Do
przytomności wróciła Natalie z trudem. Było jej bardzo
niewygodnie, kręciło jej się w głowie i bolały ją sarenki.
Otworzyła
oczy i rozejrzała się. Znajdowała się w kiczowato urządzonym
salonie. W głębi, przy telewizorze plazmowym, siedział Edward na
golasa, przywiązany do krzesła i zakneblowany pomarańczową taśmą
izolacyjną. Oczy miał zamknięte i wyglądał na oszołomionego
prochami, zaś na piersi widniały mu ślady czarnej szminki. Sandy
była kompletnie ubrana, ale siedziała ze skrępowanymi kończynami
na kanapie po prawej, a zza kanapy wystawały glany Marka Hadesa.
Spojrzawszy
w dół, Natalie stwierdziła, że ktoś zdjął jej nie tylko
koszulkę, ale nawet biustohalter, i to jakimś cudem bez ściągania
żakietu. W każdym razie pozostawała kusząco wyeksponowana w
pozycji wiszącej. Jej nadgarstki były skute kajdankami
przytwierdzonymi do łańcucha zawieszonego na haku w suficie.
Skrzypnęły drzwi i z przedpokoju wszedł do salonu Dorian von
Lassaye-Bruchtal. Miał na sobie aksamitny smoking czarny jak oczy
kruka, jedwabną koszulę z kołnierzem a la Juliusz Słowacki oraz
równie czarną pelerynę ze szkarłatną podszewką. Uniósł rękę
na powitanie Natalie, która z przerażeniem stwierdziła, że jego
prawica jest cała drewniana, tylko na palcach lśnią srebrne
paznokcie.
- Na litość
boską, Dorianie, co się stało z twoją dłonią? – krzyknęła
zaszokowana.
- Dałem
sobie rękę uciąć, że mnie nie zostawisz – odparł.
Podszedł
bliżej i zimnym hebanem pogłaskał Natalie po policzku.
- Naprawdę
sądziłaś, że uda ci się mi uciec? – zapytał ze zmysłowym
szyderstwem. – Nie doceniłaś potęgi mojej namiętności. Teraz,
kiedy jesteś znowu moja, zapłacisz mi za to. Wszyscy zapłacicie.
Natalie
spojrzała mu prosto w oczy.
- Już ze
sobą nie chodzimy – oznajmiła stanowczo.
Kawaler von
Lassaye-Bruchtal eksplodował złowrogim śmiechem.
- Nie
chodzimy? Zapomniałaś, że braliśmy ślub?
- Braliśmy,
a nie wzięliśmy – uściśliła. – Ceremonia się nie udała.
- Tylko i
wyłącznie przez ciebie! – zakipiał wampir. – Włożyłem w
nasz ślub tyle wydatków, zaangażowania emocjonalnego i poniosłem
takie konsekwencje, że z mojego punktu widzenia jest ważny! A gdyby
nawet nie był, to mogę cię mieć i bez ślubu, kto mi zabroni?
Nachylił
się nad Natalie i zaczął ją natarczywie całować w czoło, nos i
policzki. Nie w usta, żeby przypadkiem go nie ugryzła.
- Ej!
– krzyknęła Sandy, zupełnie jakby nie znajdowała się tak samo
na łasce Doriana. – Jak pani mówi „nie”, to znaczy „nie”!
Dorian
wyprostował się, obrzucił Herbstównę pogardliwym spojrzeniem.
- Słyszałaś
coś, Natalie? Bo chyba mi się tylko zdawało…
Podszedł
do Sandy i na odlew uderzył ją protezą w twarz, aż głowa
gwałtownie odskoczyła, a okulary spadły na podłogę. Kiedy Dorian
odstąpił o krok, na twarzy Sandy widniała krwawa rysa od jednego z
paznokci.
- Wiesz co…
– zaryzykowała Natalie. – Skoro już mnie masz, to ich możesz
wypuścić.
- O nie,
moja panno, nie dam ci tej satysfakcji! – kawaler von
Lassaye-Bruchtal śmiał się w szczerym poczuciu tryumfu. – Od tej
pory to ty będziesz dawać satysfakcję mnie!
Zbliżył się do Edwarda, pogłaskał go po włosach. Patel uniósł
głowę i z przerażonym smutkiem spojrzał na Natalie.
- Cóż… –
westchnął Dorian. – Z początku nie mogłem zrozumieć, co
zobaczyłaś w tym całym Edwardzie, ale od tej pory miałem okazję
go poznać, i to całkiem dogłębnie.
Usiadł
Patelowi na udach i zaczął go bezceremonialnie, brutalnie
obmacywać. Edward muczał coś dramatycznie przez zaklejone usta,
samotna łza spłynęła mu po smyranym przez Doriana policzku.
Wreszcie wampir zakończył swą jednostronną pieszczotę i znów
zwrócił się do Natalie.
- Oboje
wiemy, że Edward jest w stanie dostarczyć nie byle jakich rozkoszy
– przyznał. – Dlatego jego też chcę mieć. Co do tamtych
dwojga – oni mi są do niczego niepotrzebni.
- Wypuścisz
ich?
- Gdzie tam!
– Dorian zbrodniczo zachichotał. – Za dużo wiedzą. Wuj Attila
jest na moim tropie. Zabije cię, Natalie, dopóki sam się nim nie
zajmę… Dlatego nie mogę sobie pozwolić, żeby ktoś za dużo o
mnie wiedział.
Natalie
poczuła się potwornie zmęczona, tak bardzo, że nawet już nie
przerażona. Co ona właściwie w nim przedtem widziała? Nogi
trzęsły się jej, wyciągnięte w górę ramiona zaczęły
niedostrzegalnie dygotać. Niech ktoś coś zrobi! Siergieju
Iwanowiczu, no gdzie się pan podziewa?
Nietopyriew
tymczasem leżał na brzuchu na szczycie wzgórza, wśród drzew, i
obserwował przez lornetkę hacjendę Dragoljuba Grdosicia.
- Co widać?
– zapytał profesor Kitow. – Wychodzą?
- Nic nie
widać. Na placu są tylko zabici ustasze i to wszystko. Od
czterdziestu minut nic się nie dzieje.
Kątem oka Siergiej Iwanowicz spostrzegł jakiś ruch, skierował
lornetkę w tamtą stronę. Ulicą prostopadłą do tej, przy której
stała posesja Grdosicia, nadbiegali uzbrojeni mężczyźni. Było
ich kilkunastu, niektórzy w czarnych mundurach, inni tylko z
czarnymi opaskami na rękawach. Większość miała wąsy. Rozsypali
się przed płotem posiadłości, niektórzy weszli przez dziurę od
granatu, inni przeskoczyli bramę.
- Nie
wygląda to najlepiej – przyznał Nietopyriew. – Chyba nasz
znachor dostał posiłki.
- Doprawdy?
A już miałem nadzieję, że to czetnicy albo inne mudżahidy –
westchnął profesor.
Świeżo przybyli ustaszowcy przez moment krzątali się po placu.
Jedni obsadzili bramę, drudzy przeszukiwali ewentualne kryjówki,
jeszcze inni złożyli zwłoki kolegów w równym szeregu i przykryli
plandeką.
- Musimy coś
zrobić, Stiepanie Aleksiejewiczu! To wszystko razem oznacza kłopoty!
- Ale co,
Siergieju Iwanowiczu? – Kitow wzruszył ramionami. – Co nagle, to
po diable, zwłaszcza w takich okolicznościach.
- Mam
pomysł! Jak Grdosić będzie wracał, zrobimy zasadzkę, weźmiemy
go jako zakładnika i wymienimy na tamtych. Tylko trzeba będzie to
starannie…
Niespodziewanie
urwał, czując na karku dotyk zimnego metalu.
- A wy tu,
robaczki, co porabiacie? – rozległ się głos za ich plecami. –
Ręce do góry!
Do salonu
wpadł ustaszowiec w czerni, smukły i zwinny jak żmija.
- Razvodnik
Grgurije Rakitić melduje przybycie drugiego plutonu ochrony! –
zameldował.
- Pukać was
nie nauczyli? – Dorian oderwał się od mrocznego pieszczenia
Natalie. – Dobrze, dopilnujcie, żeby już nikt niepowołany nie
wdarł się na posesję. Nie wiadomo, ilu ich się tam jeszcze kręci…
Dowódca
bojówki wybiegł równie szybko, jak wbiegł, Dorian zaś obrócił
się ku Sandy.
- Co do
ciebie, Alexandro Herbst, powinienem ostro się za ciebie wziąć.
Należałoby dać ci nauczkę, wręcz wyflancować cię na lewą
stronę.
Energicznie
cofnął łokieć, jakby chciał drewnianymi palcy ugodzić ją
wprost w podbrzusze. Sandy wzdrygnęła się.
- Ale twoja
uroda nie dorównuje moim standardom – ciągnął Dorian – a poza
tym jeszcze byś uznała, że zrobiłem to ze względu na twoją
orientację, a nie za to, że tknęłaś moją Natalie. A kiedy ja
gwałcę ludzi, to zależy mi na tym, żeby bez żadnych
dwuznaczności wiedzieli, za co.
- Cmoknij
mnie w egzystencję!
Kawaler von
Lassaye-Bruchtal wbił wzrok w źrenice Herbstówny z najwyższą
natarczywością, by samą siłą spojrzenia wzbudzić w niej grozę.
- Zamiast
tego będziesz patrzyć, jak doznaję rozkoszy z Natalie. Zobaczysz
wszystko ze szczegółami.
- Ale czym
ty chcesz na mnie zrobić wrażenie? Wydaje ci się, że nigdy w
życiu nie widziałam, jak się ludzie pstrykają?
-
Zademonstruję ci, w jaki sposób można sobie urozmaicić życie
erotyczne za pomocą… zszywacza!
Nadal
patrząc jej w oczy, sięgnął za siebie i z całej siły ścisnął
palcami jeden z purpurowych czubków Natalie, aż ta wydała
spazmatyczny wrzask. Sandy, ugodzona brzeszczotem empatii, krzyknęła
wraz z nią.
Wtem
trzasnęły drzwi i do salonu wszedł Dragoljub Grdosić. Ze zbereźną
fascynacją wpatrywał się w Doriana zabawiającego się kosztem
górnej połowy Natalie.
- Dobry! –
ryknął. – Widzę, że zabawa w pełnym rozkwicie, hehehehe! Tylko
czemuś pan moich ludzi tylu namarnował?
- Twoja
ochrona nie dała sobie rady z dwiema dziewczynami i jakimś gachem –
odparł Dorian. – Jak ich wyszkoliłeś, takie masz skutki!
- Było
monitoring włączyć! – skrzywił się znachor. – Nie po to
obstawiłem chałupę kamerami, żeby stały wyłączone akurat
wtedy, kiedy naprawdę ktoś się szwenda po posesji!
Zdenerwowany
włączył komputer, a po jego inicjalizacji ustawił widok ze
wszystkich kamer. Na posesji panował spokój, ludzie Grdosicia
uprzątnęli część zniszczeń, ale na wszelki wypadek wciąż
stali pod bronią i obserwowali sąsiednie działki.
- Same
kłopoty przez pana! – syknął gospodarz. – A co mam w zamian?
Figę!
Wampir
szarpnął Sandy za włosy i ostentacyjnie rozgniótł obcasem leżące
na dywanie okulary.
- Chcesz
korzyści, Grdosić? To masz już zadek, znaczy się zadatek. Weź ją
sobie.
- Takie coś?
– szarlatan obrzucił Herbstównę pogardliwym spojrzeniem. – Za
dużo pożytku z niej nie będzie. W cyckach za wąska, hehehehe!
- Bierz, jak
dają! Bylebyś mi ją zabrał sprzed oczu.
Dorian
podniósł Sandy z kanapy, potrząsnął nią jak szczurem, by
stłumić wszelki opór, a potem rzucił do ustaszowca, jakby to była
ścierka. Choć rozpaczliwie się szamotała, Dragomir Grdulić nic
sobie z tego nie robił i wywlókł ją z pokoju.
Przez cały
ten czas Edward był przytomny. Rozgorączkowanym wzrokiem spoglądał
to na Natalie, to na młodego wampira, przeklinając w myślach
własną absolutną bezradność. Miał ją ratować, a dokumentnie
przerżnął wszystko, co się tylko dało, i znalazł się w ślepej
uliczce bez odwrotu i bez wyjścia…!
Kawaler von Lassaye-Bruchtal nieśpiesznie otworzył butelkę wina,
napełnił dwa kieliszki stojące na kredensie. Z jednego pociągnął
łyka, drugiego wyciągnął ku Natalie.
- Nie chcę!
– sprzeciwiła się.
- Nie?
Szkoda, to bardzo dobry rocznik – odparł Dorian, po czym zbliżył
się do Patela i powolnym ruchem wylał wino na jego obojczyk.
Purpurowa struga spłynęła w dół po piersi Edwarda. – A teraz?
- Zapłacisz
za to wszystko! – warknęła Natalie.
-
Powątpiewam. Po pierwsze, nie mam z czego. Po drugie, kto by to
wyegzekwował? Ale mniejsza z tym. Party się nam rozkręca – czas
przejść do konkretów!
Choć
Natalie próbowała wibrować, żeby jak najbardziej utrudnić mu
ruchy, Dorian bez problemu spuścił jej spodnie aż do kostek. Potem
przystawił stół, złapał Natalie za kostki i postawił ją na
blacie w taki sposób, żeby wisząc, była jednocześnie wypięta. W
trakcie tej czynności zainteresowały go nagle słyszalne od
jakiegoś czasu miarowe grzmoty, na które wcześniej nie zwracał
specjalnej uwagi. Teraz jednak wydawały się ciut głośniejsze,
zupełnie jakby zbliżało się coś dużego. Dorian rzucił się do
monitora, przejrzał wszystkie kamery. Istotnie, coś dużego się
zbliżało.
Potem
opowiadano, że robot ów przyszedł od Čitluka i był tak ogromny,
że zasłaniał słońce. Wyłonił się zza wzgórza i masywnymi
krokami zaczął podążać w stronę wsi. Ochrona Grdosicia
natychmiast zwróciła na niego uwagę.
- O cholera,
ale wielki! Czetnik, balija czy ki diabeł? – powtarzali, usiłując
zgadnąć, skąd się wziął i o co mu chodzi.
Monstrualny
robot miał dwadzieścia metrów wzrostu, lśnił w popołudniowym
słońcu srebrzystą blachą. Naramienniki, talię i golenie miał
czerwone, łokcie i kolana okrywały gumowe przeguby. Głowa
uformowana była na kształt rogatego samurajskiego hełmu, a
mosiężne lico przypominało maskę demona zazdrości. Nad czołem,
na prawym ramieniu i lewej nodze widniało logo koncernu Burakku
Holding. Dorian, obserwując na ekranie nadchodzącego
megaloandroida, natychmiast się domyślił, że musi to być
Itashiri, wysłany przeciw niemu przez wampirycznych jakuzów.
Nieproszony
mechaniczny gość tymczasem parł ku hacjendzie „doktora” i choć
starał się zachować ostrożność, nie uniknął przypadkowych
zniszczeń. Przebił się przez dwa
ogrodzenia, zahaczył ręką o kawałek dachu na domu sąsiada,
rozdeptał starego opla i psią budę (psu udało się uciec).
Bojówkarze
otworzyli ogień: jedni z kałaszników, drudzy z M-16 czy co tam kto
miał pod ręką. Ale Itashiri kulom się nie kłaniał. Pociski
dzwoniły o jego pancerz i rykoszetowały, pozostawiając zaledwie
rysy. Syrena zamontowana we wściekle wykrzywionych ustach robota
wydała przerażający, mechaniczny ryk. Technologiczne monstrum
uniosło prawą dłoń, która zamiast palców miała poczwórnie
sprzężone karabiny maszynowe, i odpowiedziało ogniem. Seria niemal
poszatkowała całe podwórze. Ustasze rzucili się ku wszelakim
osłonom, pozostawiając na placu pięciu zabitych.
Dwaj
ochroniarze na dachu próbowali znaleźć wrażliwy punkt na potylicy
przeciwnika, lecz Itashiri strącił ich bez trudu, jak gdyby zmiatał
kurz. Rycząc apokaliptycznie, ostrzeliwał kryjówki ustaszów, a
siła jego ognia rozszarpywała w drobiazgi drewniane ściany
budynków gospodarczych. Drugą ręką urwał kawałek stodoły i
rzucił na przeciwników, którzy próbowali go okrążyć pod osłoną
krzaków lindemanii.
Jeden z
ludzi Grdosicia przybiegł z granatnikiem RPG-7. Strzelił bez
większego celowania: było zdecydowanie łatwiej niż w stodołę.
Itashiri zasłonił się prawą ręką, która przyjęła energię
eksplozji. Karabiny stały się bezużyteczne, lecz to go nie
powstrzymało. Znów ryknął syreną i wkroczył na środek
podwórza. Jednego ustaszowca rozdeptał, dwóch innych kopnął, aż
przelecieli nad płotem i upadli jak szmaciane lalki na środek
jezdni. Ochrona próbowała wciąż przycisnąć robota ogniem, on
jednak pancerną pięścią roztrącił grupę schowaną za oborą.
Rakitić wezwał na pomoc ostatnią drużynę, dotąd pilnującą
bramy. Ustaszowcy śpieszyli na miejsce, strzelając w biegu w
miejsca, w których dopatrywali się słabych punktów robota –
przeguby, twarz, styki blach. Itashiri podniósł wrak samochodu,
podziurawiony we wcześniejszej strzelaninie, i cisnął prosto na
nich.
Już tylko jeden sposób pozostał, żeby unieszkodliwić napastnika.
Grgurije Rakitić machnął ręką na kilku ocalałych podwładnych i
wbiegł do szopy. Gospodarz trzymał tam armatę przeciwpancerną,
która pozostała jeszcze z czasów rozpadu Jugosławii. Była dobrze
utrzymana i naoliwiona, więc bojówkarze błyskawicznie załadowali
kumulacyjnym i wytoczyli ją na zewnątrz, nim na szopę spadła
pięść monstrualnego napastnika. Podnieśli lufę, wycelowali,
strzelili. Odrzutem kopnięta lufa byknęła do tyłu, a sekundę
później pocisk trafił Itashiri prosto w łeb, strącając mu z
ramion samurajski hełm i wszystko, co w nim było. Głowa robota z
hukiem runęła na ziemię, a z szyi leciał gęsty dym.
-
Załatwiony! – ucieszył się Rakitić.
W tymże
momencie osiemnaście metrów techniki zachwiało się i runęło w
przód, zahaczywszy o prasłowiańską lipę rosnącą wedle szopy.
Itashiri pogrzebał pod sobą jak pod stalową lawiną armatę,
Rakiticia i trzech pozostałych ustaszowców.
- I tyle
masz, Grdosić, ze swojego monitoringu! – warknął Dorian,
utraciwszy widok z kamery na drzewie, którą uszkodził padający
robot.
Oderwał
się od monitora i wyjrzał przez okno. Zdekapitowany Itashiri leżał
na podwórzu, a wokół niego zwłoki ochroniarzy. Żaden ruch nie
mącił posępnego spokoju tej scenerii.
- Już po
wszystkim – stwierdził kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Namotore
chciał być sprytny, ale mu nie wyszło. Dobrze, możemy wracać do
naszej zabawy.
-
Chyba tylko ty się tu bawisz – stwierdziła Natalie.
- Czy nie
usychałaś jeszcze całkiem niedawno z tęsknoty za mną? –
upewnił się. – Daję ci to, co dla ciebie najlepsze.
- Jesteś
dokładnie taki sam jak ten buc Dorajda i jego kumple! –
wybuchnęła. – Dla ciebie kobieta jest tylko naczyniem na twoją
osobistą żądzę!
- Kobieta? –
zaśmiał się kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Jak widzisz na
przykładzie Edwarda, płeć ma drugorzędne znaczenie. Liczy się
tylko to, że cię pożądam i ty tego chcesz.
- Nie chcę!
- Dawniej
mówiłaś co innego – Dorian zrobił teatralnie obrażoną minę.
– Jesteś dla mnie ostatnio niedobra, dawniej taka nie byłaś!
Ciągle tylko robisz mi krzywdę psychiczną… – uniósł protezę
– i fizyczną!
- Bo dawniej
było co innego. Teraz zmieniłam zdanie!
- Zmieniłaś
raz, zmienisz i drugi. Już ja o to zadbam! I jeszcze jedno: jak z
tym wszystkim skończymy, zabiorę cię do fryzjera i zrobisz sobie
grzywkę!
Podszedł
do kredensu i wyjął z niego szpicrutę.
- A teraz
muszę cię ukarać. Tylko i wyłącznie dla twojego dobra.
- Zaczyna
się bicie?! – zdenerwowała się Natalie.
- Za kogo ty
mnie uważasz? – młody wampir zmierzył ją surowym wzrokiem. –
Czy ja wyglądam na jakiegoś prymitywa, żeby cię bić? Mam o wiele
lepszy pomysł!
Rozkuł
prawą rękę Natalie, wcisnął jej szpicrutę, a potem dokładnie
owinął jej pięść taśmą izolacyjną. Z pewnym wysiłkiem
przysunął krzesło z Patelem na krok od niej.
- Chyba się
domyślasz, co jest do zrobienia? – zapytał z sadysfakcją. –
Zdyscyplinujesz Edwarda za to, że tak pożądliwie na ciebie patrzy.
- Nie zrobię
tego!
- Zrobisz,
zrobisz. Bo inaczej to ja coś mu zrobię. I to coś naprawdę
dotkliwego. Chcesz się przekonać, co to takiego?
Chwycił
Natalie za łokieć, wziął zamach. Edward wydał stłumiony jęk,
gdy szpicruta wylądowała na jego żebrach, pozostawiając krwawą
pręgę.
-
Doskonale! – zawołał Dorian z entuzjazmem. – Teraz sama, bez
mojej pomocy!
Skrzypnął
próg drzwi prowadzących do przedpokoju. Dorian odwrócił się, by
opaprykować Grdosicia za to, że znów przerywa mu zabawę…
- Ty? Nie! –
krzyknął w szoku i niedowierzaniu.
- Drzwi byś,
męcie społeczny, chociaż zamknął!
- Jak się
tu znalazłeś?!
- Przyszłem! – odpowiedział bezczelnie Bernard Bumbes.
Stał w
przejściu, ubrany w biały podkoszulek i granatowe spodenki, jak
gdyby nigdy nic, i wbijał w Doriana bursztynowy wzrok.
- Powinieneś
już nie żyć! – syknął wampir.
- Ja też
się cieszę, że cię widzę, Dorianie Hebanowograby – odparł
kocowilk. – Jak jasny gwint.
I żeby
jeszcze dobitniej wyrazić swoją radość ze spotkania, gwałtownie
zamachnął się na kawalera von Lassaye-Bruchtal łyżką do opon.
Celował prosto w twarz, ale Dorian sparował cios protezą. Bernard
Bumbes dostrzegł srebrne paznokcie, błyskawicznie odskoczył, by
nie narażać się na reakcję alergiczną. Teraz stał między
wampirem a jego jeńcami.
- Taka
sytuacja – powiedział Dorian. – Chciałbyś mnie dopaść, ale
nie podejdziesz bliżej, żeby nie wejść w kontakt ze srebrem.
Sprytnie to wymyśliłem?
- Cóż…
Praktyczne – odparł Bumbes.
- Czego ty
właściwie chcesz ode mnie? Ja ci zęby, ty mi rękę. Jesteśmy
kwita.
- Nie, nie
jesteśmy.
- Aha,
chodzi o Beatriz! – zrozumiał kawaler von Lassaye-Bruchtal. –
Zastanów się dobrze, czy zabicie mnie będzie równoważne z jej
wskrzeszeniem. Niezależnie od tego, jak dokładnie starłbyś mnie z
powierzchni ziemi, i tak pozostaniesz na wieki samotny. Uważaj, za
tobą!
Bernard
wprawdzie dał się nabrać na tę prostą sztuczkę, lecz zamiast
się odwrócić, instynktownie skoczył w bok, na kanapę. Dzięki
temu rzucony przez Doriana fotel obrotowy, zamiast uderzyć Bumbesa,
wyleciał przez drzwi wejściowe na werandę.
- To fakt,
że Beatriz nikt mi nie przywróci – przyznał Brazylijczyk. – Za
to mogę zapobiec innym żałobom w przyszłości.
Swój
argument poparł lampą stojącą, którą zapalił i pchnął w
Doriana jak oszczep z żarówką zamiast grotu. Kabel okazał się za
krótki, lampa upadła na dywan, nie dolatując do celu.
- Zamiast
obrzucać się meblami, załatwmy to jak dżentelmeni –
zaproponował Dorian pojednawczo.
Kocowilk
niewzruszony stał na kanapie.
- Na uczciwą
walkę nie zasłużyłeś – powiedział. – A zresztą i tak byś
oszukiwał.
- Mógłbyś
przeżyć zaskoczenie. Nie jestem już taki jak dawniej, zmieniłem
się.
- No
właśnie, tobie wolno się zmienić, a do mnie masz o to pretensje!
– wtrąciła się Natalie.
- Na jeszcze
gorsze – uzupełnił Bernard. – Taka jest natura wampirów. Za to masz ciągle tę samą skłonność do wieszania ludzi za ręce.
- Ale da się
z tym walczyć. Czy ty w ogóle słyszałeś, jakie są moje zamiary?
Chcę stworzyć fundację na rzecz pokojowej koogzystencji wampirów
z resztą społeczeństwa!
-
Koegzystencji – poprawił kocowilk. – Z czego ją stworzysz,
ulepisz z gliny? Wiem z pewnych źródeł, że jesteś mniej więcej
tak samo goły, jak ci dwoje tutaj. To faktycznie spora zmiana, od
kiedy obracałeś milionami. Odcięcie od źródła kapusty musiało
cię zaboleć. Tak to już z wami bywa, krwiopijcy: zabrać wam
pieniądze i technologię, a leżycie jak neptek.
- Nieprawda!
– Dorian uniósł się honorem.
- No to
czemu siedzisz kątem u tego chorwackiego konowała, zamiast w
którejś ze swoich luksusowych miejscówek? Konta już na pewno
wujaszek ci wyczyścił.
- A co cię
obchodzi stan moich kont?
- No, w
sumie, skoro taki się z ciebie zrobił bezlitosny Samarytanin,
mógłbyś mi odpalić jakieś zadośćuczynienie.
- Oj,
Bernardzie, Bernardzie… – odparł Dorian z politowaniem. – Nie
spodziewałem się po tobie takiego żądania. Zawsze cię miałem za
idealistę.
- Ja za to
od dawna nie mam najmniejszych złudzeń, że ty nim nie jesteś.
Kawaler von
Lassaye-Bruchtal zastanowił się pospiesznie. Rzeczywiście był
ciągle jeszcze spłukany, ale Grdosić trzymał w barku gotówkę
wyłudzaną od emerytów w zamian za terapię plomem pszczelim. Można
było rzucić Bernardowi parę tysięcy, a potem, kiedy wyjdzie,
skończyć z nim raz na zawsze, choćby srebrną tacą, którą
gospodarz trzymał za szkłem. Aby oszołomić przeklętego
likantropa, otworzył barek, ukazując równe paczki eurobanknotów.
- Niech
stracę – odezwał się. – Sto pięćdziesiąt patyków. Połowa
teraz, połowa na konto. Znaj wampirzą wielkoduszność.
Bernard
Bumbes przez moment milczał. Nie widział wyrazu twarzy Natalie, ale
u Edwarda, choć usta miał zaklejone, widać było przerażenie.
- Sto
pięćdziesiąt trzy tysiące dwieście euro – sprzeciwił się. –
Albo równowartość w dolarach.
- Ale pod
jednym warunkiem. Podpiszesz zobowiązanie, że dasz mi spokój.
- Umowa
stoi. Ja dam ci spokój, a ty naprawdę zajmiesz się prowadzeniem
tej swojej fundacji. I obaj podpiszemy. Na koniec chcę przynajmniej
zobaczyć, jak trzymasz długopis tą drewnianą mańką.
Natalie
szarpnęła się na łańcuchu, bezradnie pomachała szpicrutą.
- Nie możesz
tego zrobić! – krzyknęła, czując, jak zbiera się jej na płacz.
– Nie po tym wszystkim!
-
Przepraszam, że wtedy w Gdańsku-Wrzeszczu doprowadziłem do waszego
rozstania – odparł Bernard z pewną dozą cynizmu. – Teraz
spokojnie się sobą nacieszycie.
Dorian
usiadł przy komputerze, otworzył edytor i siedząc bokiem, aby mieć
się na baczności przed nagłym atakiem kocowilka, szybko zredagował
umowę złożoną z paru zdań. Wydrukował w dwóch egzemplarzach,
podpisał piórem i położył na stole, tuż obok kucającej w
zawieszeniu Natalie.
- W
porządku, Bernardzie – oświadczył. – Pora na twój podpis.
Przeczytaj dokładnie, żebyś potem nie żałował.
Bumbes
podszedł do stołu, wyjął długopis z kieszonki spodni. Jeszcze
raz spojrzał ze smutkiem na Natalie, potem na Edwarda, wreszcie na
Doriana.
Trzymając długopis poziomo, pstryknął przyciskiem, by wysunąć
wkład. W tej samej chwili Dorian poczuł niespodziewany ból w swoim
czarnym wampirzym sercu. Przytrzymał się stołu, nie wiedząc, co
się dzieje… Stół się przesunął, Natalie poczuła, że zaraz
znowu straci podparcie.
Kocowilk
uśmiechnął się, prezentując imponujące wilcze zęby, co prawda
nieco zbyt białe i równe.
- Ty masz
protezę i ja mam protezę – zauważył. – Jesteśmy kwita.
- Ha! Nie
zwyciężysz mnie tak łatwo! – Dorian zaśmiał się, choć jego
pierś zaczęła spinać czarna klamra duszności. – Cyganka mi
przepowiedziała, że żaden posiadacz kłów nie jest dla mnie
zagrożeniem!
Brazylijski
wilkołak wzruszył ramionami.
- To jest
doświadczalna proteza, chwilowo jeszcze nie należy do mnie.
Spojrzenie, jakie rzucił kocowilkowi kawaler von Lassaye-Bruchtal,
było w tym momencie warte o wiele więcej niż sto pięćdziesiąt
trzy tysiące dwieście euro.
- A to jest
długopis strzelający zatrutymi igłami – wyjaśnił Bernard
Bumbes. – Wziąłem najsilniejszą truciznę na wampiry, jaką
udało mi się wykombinować. Połączenie czosnku z koagulantami i
różnymi syntetykami z rosyjskich laboratoriów państwowych
Federalnej Służby Paranormalności. Dobrze się przygotowałem, nie
sądzisz, Dorianie? Poza tym - nie martw się, wciąż jestem idealistą.
Po raz
pierwszy od dekad młody wampir poczuł autentyczną trwogę. Stół
wydawał się mu uciekać, podłoga tak samo, w piersi jakby zalągł
się rozjuszony tygrys, a ciemnobursztynowe oczy Bernarda paliły
żywym ogniem. Niemożliwe, żeby to był już koniec! A jednak –
Dorian stał się równie bezradny, jak zniewoleni przez niego
Natalie i Edward. W jednym ze srebrnych paznokci widział własne
przepełnione bólem oblicze.
Nagle
w przedpokoju rozległy się szybkie kroki. Do salonu wbiegła Sandy
Herbst. Rozczochrana, bez spodni, krew plamiła jej twarz i gorset.
Choć była bez okularów, szybko oceniła sytuację. Wyciągnęła
przed siebie dłoń, w której trzymała scyzoryk Paula Bunyana z
okładziną z pazurów niedźwiedzia grizzly.
- Mogę? –
zapytała Bernarda niepewnym tonem, jakby nie chciała się narzucać.
Nie
czekając na odpowiedź, podbiegła do osłabionego wampira i z
impetem wbiła mu scyzoryk w serce aż po rękojeść. Odskoczyła,
gdy nagle uniósł głowę.
Dorian raz
jeszcze spojrzał w zielone oczy Natalie, a w głowie rozległ mu się
niespodziewanie fragment starej piosenki:
She’s a
bright and shining star,
But I
just must be sensitive to light-a!
- Kto
myje garnki w zimnej wodzie, ten ma potem zimne ręce – zacytował
kocowilk słowa tybetańskiego mędrca.
Dorian
Ritter von Lassaye-Bruchtal uronił brylantową łzę. W ostatnim
przebłysku dotarło doń, że stał nad przepaścią i tak długo
powstrzymywał się przed skokiem, aż go w końcu zepchnęli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz