Samochód stał
na światłach awaryjnych, a Edward wpatrywał się z zakłopotaniem w sflaczałą
oponę. Ani chybi najechał na widły leżące pośrodku drogi. Dziwna sprawa na
highwayu, ale ludzie różne rzeczy wyrzucają z aut. Wczoraj, na przykład, jadąc
przez zachodnie Ontario, zobaczył z daleka na drodze coś szaro-pomarańczowego.
Od razu pomyślał, że to jakieś nieszczęsne zwierzę zabite przez auto, i chociaż
nie chciał patrzeć, jednak nie mógł oderwać wzroku. Kiedy podjechał bliżej,
odetchnął z ulgą: to była zgubiona przez kogoś piżama.
Edward
wyruszył z kanadyjskiego Londynu poprzedniego dnia wcześnie rano i zaczął
podążać na Thunder Bay, bo miał podrzucić ciotce Sicie „Doctor Who” na DVD. W
tym celu musiał przejechać kawałek przez Michigan. Amerykanie… Tak bliski
naród, a równocześnie tak odmienny. Patel przypomniał sobie, jak we wrześniu
pojechał do Pensylwanii, aby podawać się za ucznia szkoły średniej. Miał wtedy
legendę, że jest z Dakoty Północnej… Czuł się niekomfortowo ze świadomością, że
Natalie myśli, iż jest on Amerykaninem. Cóż, technicznie rzecz biorąc, był –
USA to nie cała Ameryka, wbrew temu, co jankesi myślą. Potem pojawili się
koledzy z zespołu i sprawa kanadyjskości Edwarda jakoś rozeszła się po
kościach.
Nagle zebrało mu się na wspomnienia o Natalie. Stanęła mu przed oczami jej
perfekcyjna sylwetka, długie czarne włosy… Była urocza nawet w stanie silnego
wkurzenia. Przypomniał sobie, jak spali w hotelu w drodze do Nowego Jorku, jak
niósł ją na rękach po starciu z Aposmyronem, czy też jak wiózł ją nieprzytomną
samolotem przez ocean. Prawie usłyszał brzmienie jej głosu.
Co czuł do
Natalie? Z pewnością ją loffciał, co do tego nie miał wątpliwości. Ale
przeczuwał, że jego stosunek do niej jest o wiele bardziej złożony…
Edward westchnął,
rozpiął guziki swego łososiowego żakietu i rzucił na koło zaklęcie sklejające
dętkę. Dopompował i wsiadł do auta. Już dość czasu zmitrężył na tym poboczu.
Poczekał, aż dętka się elegancko zwiąże, a potem wrzucił pierwszy bieg i
pomknął dalej. W radiu leciał utwór, który idealnie oddawał stan jego emocji.
Do
Winnipeg zajechał Edward około czwartej po połedniu. Uznał, że to już dosyć
jazdy na ten dzień, i postanowił zażyć nieco kultury w stolicy Manitoby.
Przeszedł się
po mieście, wypił samotną kawę. W kinie grali „Imperium Yaoi” – monumentalną
superprodukcję o początkach cywilizacji japońskiej. Patel wolał jednak iść na
koncert. Wybrał się do klubu „Scuddlyboo”. Kalju Laar odwiedził ten lokal parę
lat temu i twierdził, że trafiają się tam fajni wykonawcy, jak zespół
blackmetalowy z saksofonem w składzie. Tym razem był wieczór punkowy.
Występowała anarchofeministyczna grupa wokalna The Sulphurettes oraz dwie
zdecydowanie gitarowe kapele: My Teeth z Hawajów i Do Jasnej Cholery z
Aleksandrowa Kujawskiego. Prosta, dość bezpretensjonalna muzyka przywróciła
Edwardowi dobry nastrój, a niezrozumiałość tekstów bardzo w tym pomagała.
Trzeciego dnia
było ciepło już od rana. Edward schował więc łososiowy żakiet i tego dnia miał
na sobie T-shirt z napisem „Električni Orgazam”.
Ruszył w drogę
już o ósmej – miał do pokonania kawał kraju: Manitoba, Saskatchewan, Alberta. W
czasie podróży słuchał starych przebojów w wykonaniu zasłużenych umielców. Czasami
stawał na poboczu i wpatrując się w odległy horyzont, leżący gdzieś daleko za
żyznymi preriami, popijał kawę z 8-litrowego termosu, idealnego na długie
podróże. Edward dostał go kiedyś od Nicka Yoxalla, ten zaś z kolei odziedziczył
go po dziadku, który miał przy sobie ten termos, gdy bombardował Niemcy.
Starał się
myśleć o wszystkim, tylko nie o Natalie, ale ile by się nie starał, znowu
myślał o Natalie. Wielka szkoda, że mistrz Kjellerud zabronił mu interweniować
w jej sprawie. Starsi rzucili Natalie władzom na pożarcie…
Na
obiad Edward zatrzymał się w zajeździe przy trasie gdzieś w Albercie. Zostawił
auto na parkingu i postanowił wrzucić coś konkretnego. Wchodząc do środka,
dostrzegł jeszcze kątem oka czarny transporter opancerzony, który właśnie
wjechał na podjazd.
W
barze panowała typowa dla takich przybytków atmosfera tymczasowości, kreowana
przez kierowców różnej maści i różnych wozów. Z głośników leciał jakiś stary hit z lat 80., a nad kontuarem wisiał list gończy za niejakim Dragoljubem
„Draco” Grdosiciem. Edward nie tracił czasu na szukanie stolika. Usiadł zaraz
przy barze, zamawiając potrawkę z ziemniakami i herbatę.
Po
chwili do baru wszedł dobrze zbudowany mężczyzna w czarnym stroju
przypominającym mundur ochroniarza. Miał fryzurę na Elvisa, odpowiednie do tego
baki oraz starannie wyhodowaną kozią bródkę. To pewnie on przyjechał
transporterem.
Przybysz
usiadł przy barze obok Edwarda. Przez plecy miał przewieszony miecz.
- Poproszę kufel mleka –
powiedział.
- Mleka? – zdziwił się barman.
- Zgadza się, najlepiej
półlitrowy – rzekł kierowca transportera.
Facet
za barem wzruszył ramionami. Wziął kufel od piwa, napełnił mlekiem z lodówki i
postawił na blacie przed mężczyzną w czerni. Ten niezwłocznie pochwycił kufel.
- Iä! Iä! Shub-niggurath! Czarna
Koza z Lasów z Tysiącem Młodych! – zaintonował i wypił, odrzucając głowę jak
pianista.
Edward
poczekał, aż osobnik z mieczem dopije. Na piersi, nad kieszenią, miał taśmę ze
słowem „Pranas”, dość trudnym do odczytania, bo zapisanym czarno na czarnym
tle. Być może było to jego imię.
- Ładna bryka – powiedział. –
Saracen?
- Scorpion – poprawił kierowca
transportera. – Saracen jest kołowy.
- Dużo taki pali?
- Przerobiłem na wersję
ekonomiczną – wyznał Pranas. – A dokąd to dowolne bóstwo prowadzi?
- Na Vancouver – przyznał Patel.
- Dam ci dobrą radę –
odpowiedział tamten. – Nie jedź przez Calgary. W górach za Banff ciężkie
warunki. Shoggoty się lęgną i widziano sługi Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.
Lepiej skręć na południe, przez Fernie i Lethbridge.
- Dzięki – odpowiedział Edward.
Po
posiłku wrócił do auta i ruszył dalej, aż stanął na noc w hotelu w Medicine
Hat. Pod prysznicem spędził chyba z godzinę, bo znowu naszedł go atak wspomnień
o Natalie. Później oglądał w telewizji któryś odcinek serialu „Janosik”
(czytaj: „Dżejnosik”) i wyciągał paralele między perypetiami bohaterów a własną
relacją z Natalie.
Następnego
dnia Edward założył szafranowe spodnie i żółtą bluzkę z deseniem kwiatów
lotosu. Pozostał mu ostatni odcinek drogi – przez Góry Skaliste.
Zgodnie z
ostrzeżeniem tajemniczego Pranasa, Patel wyjechał z Medicine Hat w kierunku
południowo-zachodnim, choć miał przez to nadłożyć ponad dwie godziny. Jechał
przez płaskie jak stół pola uprawne Alberty, a potem krajobraz zaczął stawać
się coraz bardziej pofałdowany. Edward przejechał przez Fernie, miejsce
narodzin jednego z jego wzorców, Alexa Lifesona, i dalej, krętym górskim
szlakiem. W pewnym momencie odniósł wrażenie, że traci orientację. Spytał o
drogę jakiegoś drwala, który okazał się być OK i bez problemu wskazał właściwy
kierunek.
Kolejny postój
wypadł Edwardowi w Kamloops. Tam Patel poszedł do spożywczaka po kanapkę. Kiedy
opuszczał sklep, nagle usłyszał z dala przerażone krzyki dziewczyny, przerywane
gniewnymi męskimi głosami. Z zawodowej ciekawości poszedł w tamtą stronę i dwie
przecznice dalej dostrzegł scenę przemocy ulicznej.
Jakaś
blondynka leżała na asfalcie, rozpaczliwie usiłując wstać. Wokół niej krążyło
pięciu uzbrojonych w motyki osobników o azjatyckiej aparycji. Byli ubrani w
czarne piżamy, a na głowach mieli chusty w czerwoną kratę. Kiedy dziewczyna
próbowała się podnieść, trącali ją motykami i padała znowu. Jeden z bandziorów
trzymał ręce zatknięte za gumkę od spodni, jakby nie mógł się zdecydować, czy
już ściągać, czy jeszcze poczekać.
- Zostawcie ją! – zawołał Edward.
- Spiegwiazdkaj! – krzyknął któryś
chuligan. – Nie twoja zakropkana sprawa!
- Ta pani pójdzie ze mną – Patel
udawał, że nie dosłyszał.
Zbiry
nie miały zamiaru z nim dyskutować. Trzech w dalszym ciągu pastwiło się nad
blondynką, a drugi z wyciągniętą motyką rzucił się na Edwarda.
- Phalangnganlom! – zawołał
Edward i napastnik, pchnięty z boku nagłym podmuchem wiatru, padł na ziemię,
wbijając sobie motykę w żebra.
- Już nie żyjesz, koleś – jęknął.
– Nikt nie zadziera bezkarnie z Les Krams Rouges!
Jeden ze
skośnookich bandytów brutalnie podniósł dziewczynę z ziemi, przystawiając jej
do gardła stylisko motyki. Pozostali rzucili się na Edwarda.
Patel
wyjął z kieszeni torebkę sody oczyszczonej, otworzył, energicznym łukiem
wyrzucił w powietrze.
- Hwajangsil! – krzyknął. Proszek
zmieszał się z powietrzem, tworząc stado bladoniebieskich piranii, które
natychmiast rzuciły się na chuliganów. Zaczęli kląć i krzyczeć z bólu, aż
wreszcie rzucili się do ucieczki. Po chwili tylko plamy krwi na chodniku
świadczyły o ich obecności.
Edward
podszedł do dziewczyny, która znowu leżała, tym razem na chodniku.
- Nic ci nie jest? – zapytał i
wyciągnął rękę.
Kiedy
już blondynka przyjęła pozycję chwiejnie pionową, Patel spojrzał w jej duże
niebieskie oczy.
- Dzięki – powiedziała, oblizując
wargi. – Muszę się stąd wydostać.
- Jadę do Vancouver – Edward
starał się brzmieć jak najbardziej beznamiętnie. – Mogę cię podrzucić.
- O, super! – uśmiechnęła się
dziewczyna. – Jestem Stella.
- Edward, miło mi – odrzekł
Patel, chociaż nie wiadomo z jakiej przyczyny czuł pełzające zażenowanie.
Kiedy
szli do samochodu, Edward wreszcie zjadł kanapkę, którą kupił przed starciem z
żulikami. Otworzył drzwi, lecz zorientował się, że Stella, zamiast wsiąść z
prawej strony, stoi obok niego.
- Chciałabym ci się odwdzięczyć –
powiedziała, wymownie ściągając jedno z ramiączek bluzki.
Edward
był w lekkim jakby szoku. Do tej pory myślał, że takie sytuacje zdarzają się
tylko w marnych spotach wyborczych. Skonsternowany zatrzasnął drzwi, wcisnął
gaz i odjechał z piskiem opon, zostawiając Stellę na parkingu.
Na
pewno da sobie radę. Przecież gdy go kusiła, w dłoni ściągającej ramiączko
ściskała kluczyki od auta.
Opowiadanie Twoje wzbudza we mnie uczucia nader ambiwalentne. Widać gdzieniegdzie przebłyski prawdziwego geniuszu, dlaczego jednak ukrywasz je pod odrażającą powłoką gramatycznej, składniowej i leksykalnej abominacji? Doceniam subtelne sygnały, sugerujące niesłychaną wprost erudycję, wszelako pogodzić się nie mogę ze sztafażem godnym nierozumnego podlotka.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Bez Ireny
Leksykalnej - to rozumiem, ale gdzie ta gramatyczna i składniowa?
UsuńBosssshhhh, jaki Edward ma zaj*fajny gust! Normalnie muszę powiedzieć Bodziowi, żeby też sobie kupił łosowiosy żakiet, mój były chłopak (Edward, ale nie ten ze Zmierzchu, takiego nie miał i nasz związek nie miał szans) Koham jaoji bo jest kawaji! a w tym Doctorze to gra taki ciastkowy boj, ale czasem są straszne potwory i nie mogę oglądać i Bodzio mnie musi pocieszać! A w ogóle to chciałam sobie kupić szafranowe spodnie, ale teraz tego nie zrobię, bo Edward jest WSTĘTNYM KŁAMCOM! Natali na niego nie zasługuje! Ale fajnie by było jakby stracił orientację bo by było więcej jajoi! Lofam!Papatulki! :*****
OdpowiedzUsuńMarguerite
Dużo Edwarda i zajefajnista nocia. Zakropkowane sł0wa i wypikane cośtam ruwniesz byłoo uroczef. Dobry Edawrd nie skożystał z możliwosić wykożystania tej dziewyczyny i dobże, muśi być wierny natalii,. Czyżby Draco był pierożnym Draco?
OdpowiedzUsuń