poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Rozdział XXXIX, w którym odbywa się poważna rozmowa z udziałem istotnych argumentów



      Dorian Lassaye-Bruchtal wysiadł z wieczornego autobusu. Na ulicy Zwycięstwa Proletariatu, na samych peryferiach Sankt Petersburga, nie było nikogo, bo i po co ktoś miałby się zapuszczać w tę zapuszczoną okolicę pośród nieczynnych lub ledwo przędących zakładów przemysłowych. Dorian zarzucił plecak na ramię i powolnym krokiem ruszył przed siebie, obojętnym wzrokiem odprowadzając charczący w dal autobus. W jednym uchu miał słuchawkę od odtwarzacza znalezionego u jednej ze swoich ofiar, który wypełniały utwory grupy Nautilus Pompilius.
Wieczór był chłodny, trotuar nierówny, a Dorian wściekły. Był stworzony do lepszych rzeczy niż drelichowe robociarskie portki, bluza od dresu, znoszone trampki i plecak z demobilu. Powinien podróżować prywatnym odrzutowcem, a nie rozklekotanym autobusem wśród prymitywnej, nieokrzesanej klasy robotniczo-chłopskiej. Ale zasoby miał ograniczone, a zależało mu na czasie. Poza tym kamuflaż mógł się przydać.
Włożył dłoń do kieszeni, natknęła się na coś śliskiego. Plastikowa koszulka, a w niej kserokopia z gazety. Ściągnął to z drzewa w Nowogrodzie Wielkim. Zaginęła 16-letnia Irina Astachowa, wyszła z domu i nie wróciła. Ze zdjęcia spoglądała szczupła blondyneczka z włosami do ramion i w okrągłych okularach. Poniżej, w artykule, lament matki: taka dobra dziewczyna, nie paliła, nie piła, narkoty nie brała. Tak, pokiwał głową Dorian, trzeźwość była jej zgubą, on nawet w tak dramatycznych warunkach nie tknąłby krwi skażonej alkoholem czy herą. W ciągu swej długiej podróży zmuszony był wysuszyć kilka osób, a mała Irinka akurat miała pecha. Minie parę dni, zanim ktokolwiek znajdzie ciało, a potem jeszcze trochę, nim powiadomią Federalną Służbę Paranormalności.
I z Natalie też w końcu będzie zmuszony upuścić trochę krwi. Musiał ją ukarać za to, jak bardzo zraniła go swą niegodną ucieczką, a poza tym jeszcze mocniej związać ją ze sobą. Mogła być z nim, Dorianem, jak księżniczka z księciem – w tym miejscu kawaler von Lassaye-Bruchtal przypomniał sobie sceny ze swojej ulubionej powieści, „Przebudzenie śpiącej królewny” – ale skoro nie chciała, to teraz zostanie niewolnicą z prawdziwego zdarzenia.
       Po tym, jak wykurzono go z Dorianii, przedostał się łodzią rybacką na Palawan. Na miejscu udało mu się ukraść cessnę i przelecieć do Hongkongu. Stamtąd udał się pociągiem do Changsha, gdzie umówił się w trybie pilnym z Hei Bianfu. A ten stary komuch kompletnie go olał. Ani ni hao, ani jiangui, tylko siedział, kiwał głową, wsuwał ryż podlany krwią swojej sekretarki i uśmiechał się, aż w końcu powiedział: „Panie Duo-li-an, muszę przyznać, że w chwili obecnej pomoc dla pana nie należy do naszych czołowych priorytetów”. Dorian mógł tylko kwaśno zacytować klasyka: „ja wiedziałem, że tak będzie”. Przywódca wampirzego stronnictwa w Komunistycznej Partii Chin interesował się sojuszem, póki Dorian miał pieniądze i wpływy, a gdy młody arystokrata uciekał przed pościgiem, okazał się zupełnie obojętny.
     Ostatecznie Hei, zanim wskazał Dorianowi drzwi, dał mu na odczepnego jałmużnę w wysokości wystarczającej na zakup prawie nowego łazika produkcji krajowej. Dorian zatankował do pełna, po czym ruszył na północny zachód, ku granicy rosyjskiej. Jechał dniem i nocą, aż w końcu łazik rozkraczył mu się na tajemniczym płaskowyżu, którego nazwę prawdziwi mężczyźni wymawiają tylko szeptem i to jedynie w przypadkach, gdy naprawdę nie da się już używać peryfraz i eufemizmów. Dorian wolał nie wspominać, w jaki sposób spędził tam czas i za co w końcu udało mu się kupić wielbłąda, na którym dotarł do Rosji.
      Przedostawszy się w końcu do względnej cywilizacji, kawaler von Lassaye-Bruchtal podjął próbę wykorzystania swych rosyjskich kontaktów, jednak wampir, do którego się zwrócił, okazał się kapusiem i ściągnął na niego „niuchaczy” z Federalnej Służby Paranormalności. Dla zatarcia śladów i zyskania czasu Dorian napuścił ich na klubokawiarnię, w której zbierały się wilkołaki, a sam postanowił nie ściągać na siebie zbędnej uwagi i ruszył w stronę Petersburga bocznymi drogami, od wioski do wioski. Poprzedniego dnia otrzymał kontakt od swoich wysłanników, że wszystko jest już gotowe do przechwycenia Natalie, a teraz zmierzał na spotkanie w umówionym miejscu.
      Plan był prosty: zgarnąć Natalie i wynosić się z Rosji. Dorian miał jeszcze rezydencję w Wiedniu. Monitorował ją na bieżąco na laptopie odebranym jednej z ofiar, dzięki czemu wiedział, że jest bezpiecznie. Jadąc do Pitra, otrzymał wprawdzie sygnał od swoich ludzi, że zadanie nie zostało jeszcze wykonane, ale zaraz namówi się z nimi, dokona przegrupowania i już następnej nocy Natalie będzie w Wiedniu, a Dorian w niej.
      Zszedł z drogi, przekroczył zardzewiały szlaban i znalazł się na terenie nieczynnej fabryczki. Plac był piaszczysty, nierówny, z głębokimi kałużami i koleinami po oponach. Z dłuższego boku stała odrapana hala z blachy falistej, z kominem ze zwietrzałej białej cegły. Biuro mieściło się w brzydkim parterowym budynku z kratami w częściowo wybitych oknach, którego kolor wahał się w granicach kilkunastu odcieni szarości. Właśnie tam skierował się kawaler von Lassaye-Bruchtal.
      W środku było pusto, jeśli nie liczyć samotnego biurka ze sklejki, paru krzeseł, kłębu jakichś kabli rzuconych w kąt oraz dwóch wampirów. Tor Nilsson i József Sarkány wstali na widok pracodawcy.
- Gdzie reszta? – zapytał Dorian.
- Tylko my zostaliśmy – powiedział Nilsson. – Z pozostałymi już koniec.
- Co?! – Dorian poczuł, jak na jego nadzieje na łatwe zwycięstwo niespodziewanie spada kobaltowe kowadło. – Jak to możliwe?
- Nie tylko my wpadliśmy na ten pomysł, szefie – wyjaśnił Sarkány. – Do opery przyszły co najmniej dwie konkurencyjne grupy. Ludzie od Namotore i ktoś jeszcze. Totalna demolka.
       Dorian walnął pięścią w blat. Pościągał na gwałt podwładnych z różnych placówek europejskich, licząc, że przechwycenie Natalie na przedstawieniu to będzie bułka z masłem, no, w ostateczności z margaryną, a tymczasem jak zwykle poszło źle. Nie szkodzi! Wszystko to zaledwie przejściowe problemy.
- I jak się to skończyło? – zapytał.
- Wycofaliśmy się – przyznał Tor Nilsson. – Zaraz tam się zaroiło od glin.
- No pięknie. Teraz już na pewno będziemy mieć Federalną Służbę Paranormalności na karku. A z tamtych też ktoś uciekł?
- Nie szło się rozeznać – Sarkány rozłożył ręce. – To była bitwa wszystkich przeciwko wszystkim. Pozwolę sobie zauważyć, że strasznie ostra ta pańska flama, szefie. Jak nas przycisnęła ogniem…
- Gdzie ona jest?! – Dorian przeszedł do najważniejszej sprawy, nie zwracając uwagi na pełen  lekceważącego podziwu ton podwładnego.
- Dokładnie nie widzieliśmy – rzekł Nilsson. – Podobno oberwała, w internetach piszą, że jest w szpitalu.
       Dorian westchnął.
- Opowiadajcie wszystko od początku – zażądał.
     Obaj rzucili się w wir chaotycznej narracji, streszczając, na ile mogli, przebieg strzelaniny w Małej Operze Tragicznej.
