Dorian
Lassaye-Bruchtal wysiadł z wieczornego autobusu. Na ulicy Zwycięstwa
Proletariatu, na samych peryferiach Sankt Petersburga, nie było nikogo, bo i po
co ktoś miałby się zapuszczać w tę zapuszczoną okolicę pośród nieczynnych lub
ledwo przędących zakładów przemysłowych. Dorian zarzucił plecak na ramię i
powolnym krokiem ruszył przed siebie, obojętnym wzrokiem odprowadzając
charczący w dal autobus. W jednym uchu miał słuchawkę od odtwarzacza
znalezionego u jednej ze swoich ofiar, który wypełniały utwory grupy Nautilus
Pompilius.
Wieczór był
chłodny, trotuar nierówny, a Dorian wściekły. Był stworzony do lepszych rzeczy
niż drelichowe robociarskie portki, bluza od dresu, znoszone trampki i plecak z
demobilu. Powinien podróżować prywatnym odrzutowcem, a nie rozklekotanym
autobusem wśród prymitywnej, nieokrzesanej klasy robotniczo-chłopskiej. Ale
zasoby miał ograniczone, a zależało mu na czasie. Poza tym kamuflaż mógł się
przydać.
Włożył dłoń do
kieszeni, natknęła się na coś śliskiego. Plastikowa koszulka, a w niej kserokopia
z gazety. Ściągnął to z drzewa w Nowogrodzie Wielkim. Zaginęła 16-letnia Irina Astachowa, wyszła z domu i nie wróciła. Ze zdjęcia
spoglądała szczupła blondyneczka z włosami do ramion i w okrągłych okularach.
Poniżej, w artykule, lament matki: taka dobra dziewczyna, nie paliła, nie piła,
narkoty nie brała. Tak, pokiwał głową Dorian, trzeźwość była jej zgubą, on
nawet w tak dramatycznych warunkach nie tknąłby krwi skażonej alkoholem czy
herą. W ciągu swej długiej podróży zmuszony był wysuszyć kilka osób, a mała
Irinka akurat miała pecha. Minie parę dni, zanim ktokolwiek znajdzie ciało, a potem
jeszcze trochę, nim powiadomią Federalną Służbę Paranormalności.
I z Natalie
też w końcu będzie zmuszony upuścić trochę krwi. Musiał ją ukarać za to, jak
bardzo zraniła go swą niegodną ucieczką, a poza tym jeszcze mocniej związać ją
ze sobą. Mogła być z nim, Dorianem, jak księżniczka z księciem – w tym miejscu
kawaler von Lassaye-Bruchtal przypomniał sobie sceny ze swojej ulubionej powieści,
„Przebudzenie śpiącej królewny” – ale skoro nie chciała, to teraz zostanie
niewolnicą z prawdziwego zdarzenia.
Po
tym, jak wykurzono go z Dorianii, przedostał się łodzią rybacką na Palawan. Na
miejscu udało mu się ukraść cessnę i przelecieć do Hongkongu. Stamtąd udał się pociągiem
do Changsha, gdzie umówił się w trybie pilnym z Hei Bianfu. A ten stary komuch
kompletnie go olał. Ani ni hao, ani jiangui, tylko siedział, kiwał głową,
wsuwał ryż podlany krwią swojej sekretarki i uśmiechał się, aż w końcu
powiedział: „Panie Duo-li-an, muszę przyznać, że w chwili obecnej pomoc dla
pana nie należy do naszych czołowych priorytetów”. Dorian mógł tylko kwaśno
zacytować klasyka: „ja wiedziałem, że tak będzie”. Przywódca wampirzego
stronnictwa w Komunistycznej Partii Chin interesował się sojuszem, póki Dorian miał
pieniądze i wpływy, a gdy młody arystokrata uciekał przed pościgiem, okazał się
zupełnie obojętny.
Ostatecznie
Hei, zanim wskazał Dorianowi drzwi, dał mu na odczepnego jałmużnę w wysokości
wystarczającej na zakup prawie nowego łazika produkcji krajowej. Dorian
zatankował do pełna, po czym ruszył na północny zachód, ku granicy rosyjskiej.
Jechał dniem i nocą, aż w końcu łazik rozkraczył mu się na tajemniczym
płaskowyżu, którego nazwę prawdziwi mężczyźni wymawiają tylko szeptem i to jedynie
w przypadkach, gdy naprawdę nie da się już używać peryfraz i eufemizmów. Dorian
wolał nie wspominać, w jaki sposób spędził tam czas i za co w końcu udało mu
się kupić wielbłąda, na którym dotarł do Rosji.
Przedostawszy
się w końcu do względnej cywilizacji, kawaler von Lassaye-Bruchtal podjął próbę
wykorzystania swych rosyjskich kontaktów, jednak wampir, do którego się
zwrócił, okazał się kapusiem i ściągnął na niego „niuchaczy” z Federalnej
Służby Paranormalności. Dla zatarcia śladów i zyskania czasu Dorian napuścił
ich na klubokawiarnię, w której zbierały się wilkołaki, a sam postanowił nie ściągać
na siebie zbędnej uwagi i ruszył w stronę Petersburga bocznymi drogami, od
wioski do wioski. Poprzedniego dnia otrzymał kontakt od swoich wysłanników, że
wszystko jest już gotowe do przechwycenia Natalie, a teraz zmierzał na spotkanie
w umówionym miejscu.
Plan
był prosty: zgarnąć Natalie i wynosić się z Rosji. Dorian miał jeszcze rezydencję
w Wiedniu. Monitorował ją na bieżąco na laptopie odebranym jednej z ofiar, dzięki
czemu wiedział, że jest bezpiecznie. Jadąc do Pitra, otrzymał wprawdzie sygnał
od swoich ludzi, że zadanie nie zostało jeszcze wykonane, ale zaraz namówi się
z nimi, dokona przegrupowania i już następnej nocy Natalie będzie w Wiedniu, a
Dorian w niej.
Zszedł
z drogi, przekroczył zardzewiały szlaban i znalazł się na terenie nieczynnej
fabryczki. Plac był piaszczysty, nierówny, z głębokimi kałużami i koleinami po oponach.
Z dłuższego boku stała odrapana hala z blachy falistej, z kominem ze
zwietrzałej białej cegły. Biuro mieściło się w brzydkim parterowym budynku z kratami
w częściowo wybitych oknach, którego kolor wahał się w granicach kilkunastu
odcieni szarości. Właśnie tam skierował się kawaler von Lassaye-Bruchtal.
W
środku było pusto, jeśli nie liczyć samotnego biurka ze sklejki, paru krzeseł,
kłębu jakichś kabli rzuconych w kąt oraz dwóch wampirów. Tor Nilsson i József Sarkány wstali na widok
pracodawcy.
- Gdzie reszta? – zapytał Dorian.
- Tylko my zostaliśmy –
powiedział Nilsson. – Z pozostałymi już koniec.
- Co?! – Dorian poczuł, jak na
jego nadzieje na łatwe zwycięstwo niespodziewanie spada kobaltowe kowadło. –
Jak to możliwe?
- Nie tylko my wpadliśmy na ten
pomysł, szefie – wyjaśnił Sarkány.
– Do opery przyszły co najmniej dwie konkurencyjne grupy. Ludzie od Namotore i
ktoś jeszcze. Totalna demolka.
Dorian
walnął pięścią w blat. Pościągał na gwałt podwładnych z różnych placówek
europejskich, licząc, że przechwycenie Natalie na przedstawieniu to będzie
bułka z masłem, no, w ostateczności z margaryną, a tymczasem jak zwykle poszło
źle. Nie szkodzi! Wszystko to zaledwie przejściowe problemy.
- I jak się to skończyło? –
zapytał.
- Wycofaliśmy się – przyznał Tor
Nilsson. – Zaraz tam się zaroiło od glin.
- No pięknie. Teraz już na pewno
będziemy mieć Federalną Służbę Paranormalności na karku. A z tamtych też ktoś uciekł?
- Nie szło się rozeznać – Sarkány rozłożył ręce. – To
była bitwa wszystkich przeciwko wszystkim. Pozwolę sobie zauważyć, że strasznie
ostra ta pańska flama, szefie. Jak nas przycisnęła ogniem…
- Gdzie ona jest?! – Dorian
przeszedł do najważniejszej sprawy, nie zwracając uwagi na pełen lekceważącego podziwu ton podwładnego.
- Dokładnie nie widzieliśmy –
rzekł Nilsson. – Podobno oberwała, w internetach piszą, że jest w szpitalu.
Dorian
westchnął.
- Opowiadajcie wszystko od
początku – zażądał.
Obaj
rzucili się w wir chaotycznej narracji, streszczając, na ile mogli, przebieg
strzelaniny w Małej Operze Tragicznej.
- Ale za to wzięliśmy jeńca – dodał
Nilsson na zakończenie niewesołego podsumowania.
- Co powiedział?
- Nie jest zbyt rozmowny. Nie
wiem, może na jakichś prochach.
- To wilkołak – uzupełnił Sarkány z niesmakiem.
- Pokażcie – powiedział Dorian. –
Tylko się przebiorę, mam już dosyć tego dresu.
Gdy
tylko kawaler von Lassaye-Bruchtal przeskoczył w garnitur, który miał w
plecaku, udali się we trzech do sąsiedniego gabinetu. Jedynym meblem wewnątrz
było, jak w poprzednim pomieszczeniu, biurko. W kącie stało zdefenestrowane
popiersie Lenina, któremu brakowało kawałka czachy. Na haku od lampy wisiał za
ręce skuty łańcuchem śniady, brodaty mężczyzna w podkoszulku i szortach
gimnastycznych. Jego kończyny były nienaturalnie gęsto owłosione. Na twarzy i
ramionach miał siniaki i zaschniętą krew. Zobaczywszy jeńca, Dorian doznał
zupełnie niewampirzego szoku.
- Zostawcie mnie z nim samego –
rozkazał nerwowym tonem.
- Jest pan pewien? Załatwił tylu
naszych…
- Oczywiście, że jestem pewien.
Przecież wisi na łańcuchu i jest ledwo przytomny!
Sarkány i Nilsson wyszli,
przymykając za sobą drzwi. Kawaler von Lassaye-Bruchtal dłuższą chwilę okrążał
więźnia, próbując zapanować nad totalnym roztrzepotem własnej duszy. Więc to
tak… Wiedział, że Bernard Bumbes ma wobec niego urazę, ale nie podejrzewał go o
bycie wilkołakiem. A przecież, jak się zastanowić, to było całkiem logiczne…
- Pobudka! – wykrzyknął, rzucając
mu w twarz filiżankę kawy, która stała na biurku. Fusy rozbryznęły się na
twarzy Bernarda, filiżanka upadła na parkiet. Kocowilk z wysiłkiem uniósł
głowę, spoglądając na Doriana zmęczonym wzrokiem barwy ciemnego bursztynu.
- Ach, Bernardzie! – powiedział
Dorian z szerokim uśmiechem, opierając się o biurko. – Jak sądzę, długo
czekałeś na ten dzień, kiedy będziesz mógł spojrzeć mi w oczy, ale zapewne nie
myślałeś o takich akurat okolicznościach.
Kocowilk
milczał. Może był nadal nie całkiem przytomny, a może zgrywał twardego.
- Mogliśmy to załatwić po ludzku,
jak dżentelmeni – ciągnął Dorian, starając się wciągnąć go do konwersacji. – Ale
ty wolałeś sabotować moje plany, bić z przyczajki jak nędzny padlinożerca.
Którym, jak się okazało, istotnie jesteś.
Bernard
Bumbes w dalszym ciągu nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, tylko mierzył
kawalera von Lassaye-Bruchtal nienawistnym wzrokiem.
- No, odezwij się wreszcie! –
krzyknął Dorian. Podniósł z podłogi filiżankę i zdzielił nią kocowilka w twarz.
Bumbes poczuł, jak pękają mu dwa zęby.
- Cóż, Bernardzie – uśmiechnął
się jego oprawca. – Może i nie jesteś słaby, ale gdyby nóż wbił ci się w serce,
to nie poczułbyś się lepiej, niż gdyby wybuchła ci bomba w samochodzie. Wiem,
że jesteś silny, ale jeżeli masz siekierę w głowie, to…
- Wiem – warknął kocowilk
zniecierpliwiony. – Też znam tę piosenkę.
- No, wreszcie jakiś postęp! –
odetchnął Dorian. – Myślałem, że całkiem już zapomniałeś ludzkiej mowy. A zatem
możemy przejść do interesów.
- Nie mam o czym z tobą handlować
– powiedział Bumbes, dochodząc do wniosku, że skoro i tak marne ma widoki na
wyjście z tej sytuacji, to przynajmniej maksymalnie wkurzy nieprzyjacioła
swego.
- To się jeszcze zobaczy – odparł
wampir. – Interesuje mnie parę rzeczy. W teatrze były co najmniej trzy grupy:
moi ludzie, jakuza i jeszcze ktoś. Co to za jedni ci trzeci?
- A skąd mam wiedzieć?
Przyszedłem obejrzeć przedstawienie.
Dorian
wziął z biurka półtorametrowy kawałek węża gumowego, zbliżył się do bezczelnie
odmawiającego współpracy jeńca i chlasnął go w pierś, w twarz, potem w udo,
pozostawiając na jego ciele czerwone pręgi.
- No więc skup się: kto ci
towarzyszył?
- Nie udawaj głupiego, przecież
sam dobrze wiesz.
- Wyobraź sobie, Bernardzie, że
nawet ja nie wszystko wiem. A bardzo chciałbym się dowiedzieć.
- He, he… To se sprawdź w
Wikipedii.
Kawaler
von Lassaye-Bruchtal z niedowierzaniem spoglądał na kocowilka. Ten najwyraźniej
nie zdawał sobie sprawy, w jak poważnej sytuacji się znalazł. Może naprawdę był
czymś znieczulony. Dla pewności chlasnął Bernarda wężem po naprężonych
przedramionach, zabrzęczał łańcuch.
- Dobra, może tak: mówi ci coś
nazwisko Patel? Edward Patel, nie jakiś Pytel.
Kocowilk
wiedział, że to nazwisko padnie, więc zawczasu zaczął sobie przypominać dokładną
kolejność ilustracji na poszczególnych wklejkach w książce „Jerzy Sand i jej
utwory”, aby zająć czymś umysł i nie zdradzić potencjalnie zaskoczenia.
Ostatecznie poczuł wręcz ulgę: jeżeli Dorian pytał o Edwarda, to prawdopodobnie
znaczy, że jego nie dorwał.
- No? Znowu zapomniałeś języka w
gębie? W porządku, wiem, że Patel też macał w tym palce. Wysłałem po niego
bardzo sprawną zabójczynię, ale nawaliła.
Bernard
Bumbes nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Żadna nowina, sam przecież załatwił
dzonokwę znaną jako Dorothy Kuskokwim lub Stella Burns.
- Dlaczego ty właściwie mnie
prześladujesz? – wybuchnął kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Bo ta akcja w Gdańsku
to też twoja robota, prawda? Nie wyprzesz się tego!
- Wypierać się i nie zamierzam –
odpowiedział kocowilk z wyrazem twarzy w miarę zbliżonym do uśmiechu, choć do
ogólnego cierpienia dołączył ból połamanych zębów. – To była czysta przyjemność
wyobrażać sobie potem twoją minę.
- Chciałeś się do niej dobrać,
tak? – rzucił wściekle Dorian. – Nie ma mowy! Taki wybryk natury jak ty w ogóle
nie powinien egzystować, pchlarzu.
- Nie będę pokazywać palcem,
zwłaszcza że się czuję trochę skrępowany, kto tu bardziej przypomina pchłę,
szczególnie pod względem zwyczajów żywieniowych.
- Przestań sobie robić jaja! –
nie wytrzymał kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Już nawet nie twoje dni, ale
godziny są policzone, a ty się zachowujesz jak na herbatce!
- Obrzucanie się obelgami to
rozrywka mało popularna na herbatkach, ale czego lepszego można się spodziewać
po wampirach – kontynuował Bumbes, nie przejmując się obliczem nieuniknionego
zgonu. Choć czuł się gorzej, niż wyglądają fawele w Rio, wszystko zdawało mu
się w tej chwili niesłychanie proste i jasne. Po kij się jeszcze martwić, i tak
nic dobrego z tego nie wyniknie.
- Dość!! – krzyknął Dorian. Zamachnął
się, z całej siły godząc kocowilka wężem prosto między oczy. – Mam tego dosyć! Zaraz
mi wszystko wyśpiewasz! Ilu was jeszcze było, jaki mieliście plan i gdzie są
pozostali!
- Bo co? – odparł Bernard. – I
tak nie puścisz mnie wolno, więc co za różnica?
- Ty jesteś chory – zauważył
wampir. – Kompletnie ci odbiło! Już poczynając od tego, że ktoś taki jak ty
nigdy nie będzie godzien Natalie, więc…
- Ona mnie nie obchodzi –
przerwał mu kocowilk. – Zależy mi tylko, żebyś ty jej nie dostał.
Dorian
wzruszył ramionami.
- Phi. Dwa razy już ją
odnalazłem, odnajdę i trzeci.
- Można na to spojrzeć inaczej.
Trzy razy wyślizła ci się z rąk, wyśliźnie się i czwarty.
- Wydaje ci się, że możesz mnie znowu
powstrzymać? Spójrz na siebie, jesteś wrakiem, a za chwilę będziesz jeszcze
większym. A potem już w ogóle nie będziesz.
- Nie muszę nic robić osobiście.
Wystarczy, że czyniąc mi zło, sam sobie nagrabisz. „Kto myje garnki w zimnej
wodzie, ten ma potem zimne ręce”, jak napisał tybetański blama w świętej
księdze „Ldan sgrub bcas”.
- Masz raczej ograniczone
możliwości decydowania, jakie będę miał ręce – odparł wampir. – Tym razem karma
jest taka, że moje na wierzchu. Fortuna się kołem toczy, raz się jest na wozie,
a raz pod…
- Jedną dziewczynę już
zmarnowałeś – powiedział Bernard z naciskiem. – I wystarczy.
- Ach, Beatriz – Dorian rozmarzył
się wspomnieniem. – To była doprawdy kobieta z klasą. Aż do przesady. Nie
chciała dać mi swojego ciała, więc wziąłem jej krew. Kawaler von
Lassaye-Bruchtal zawsze dostaje to, czego pragnie. Zawsze.
- W takim razie jestem pewien, że
pragniesz dostać porządny wpiernicz.
Dorian
zignorował zaczepkę, opierając się o biurko.
- Nie przesadzaj. Każdy normalny
człowiek na twoim miejscu dawno by przebolał stratę i znalazł sobie kogoś
innego, a ty cały czas się napawasz swoim cierpieniem i szukasz zemsty, żyjąc
przeszłością.
- Gdybym te słowa usłyszał od
kogoś innego – zauważył Bumbes – to może nawet uznałbym je za jakoś tam
rozsądne. Ale w ustach sprawcy są cyniczne. Li i jedynie.
- Cóż, ty jesteś skuty, a ja
trzymam bat, taka sytuacja sprzyja cynizmowi. A mogłeś siedzieć spokojnie na
plaży w Rio i zaoszczędziłbyś nam obu tyle problemów… Jak to szło? O meu Brasil é um país
tropical, a terra do funk, a terra do carnaval…
- Ściągnąłeś mnie tu, żeby się popisywać
cytatami z piosenek? Poza tym masz beznadziejny akcent. Gdybyś, nie daj Boże,
znowu pojechał do Rio, łebasy z faweli by ci sklepały maskę tak samo jak wtedy.
Ale tym razem bym ci nie pomógł. Drugi raz takiego cymbalstwa nie zrobię.
- Obawiam się, Bernardzie, że
lista cymbalstw, jakie będziesz mógł jeszcze zrobić, jest bardzo krótka. Jak
dobrze zgadłeś, nie zamierzam puścić cię wolno.
Dorian
kilka razy świsnął w powietrzu tym, co trzymał w dłoni, podłużnym czarnym
przedmiotem zakończonym dwoma metalowymi bolcami.
- Wiesz, co to jest? – zapytał. –
Pałka elektryczna. Używana przez chińską policję do reedukacji przeciwników
politycznych.
- O, czyżby pan arystokrata był
zmuszony do korzystania z chińskiego badziewia?
- Zaraz się przekonamy, czy to naprawdę
badziewie – powiedział kawaler von Lassaye-Bruchtal i pchnął Bernarda w brzuch.
Wśród brzęku łańcucha kocowilk rozdygotał się, wstrząsany monstrualnym bólem,
każda komórka jego ciała zdawała się rozpruwana. Męczarnia wchlustywała się
bezlitośnie, przepełniając całe jestestwo, i choć na logikę Bumbes wiedział, że
musi kiedyś się skończyć, nie był w stanie skupić myśli na niczym innym poza
bólem, nawet na walce z nim, zresztą jak tu walczyć w takiej sytuacji. Jego
nogi miotały się po podłodze dziko, niekontrolowano. Dorian dołożył mu jeszcze:
w udo, w plecy. Potem uderzył w twarz. Krew ciekła strumieniem z ust kocowilka;
chciał splunąć Dorianowi w twarz, ale nie miał siły, poplamił sobie tylko i tak
już zakrwawioną koszulę. Tak, tym razem wychowanek Czarnego Hrabiego
tryumfował. Bernard nie był w stanie zrobić nic, absolutnie nic.
Dorian
się zmęczył, odstąpił o dwa kroki, odłożył pałkę elektryczną, po czym z
satysfakcją spojrzał na więźnia.
- Zabawa dopiero się zaczyna –
zapowiedział. – Jak ci się wydaje, czy zdołasz do końca zachować chociaż jeden
ząb?
Bumbes
wisiał bezwładnie, ze spuszczoną głową, całkowicie sponiewierany. Dorian z
zadowolonym uśmiechem podszedł i gwałtownie szarpnął go za brodę. Liczył na to,
że wyrwie całą garść włosów, ale tak się nie stało, więc uniósł dłoń, aby
szarpnąć drugi raz. I wtedy Bernard go ugryzł.
Złapał zębami za
nadgarstek i zacisnął jak najmocniej. Włożył w ugryzienie cały swój ból, całe
poczucie straty i wszystkie siły, jakie jeszcze mu pozostały. Gryzł Doriana za
Beatriz, za siebie samego, nawet za Edwarda i za wszystkie bezimienne ofiary
kawalera von Lassaye-Bruchtal, za szesnastoletnią Irinkę z Nowogrodu też,
chociaż nic o niej nie wiedział. Prawie zemdliło go od paskudnego smaku
wampirzego ciała, którym wypełniły się jego usta, ale nie odpuszczał. Ściskał,
kąsał, szarpał, aż zabrakło mu sił i znowu zwisł z czarnym wirem w głowie i
przed oczami…
Podniósł
wzrok po kilku sekundach. Spodziewał się usłyszeć jakiś frazes w rodzaju
„kąsasz nawet związany”, ale Dorian, zamiast pokazać, jak bardzo go to nie
obeszło, patrzył tylko zaskoczony to na nadgarstek, to na podłogę, to na samego
Bernarda.
- On mnie ugryzł – powtarzał z
niedowierzaniem. – Ugryzł on mnie. Mnie on ugryzł!
Kocowilk też się
rozejrzał, a zorientowawszy się, jaki skutek wywarło jego ukąszenie, z wrażenia
zaczął tracić przytomność.
A więc to tak,
pomyślał Dorian, wpatrując się w bezkształtne coś na parkiecie. Nigdy już te
palce nie chwycą piórka i węgla, nie będzie im dane poznawać Natalie od wewnątrz…
Pośpiesznie
przekroczył próg, przytrzymując potwornie pokaleczone przedramię. W pierwszym pomieszczeniu
podwładni palili pękate półcygara.
- Pan nie ma dłoni! – krzyknął
zaskoczony Nilsson, zrywając się z krzesła.
- Zauważyłem, szerloku! – warknął
kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Tak mi się coś właśnie zdawało!
- A mówiłem, żeby nie zostawał
pan z nim sam! – odezwał się Sarkány
z pretensją.
- Dajcie kompresor! – syknął
Dorian przez zęby, chwiejąc się. – Po czymś takim to ja mu już na pewno…
Wtem adrenalina
i szok odpuściły, a nagła fala cierpienia dopiero teraz nadeszła w całej swej tsunamicznej
okazałości, wysyłając Doriana na posadzkę. To, że wampiry nie krwawią, nie znaczy,
że nie czują bólu.
- Morfina! – krzyknął, zwijając
się po podłodze i ściskając za były nadgarstek. – Nie macie czasem?
- Niestety, nie przewidzieliśmy…
– zmartwił się Tor Nilsson.
- No to chociaż… świeża krew… Już
by mniej bolało…
- Może pan z jeńca – zaproponował
Sarkány.
- Zwario… wałeś? – ofuknął go
Dorian, walcząc z bólem. – To wilkołak,
gorzej… jak… narkoman.
- Jakiś skuter wjeżdża na
podwórze – zauważył Nilsson, podchodząc do okna. – Dostawca pizzy. Zamawiałeś
coś, Sarkány?
- Nie – zaprzeczył tamten. –
Pewnie pomylił adres. Ale pizzę bym sobie zjadł. Wie pan co, szefie? Damy panu
tego gościa do wyssania, a sami zjemy to, co ma w bagażu.
- Dawajcie go! Tylko szybko… Muszę
ssskończyć z tym bydlem… Ale mnie urządził…
Bernard Bumbes
nie słyszał szamotaniny w sąsiednim pomieszczeniu, nie słyszał też dochodzącego
z zewnątrz złowrogiego wycia. Ostatnim, co kołatało się w zapadającym w nicość
umyśle, był natrętny fragment starej piosenki:
primal tribal apple
egg vegetable eel
i have a new canoe but
it does not have a wheel
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz