kwita.
- Ha! Nie zwyciężysz mnie tak łatwo! – Dorian zaśmiał się, choć jego pierś zaczęła spinać czarna klamra duszności. – Cyganka mi przepowiedziała, że żaden posiadacz kłów nie jest dla mnie zagrożeniem!
Brazylijski wilkołak wzruszył ramionami.
- To jest doświadczalna proteza, chwilowo jeszcze nie należy do mnie.
Spojrzenie, jakie rzucił kocowilkowi kawaler von Lassaye-Bruchtal, było w tym momencie warte o wiele więcej niż sto pięćdziesiąt trzy tysiące dwieście euro.
- A to jest długopis strzelający zatrutymi igłami – wyjaśnił Bernard Bumbes. – Wziąłem najsilniejszą truciznę na wampiry, jaką udało mi się wykombinować. Połączenie czosnku z koagulantami i różnymi syntetykami z rosyjskich laboratoriów państwowych Federalnej Służby Paranormalności. Dobrze się przygotowałem, nie sądzisz, Dorianie? Poza tym - nie martw się, wciąż jestem idealistą.
Po raz pierwszy od dekad młody wampir poczuł autentyczną trwogę. Stół wydawał się mu uciekać, podłoga tak samo, w piersi jakby zalągł się rozjuszony tygrys, a ciemnobursztynowe oczy Bernarda paliły żywym ogniem. Niemożliwe, żeby to był już koniec! A jednak – Dorian stał się równie bezradny, jak zniewoleni przez niego Natalie i Edward. W jednym ze srebrnych paznokci widział własne przepełnione bólem oblicze.
Nagle w przedpokoju rozległy się szybkie kroki. Do salonu wbiegła Sandy Herbst. Rozczochrana, bez spodni, krew plamiła jej twarz i gorset. Choć była bez okularów, szybko oceniła sytuację. Wyciągnęła przed siebie dłoń, w której trzymała scyzoryk Paula Bunyana z okładziną z pazurów niedźwiedzia grizzly.
- Mogę? – zapytała Bernarda niepewnym tonem, jakby nie chciała się narzucać.
Nie czekając na odpowiedź, podbiegła do osłabionego wampira i z impetem wbiła mu scyzoryk w serce aż po rękojeść. Odskoczyła, gdy nagle uniósł głowę.
Dorian raz jeszcze spojrzał w zielone oczy Natalie, a w głowie rozległ mu się niespodziewanie fragment starej piosenki:

She’s a bright and shining star,
But I just must be sensitive to light-a!

- Kto myje garnki w zimnej wodzie, ten ma potem zimne ręce – zacytował kocowilk słowa tybetańskiego mędrca.
Dorian Ritter von Lassaye-Bruchtal uronił brylantową łzę. W ostatnim przebłysku dotarło doń, że stał nad przepaścią i tak długo powstrzymywał się przed skokiem, aż go w końcu zepchnęli.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz