czwartek, 21 marca 2013

Rozdział XIII, w którym Edward pokonuje 4000 kilometrów i kilku zbirów


         Edward Patel stał przy drodze obok zboczonego range rovera. Po obu stronach drogi rozciągał się las. 
Samochód stał na światłach awaryjnych, a Edward wpatrywał się z zakłopotaniem w sflaczałą oponę. Ani chybi najechał na widły leżące pośrodku drogi. Dziwna sprawa na highwayu, ale ludzie różne rzeczy wyrzucają z aut. Wczoraj, na przykład, jadąc przez zachodnie Ontario, zobaczył z daleka na drodze coś szaro-pomarańczowego. Od razu pomyślał, że to jakieś nieszczęsne zwierzę zabite przez auto, i chociaż nie chciał patrzeć, jednak nie mógł oderwać wzroku. Kiedy podjechał bliżej, odetchnął z ulgą: to była zgubiona przez kogoś piżama.
       Edward wyruszył z kanadyjskiego Londynu poprzedniego dnia wcześnie rano i zaczął podążać na Thunder Bay, bo miał podrzucić ciotce Sicie „Doctor Who” na DVD. W tym celu musiał przejechać kawałek przez Michigan. Amerykanie… Tak bliski naród, a równocześnie tak odmienny. Patel przypomniał sobie, jak we wrześniu pojechał do Pensylwanii, aby podawać się za ucznia szkoły średniej. Miał wtedy legendę, że jest z Dakoty Północnej… Czuł się niekomfortowo ze świadomością, że Natalie myśli, iż jest on Amerykaninem. Cóż, technicznie rzecz biorąc, był – USA to nie cała Ameryka, wbrew temu, co jankesi myślą. Potem pojawili się koledzy z zespołu i sprawa kanadyjskości Edwarda jakoś rozeszła się po kościach.
Nagle zebrało mu się na wspomnienia o Natalie. Stanęła mu przed oczami jej perfekcyjna sylwetka, długie czarne włosy… Była urocza nawet w stanie silnego wkurzenia. Przypomniał sobie, jak spali w hotelu w drodze do Nowego Jorku, jak niósł ją na rękach po starciu z Aposmyronem, czy też jak wiózł ją nieprzytomną samolotem przez ocean. Prawie usłyszał brzmienie jej głosu.
Co czuł do Natalie? Z pewnością ją loffciał, co do tego nie miał wątpliwości. Ale przeczuwał, że jego stosunek do niej jest o wiele bardziej złożony…
Edward westchnął, rozpiął guziki swego łososiowego żakietu i rzucił na koło zaklęcie sklejające dętkę. Dopompował i wsiadł do auta. Już dość czasu zmitrężył na tym poboczu. Poczekał, aż dętka się elegancko zwiąże, a potem wrzucił pierwszy bieg i pomknął dalej. W radiu leciał utwór, który idealnie oddawał stan jego emocji.
         Do Winnipeg zajechał Edward około czwartej po połedniu. Uznał, że to już dosyć jazdy na ten dzień, i postanowił zażyć nieco kultury w stolicy Manitoby.
Przeszedł się po mieście, wypił samotną kawę. W kinie grali „Imperium Yaoi” – monumentalną superprodukcję o początkach cywilizacji japońskiej. Patel wolał jednak iść na koncert. Wybrał się do klubu „Scuddlyboo”. Kalju Laar odwiedził ten lokal parę lat temu i twierdził, że trafiają się tam fajni wykonawcy, jak zespół blackmetalowy z saksofonem w składzie. Tym razem był wieczór punkowy. Występowała anarchofeministyczna grupa wokalna The Sulphurettes oraz dwie zdecydowanie gitarowe kapele: My Teeth z Hawajów i Do Jasnej Cholery z Aleksandrowa Kujawskiego. Prosta, dość bezpretensjonalna muzyka przywróciła Edwardowi dobry nastrój, a niezrozumiałość tekstów bardzo w tym pomagała.
Trzeciego dnia było ciepło już od rana. Edward schował więc łososiowy żakiet i tego dnia miał na sobie T-shirt z napisem „Električni Orgazam”.
Ruszył w drogę już o ósmej – miał do pokonania kawał kraju: Manitoba, Saskatchewan, Alberta. W czasie podróży słuchał starych przebojów w wykonaniu zasłużenych umielców. Czasami stawał na poboczu i wpatrując się w odległy horyzont, leżący gdzieś daleko za żyznymi preriami, popijał kawę z 8-litrowego termosu, idealnego na długie podróże. Edward dostał go kiedyś od Nicka Yoxalla, ten zaś z kolei odziedziczył go po dziadku, który miał przy sobie ten termos, gdy bombardował Niemcy.
Starał się myśleć o wszystkim, tylko nie o Natalie, ale ile by się nie starał, znowu myślał o Natalie. Wielka szkoda, że mistrz Kjellerud zabronił mu interweniować w jej sprawie. Starsi rzucili Natalie władzom na pożarcie…
         Na obiad Edward zatrzymał się w zajeździe przy trasie gdzieś w Albercie. Zostawił auto na parkingu i postanowił wrzucić coś konkretnego. Wchodząc do środka, dostrzegł jeszcze kątem oka czarny transporter opancerzony, który właśnie wjechał na podjazd.
     W barze panowała typowa dla takich przybytków atmosfera tymczasowości, kreowana przez kierowców różnej maści i różnych wozów. Z głośników leciał jakiś stary hit z lat 80., a nad kontuarem wisiał list gończy za niejakim Dragoljubem „Draco” Grdosiciem. Edward nie tracił czasu na szukanie stolika. Usiadł zaraz przy barze, zamawiając potrawkę z ziemniakami i herbatę.
          Po chwili do baru wszedł dobrze zbudowany mężczyzna w czarnym stroju przypominającym mundur ochroniarza. Miał fryzurę na Elvisa, odpowiednie do tego baki oraz starannie wyhodowaną kozią bródkę. To pewnie on przyjechał transporterem.
Przybysz usiadł przy barze obok Edwarda. Przez plecy miał przewieszony miecz.
- Poproszę kufel mleka – powiedział.
- Mleka? – zdziwił się barman.
- Zgadza się, najlepiej półlitrowy – rzekł kierowca transportera.
         Facet za barem wzruszył ramionami. Wziął kufel od piwa, napełnił mlekiem z lodówki i postawił na blacie przed mężczyzną w czerni. Ten niezwłocznie pochwycił kufel.
- Iä! Iä! Shub-niggurath! Czarna Koza z Lasów z Tysiącem Młodych! – zaintonował i wypił, odrzucając głowę jak pianista.
       Edward poczekał, aż osobnik z mieczem dopije. Na piersi, nad kieszenią, miał taśmę ze słowem „Pranas”, dość trudnym do odczytania, bo zapisanym czarno na czarnym tle. Być może było to jego imię.
- Ładna bryka – powiedział. – Saracen?
- Scorpion – poprawił kierowca transportera. – Saracen jest kołowy.
- Dużo taki pali?
- Przerobiłem na wersję ekonomiczną – wyznał Pranas. – A dokąd to dowolne bóstwo prowadzi?
- Na Vancouver – przyznał Patel.
- Dam ci dobrą radę – odpowiedział tamten. – Nie jedź przez Calgary. W górach za Banff ciężkie warunki. Shoggoty się lęgną i widziano sługi Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać. Lepiej skręć na południe, przez Fernie i Lethbridge.
- Dzięki – odpowiedział Edward.
       Po posiłku wrócił do auta i ruszył dalej, aż stanął na noc w hotelu w Medicine Hat. Pod prysznicem spędził chyba z godzinę, bo znowu naszedł go atak wspomnień o Natalie. Później oglądał w telewizji któryś odcinek serialu „Janosik” (czytaj: „Dżejnosik”) i wyciągał paralele między perypetiami bohaterów a własną relacją z Natalie.
       Następnego dnia Edward założył szafranowe spodnie i żółtą bluzkę z deseniem kwiatów lotosu. Pozostał mu ostatni odcinek drogi – przez Góry Skaliste.
Zgodnie z ostrzeżeniem tajemniczego Pranasa, Patel wyjechał z Medicine Hat w kierunku południowo-zachodnim, choć miał przez to nadłożyć ponad dwie godziny. Jechał przez płaskie jak stół pola uprawne Alberty, a potem krajobraz zaczął stawać się coraz bardziej pofałdowany. Edward przejechał przez Fernie, miejsce narodzin jednego z jego wzorców, Alexa Lifesona, i dalej, krętym górskim szlakiem. W pewnym momencie odniósł wrażenie, że traci orientację. Spytał o drogę jakiegoś drwala, który okazał się być OK i bez problemu wskazał właściwy kierunek.
Kolejny postój wypadł Edwardowi w Kamloops. Tam Patel poszedł do spożywczaka po kanapkę. Kiedy opuszczał sklep, nagle usłyszał z dala przerażone krzyki dziewczyny, przerywane gniewnymi męskimi głosami. Z zawodowej ciekawości poszedł w tamtą stronę i dwie przecznice dalej dostrzegł scenę przemocy ulicznej.
Jakaś blondynka leżała na asfalcie, rozpaczliwie usiłując wstać. Wokół niej krążyło pięciu uzbrojonych w motyki osobników o azjatyckiej aparycji. Byli ubrani w czarne piżamy, a na głowach mieli chusty w czerwoną kratę. Kiedy dziewczyna próbowała się podnieść, trącali ją motykami i padała znowu. Jeden z bandziorów trzymał ręce zatknięte za gumkę od spodni, jakby nie mógł się zdecydować, czy już ściągać, czy jeszcze poczekać.
- Zostawcie ją! – zawołał Edward.
- Spiegwiazdkaj! – krzyknął któryś chuligan. – Nie twoja zakropkana sprawa!
- Ta pani pójdzie ze mną – Patel udawał, że nie dosłyszał.
         Zbiry nie miały zamiaru z nim dyskutować. Trzech w dalszym ciągu pastwiło się nad blondynką, a drugi z wyciągniętą motyką rzucił się na Edwarda.
- Phalangnganlom! – zawołał Edward i napastnik, pchnięty z boku nagłym podmuchem wiatru, padł na ziemię, wbijając sobie motykę w żebra.
- Już nie żyjesz, koleś – jęknął. – Nikt nie zadziera bezkarnie z Les Krams Rouges!
Jeden ze skośnookich bandytów brutalnie podniósł dziewczynę z ziemi, przystawiając jej do gardła stylisko motyki. Pozostali rzucili się na Edwarda.
        Patel wyjął z kieszeni torebkę sody oczyszczonej, otworzył, energicznym łukiem wyrzucił w powietrze.
- Hwajangsil! – krzyknął. Proszek zmieszał się z powietrzem, tworząc stado bladoniebieskich piranii, które natychmiast rzuciły się na chuliganów. Zaczęli kląć i krzyczeć z bólu, aż wreszcie rzucili się do ucieczki. Po chwili tylko plamy krwi na chodniku świadczyły o ich obecności.
           Edward podszedł do dziewczyny, która znowu leżała, tym razem na chodniku.
- Nic ci nie jest? – zapytał i wyciągnął rękę.
            Kiedy już blondynka przyjęła pozycję chwiejnie pionową, Patel spojrzał w jej duże niebieskie oczy.
- Dzięki – powiedziała, oblizując wargi. – Muszę się stąd wydostać.
- Jadę do Vancouver – Edward starał się brzmieć jak najbardziej beznamiętnie. – Mogę cię podrzucić.
- O, super! – uśmiechnęła się dziewczyna. – Jestem Stella.
- Edward, miło mi – odrzekł Patel, chociaż nie wiadomo z jakiej przyczyny czuł pełzające zażenowanie.
         Kiedy szli do samochodu, Edward wreszcie zjadł kanapkę, którą kupił przed starciem z żulikami. Otworzył drzwi, lecz zorientował się, że Stella, zamiast wsiąść z prawej strony, stoi obok niego.
- Chciałabym ci się odwdzięczyć – powiedziała, wymownie ściągając jedno z ramiączek bluzki.
       Edward był w lekkim jakby szoku. Do tej pory myślał, że takie sytuacje zdarzają się tylko w marnych spotach wyborczych. Skonsternowany zatrzasnął drzwi, wcisnął gaz i odjechał z piskiem opon, zostawiając Stellę na parkingu.
    Na pewno da sobie radę. Przecież gdy go kusiła, w dłoni ściągającej ramiączko ściskała kluczyki od auta.

4 komentarze:

  1. Opowiadanie Twoje wzbudza we mnie uczucia nader ambiwalentne. Widać gdzieniegdzie przebłyski prawdziwego geniuszu, dlaczego jednak ukrywasz je pod odrażającą powłoką gramatycznej, składniowej i leksykalnej abominacji? Doceniam subtelne sygnały, sugerujące niesłychaną wprost erudycję, wszelako pogodzić się nie mogę ze sztafażem godnym nierozumnego podlotka.
    pozdrawiam
    Bez Ireny

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Leksykalnej - to rozumiem, ale gdzie ta gramatyczna i składniowa?

      Usuń
  2. Bosssshhhh, jaki Edward ma zaj*fajny gust! Normalnie muszę powiedzieć Bodziowi, żeby też sobie kupił łosowiosy żakiet, mój były chłopak (Edward, ale nie ten ze Zmierzchu, takiego nie miał i nasz związek nie miał szans) Koham jaoji bo jest kawaji! a w tym Doctorze to gra taki ciastkowy boj, ale czasem są straszne potwory i nie mogę oglądać i Bodzio mnie musi pocieszać! A w ogóle to chciałam sobie kupić szafranowe spodnie, ale teraz tego nie zrobię, bo Edward jest WSTĘTNYM KŁAMCOM! Natali na niego nie zasługuje! Ale fajnie by było jakby stracił orientację bo by było więcej jajoi! Lofam!Papatulki! :*****
    Marguerite

    OdpowiedzUsuń
  3. Dużo Edwarda i zajefajnista nocia. Zakropkowane sł0wa i wypikane cośtam ruwniesz byłoo uroczef. Dobry Edawrd nie skożystał z możliwosić wykożystania tej dziewyczyny i dobże, muśi być wierny natalii,. Czyżby Draco był pierożnym Draco?

    OdpowiedzUsuń