- Ale za to wzięliśmy jeńca – dodał Nilsson na zakończenie niewesołego podsumowania.
- Co powiedział?
- Nie jest zbyt rozmowny. Nie wiem, może na jakichś prochach.
- To wilkołak – uzupełnił Sarkány z niesmakiem.
- Pokażcie – powiedział Dorian. – Tylko się przebiorę, mam już dosyć tego dresu.
      Gdy tylko kawaler von Lassaye-Bruchtal przeskoczył w garnitur, który miał w plecaku, udali się we trzech do sąsiedniego gabinetu. Jedynym meblem wewnątrz było, jak w poprzednim pomieszczeniu, biurko. W kącie stało zdefenestrowane popiersie Lenina, któremu brakowało kawałka czachy. Na haku od lampy wisiał za ręce skuty łańcuchem śniady, brodaty mężczyzna w podkoszulku i szortach gimnastycznych. Jego kończyny były nienaturalnie gęsto owłosione. Na twarzy i ramionach miał siniaki i zaschniętą krew. Zobaczywszy jeńca, Dorian doznał zupełnie niewampirzego szoku.
- Zostawcie mnie z nim samego – rozkazał nerwowym tonem.
- Jest pan pewien? Załatwił tylu naszych…
- Oczywiście, że jestem pewien. Przecież wisi na łańcuchu i jest ledwo przytomny!
      Sarkány i Nilsson wyszli, przymykając za sobą drzwi. Kawaler von Lassaye-Bruchtal dłuższą chwilę okrążał więźnia, próbując zapanować nad totalnym roztrzepotem własnej duszy. Więc to tak… Wiedział, że Bernard Bumbes ma wobec niego urazę, ale nie podejrzewał go o bycie wilkołakiem. A przecież, jak się zastanowić, to było całkiem logiczne…
- Pobudka! – wykrzyknął, rzucając mu w twarz filiżankę kawy, która stała na biurku. Fusy rozbryznęły się na twarzy Bernarda, filiżanka upadła na parkiet. Kocowilk z wysiłkiem uniósł głowę, spoglądając na Doriana zmęczonym wzrokiem barwy ciemnego bursztynu.
- Ach, Bernardzie! – powiedział Dorian z szerokim uśmiechem, opierając się o biurko. – Jak sądzę, długo czekałeś na ten dzień, kiedy będziesz mógł spojrzeć mi w oczy, ale zapewne nie myślałeś o takich akurat okolicznościach.
        Kocowilk milczał. Może był nadal nie całkiem przytomny, a może zgrywał twardego.
- Mogliśmy to załatwić po ludzku, jak dżentelmeni – ciągnął Dorian, starając się wciągnąć go do konwersacji. – Ale ty wolałeś sabotować moje plany, bić z przyczajki jak nędzny padlinożerca. Którym, jak się okazało, istotnie jesteś.
       Bernard Bumbes w dalszym ciągu nie wydawał z siebie żadnego dźwięku, tylko mierzył kawalera von Lassaye-Bruchtal nienawistnym wzrokiem.
- No, odezwij się wreszcie! – krzyknął Dorian. Podniósł z podłogi filiżankę i zdzielił nią kocowilka w twarz. Bumbes poczuł, jak pękają mu dwa zęby.
- Cóż, Bernardzie – uśmiechnął się jego oprawca. – Może i nie jesteś słaby, ale gdyby nóż wbił ci się w serce, to nie poczułbyś się lepiej, niż gdyby wybuchła ci bomba w samochodzie. Wiem, że jesteś silny, ale jeżeli masz siekierę w głowie, to…
- Wiem – warknął kocowilk zniecierpliwiony. – Też znam tę piosenkę.
- No, wreszcie jakiś postęp! – odetchnął Dorian. – Myślałem, że całkiem już zapomniałeś ludzkiej mowy. A zatem możemy przejść do interesów.
- Nie mam o czym z tobą handlować – powiedział Bumbes, dochodząc do wniosku, że skoro i tak marne ma widoki na wyjście z tej sytuacji, to przynajmniej maksymalnie wkurzy nieprzyjacioła swego.
- To się jeszcze zobaczy – odparł wampir. – Interesuje mnie parę rzeczy. W teatrze były co najmniej trzy grupy: moi ludzie, jakuza i jeszcze ktoś. Co to za jedni ci trzeci?
- A skąd mam wiedzieć? Przyszedłem obejrzeć przedstawienie.
     Dorian wziął z biurka półtorametrowy kawałek węża gumowego, zbliżył się do bezczelnie odmawiającego współpracy jeńca i chlasnął go w pierś, w twarz, potem w udo, pozostawiając na jego ciele czerwone pręgi.
- No więc skup się: kto ci towarzyszył?
- Nie udawaj głupiego, przecież sam dobrze wiesz.
- Wyobraź sobie, Bernardzie, że nawet ja nie wszystko wiem. A bardzo chciałbym się dowiedzieć.
- He, he… To se sprawdź w Wikipedii.
        Kawaler von Lassaye-Bruchtal z niedowierzaniem spoglądał na kocowilka. Ten najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, w jak poważnej sytuacji się znalazł. Może naprawdę był czymś znieczulony. Dla pewności chlasnął Bernarda wężem po naprężonych przedramionach, zabrzęczał łańcuch.
- Dobra, może tak: mówi ci coś nazwisko Patel? Edward Patel, nie jakiś Pytel.
       Kocowilk wiedział, że to nazwisko padnie, więc zawczasu zaczął sobie przypominać dokładną kolejność ilustracji na poszczególnych wklejkach w książce „Jerzy Sand i jej utwory”, aby zająć czymś umysł i nie zdradzić potencjalnie zaskoczenia. Ostatecznie poczuł wręcz ulgę: jeżeli Dorian pytał o Edwarda, to prawdopodobnie znaczy, że jego nie dorwał.
- No? Znowu zapomniałeś języka w gębie? W porządku, wiem, że Patel też macał w tym palce. Wysłałem po niego bardzo sprawną zabójczynię, ale nawaliła.
        Bernard Bumbes nie uznał za stosowne odpowiedzieć. Żadna nowina, sam przecież załatwił dzonokwę znaną jako Dorothy Kuskokwim lub Stella Burns.
- Dlaczego ty właściwie mnie prześladujesz? – wybuchnął kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Bo ta akcja w Gdańsku to też twoja robota, prawda? Nie wyprzesz się tego!
- Wypierać się i nie zamierzam – odpowiedział kocowilk z wyrazem twarzy w miarę zbliżonym do uśmiechu, choć do ogólnego cierpienia dołączył ból połamanych zębów. – To była czysta przyjemność wyobrażać sobie potem twoją minę.
- Chciałeś się do niej dobrać, tak? – rzucił wściekle Dorian. – Nie ma mowy! Taki wybryk natury jak ty w ogóle nie powinien egzystować, pchlarzu.
- Nie będę pokazywać palcem, zwłaszcza że się czuję trochę skrępowany, kto tu bardziej przypomina pchłę, szczególnie pod względem zwyczajów żywieniowych.
- Przestań sobie robić jaja! – nie wytrzymał kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Już nawet nie twoje dni, ale godziny są policzone, a ty się zachowujesz jak na herbatce!
- Obrzucanie się obelgami to rozrywka mało popularna na herbatkach, ale czego lepszego można się spodziewać po wampirach – kontynuował Bumbes, nie przejmując się obliczem nieuniknionego zgonu. Choć czuł się gorzej, niż wyglądają fawele w Rio, wszystko zdawało mu się w tej chwili niesłychanie proste i jasne. Po kij się jeszcze martwić, i tak nic dobrego z tego nie wyniknie.
- Dość!! – krzyknął Dorian. Zamachnął się, z całej siły godząc kocowilka wężem prosto między oczy. – Mam tego dosyć! Zaraz mi wszystko wyśpiewasz! Ilu was jeszcze było, jaki mieliście plan i gdzie są pozostali!
- Bo co? – odparł Bernard. – I tak nie puścisz mnie wolno, więc co za różnica?
- Ty jesteś chory – zauważył wampir. – Kompletnie ci odbiło! Już poczynając od tego, że ktoś taki jak ty nigdy nie będzie godzien Natalie, więc…
- Ona mnie nie obchodzi – przerwał mu kocowilk. – Zależy mi tylko, żebyś ty jej nie dostał.
        Dorian wzruszył ramionami.
- Phi. Dwa razy już ją odnalazłem, odnajdę i trzeci.
- Można na to spojrzeć inaczej. Trzy razy wyślizła ci się z rąk, wyśliźnie się i czwarty.
- Wydaje ci się, że możesz mnie znowu powstrzymać? Spójrz na siebie, jesteś wrakiem, a za chwilę będziesz jeszcze większym. A potem już w ogóle nie będziesz.
- Nie muszę nic robić osobiście. Wystarczy, że czyniąc mi zło, sam sobie nagrabisz. „Kto myje garnki w zimnej wodzie, ten ma potem zimne ręce”, jak napisał tybetański blama w świętej księdze „Ldan sgrub bcas”.
- Masz raczej ograniczone możliwości decydowania, jakie będę miał ręce – odparł wampir. – Tym razem karma jest taka, że moje na wierzchu. Fortuna się kołem toczy, raz się jest na wozie, a raz pod…
- Jedną dziewczynę już zmarnowałeś – powiedział Bernard z naciskiem. – I wystarczy.
- Ach, Beatriz – Dorian rozmarzył się wspomnieniem. – To była doprawdy kobieta z klasą. Aż do przesady. Nie chciała dać mi swojego ciała, więc wziąłem jej krew. Kawaler von Lassaye-Bruchtal zawsze dostaje to, czego pragnie. Zawsze.
- W takim razie jestem pewien, że pragniesz dostać porządny wpiernicz.
        Dorian zignorował zaczepkę, opierając się o biurko.
- Nie przesadzaj. Każdy normalny człowiek na twoim miejscu dawno by przebolał stratę i znalazł sobie kogoś innego, a ty cały czas się napawasz swoim cierpieniem i szukasz zemsty, żyjąc przeszłością.
- Gdybym te słowa usłyszał od kogoś innego – zauważył Bumbes – to może nawet uznałbym je za jakoś tam rozsądne. Ale w ustach sprawcy są cyniczne. Li i jedynie.
- Cóż, ty jesteś skuty, a ja trzymam bat, taka sytuacja sprzyja cynizmowi. A mogłeś siedzieć spokojnie na plaży w Rio i zaoszczędziłbyś nam obu tyle problemów… Jak to szło? O meu Brasil é um país tropical, a terra do funk, a terra do carnaval
- Ściągnąłeś mnie tu, żeby się popisywać cytatami z piosenek? Poza tym masz beznadziejny akcent. Gdybyś, nie daj Boże, znowu pojechał do Rio, łebasy z faweli by ci sklepały maskę tak samo jak wtedy. Ale tym razem bym ci nie pomógł. Drugi raz takiego cymbalstwa nie zrobię.
- Obawiam się, Bernardzie, że lista cymbalstw, jakie będziesz mógł jeszcze zrobić, jest bardzo krótka. Jak dobrze zgadłeś, nie zamierzam puścić cię wolno.
     Dorian kilka razy świsnął w powietrzu tym, co trzymał w dłoni, podłużnym czarnym przedmiotem zakończonym dwoma metalowymi bolcami.
- Wiesz, co to jest? – zapytał. – Pałka elektryczna. Używana przez chińską policję do reedukacji przeciwników politycznych.
- O, czyżby pan arystokrata był zmuszony do korzystania z chińskiego badziewia?
- Zaraz się przekonamy, czy to naprawdę badziewie – powiedział kawaler von Lassaye-Bruchtal i pchnął Bernarda w brzuch. Wśród brzęku łańcucha kocowilk rozdygotał się, wstrząsany monstrualnym bólem, każda komórka jego ciała zdawała się rozpruwana. Męczarnia wchlustywała się bezlitośnie, przepełniając całe jestestwo, i choć na logikę Bumbes wiedział, że musi kiedyś się skończyć, nie był w stanie skupić myśli na niczym innym poza bólem, nawet na walce z nim, zresztą jak tu walczyć w takiej sytuacji. Jego nogi miotały się po podłodze dziko, niekontrolowano. Dorian dołożył mu jeszcze: w udo, w plecy. Potem uderzył w twarz. Krew ciekła strumieniem z ust kocowilka; chciał splunąć Dorianowi w twarz, ale nie miał siły, poplamił sobie tylko i tak już zakrwawioną koszulę. Tak, tym razem wychowanek Czarnego Hrabiego tryumfował. Bernard nie był w stanie zrobić nic, absolutnie nic.
       Dorian się zmęczył, odstąpił o dwa kroki, odłożył pałkę elektryczną, po czym z satysfakcją spojrzał na więźnia.
- Zabawa dopiero się zaczyna – zapowiedział. – Jak ci się wydaje, czy zdołasz do końca zachować chociaż jeden ząb?
      Bumbes wisiał bezwładnie, ze spuszczoną głową, całkowicie sponiewierany. Dorian z zadowolonym uśmiechem podszedł i gwałtownie szarpnął go za brodę. Liczył na to, że wyrwie całą garść włosów, ale tak się nie stało, więc uniósł dłoń, aby szarpnąć drugi raz. I wtedy Bernard go ugryzł.
Złapał zębami za nadgarstek i zacisnął jak najmocniej. Włożył w ugryzienie cały swój ból, całe poczucie straty i wszystkie siły, jakie jeszcze mu pozostały. Gryzł Doriana za Beatriz, za siebie samego, nawet za Edwarda i za wszystkie bezimienne ofiary kawalera von Lassaye-Bruchtal, za szesnastoletnią Irinkę z Nowogrodu też, chociaż nic o niej nie wiedział. Prawie zemdliło go od paskudnego smaku wampirzego ciała, którym wypełniły się jego usta, ale nie odpuszczał. Ściskał, kąsał, szarpał, aż zabrakło mu sił i znowu zwisł z czarnym wirem w głowie i przed oczami…
       Podniósł wzrok po kilku sekundach. Spodziewał się usłyszeć jakiś frazes w rodzaju „kąsasz nawet związany”, ale Dorian, zamiast pokazać, jak bardzo go to nie obeszło, patrzył tylko zaskoczony to na nadgarstek, to na podłogę, to na samego Bernarda.
- On mnie ugryzł – powtarzał z niedowierzaniem. – Ugryzł on mnie. Mnie on ugryzł!
       Kocowilk też się rozejrzał, a zorientowawszy się, jaki skutek wywarło jego ukąszenie, z wrażenia zaczął tracić przytomność.
      A więc to tak, pomyślał Dorian, wpatrując się w bezkształtne coś na parkiecie. Nigdy już te palce nie chwycą piórka i węgla, nie będzie im dane poznawać Natalie od wewnątrz…
Pośpiesznie przekroczył próg, przytrzymując potwornie pokaleczone przedramię. W pierwszym pomieszczeniu podwładni palili pękate półcygara.
- Pan nie ma dłoni! – krzyknął zaskoczony Nilsson, zrywając się z krzesła.
- Zauważyłem, szerloku! – warknął kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Tak mi się coś właśnie zdawało!
- A mówiłem, żeby nie zostawał pan z nim sam! – odezwał się Sarkány z pretensją.
- Dajcie kompresor! – syknął Dorian przez zęby, chwiejąc się. – Po czymś takim to ja mu już na pewno…
Wtem adrenalina i szok odpuściły, a nagła fala cierpienia dopiero teraz nadeszła w całej swej tsunamicznej okazałości, wysyłając Doriana na posadzkę. To, że wampiry nie krwawią, nie znaczy, że nie czują bólu.
- Morfina! – krzyknął, zwijając się po podłodze i ściskając za były nadgarstek. – Nie macie czasem?
- Niestety, nie przewidzieliśmy… – zmartwił się Tor Nilsson.
- No to chociaż… świeża krew… Już by mniej bolało…
- Może pan z jeńca – zaproponował Sarkány.
- Zwario… wałeś? – ofuknął go Dorian, walcząc z bólem. – To  wilkołak, gorzej… jak… narkoman.
- Jakiś skuter wjeżdża na podwórze – zauważył Nilsson, podchodząc do okna. – Dostawca pizzy. Zamawiałeś coś, Sarkány?
- Nie – zaprzeczył tamten. – Pewnie pomylił adres. Ale pizzę bym sobie zjadł. Wie pan co, szefie? Damy panu tego gościa do wyssania, a sami zjemy to, co ma w bagażu.
- Dawajcie go! Tylko szybko… Muszę ssskończyć z tym bydlem… Ale mnie urządził…
Bernard Bumbes nie słyszał szamotaniny w sąsiednim pomieszczeniu, nie słyszał też dochodzącego z zewnątrz złowrogiego wycia. Ostatnim, co kołatało się w zapadającym w nicość umyśle, był natrętny fragment starej piosenki:

primal tribal apple egg vegetable eel
i have a new canoe but it does not have a wheel



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz