niedziela, 10 maja 2015

Rozdział XL, w którym Edward zostaje pocieszony



Nie trzeba było wiele czasu, aby po strzelaninie w Małej Operze Tragicznej ulica Kujbyszewa zaroiła się od pojazdów i funkcjonaruszy służb wszelakich. Już pierwsi przerażeni widzowie, uciekając z przedstawienia, rozpuścili pogłoski po mieście, a teraz sznur pojazdów blokował ulicę na kilkaset metrów w obie strony. Do budynku wpadli najpierw antyterroryści, potem straż pożarna i noszowi, inni zabezpieczali teren na zewnątrz. Wśród sanitariuszy, policjantów, strażaków i organów bezpieczeństwa przemykali też dyskretnie posępni osobnicy, których kamizelki kuloodporne oznaczone były krzyżem anch. Co jakiś czas zatrzymywali się i uważnie unosili głowy, jakby węszyli.
Edward Patel leżał w holu, poraniony, zakrwawiony i poobijany na skutek stoczenia się po schodach. Victoria też była poobijana, ale za to, w odróżnieniu, przynajmniej przytomna.
Obejrzała się za siebie, gdzie strażacy toczyli walkę z kłębami dymu. Gdzieś tam, na sali czy za kulisami, były Natalie i Sandy! Victoria długo zastanawiała się, co może zrobić, aby im pomóc. Doszła do wniosku, że nic. Cóż, Sandy jest inteligentna, jakoś sobie poradzi.
A tymczasem należało zająć się Edwardem. Natalie z pewnością byłaby zadowolona, że Vicky Mae o niego zadbała. Sandy byłaby zadowolona mniej, lecz Edward był w tym momencie taki biedny, taki bezbronny, taki słaby… Z trudem Turnerówna podniosła go i sparta przypływem adrenaliny, zaczęła nieść na rękach w stronę wyjścia.
Ulica była cała od glin. Victoria słaniała się pod ciężarem Edwarda, potykając się co rusz. W pewnej chwili o mało nie wpadła na jakiegoś ratownika medycznego.
- Ranny, co? – upewnił się mężczyzna.
- Tak – odparła Vicky Mae.
- Ciężko?
- Tak.
- Do karetki z nim.
- Tak – Victoria uparcie odbijała się od bariery językowej.
- No to dawaj w tamtą stronę – odparł bezceremonialnie sanitariusz i pchnął ją ku ambulansowi.
W środku siedziała przysadzista lekarka o ciemnych, ciasno związanych włosach. Na widok wnoszonego Edwarda wstała z miejsca.
- Ech, mocno dostał – zauważyła ze smutkiem.
- Tak – potwierdziła Turnerówna.
- Jakaś niemota się trafiła, Głafiro Kiriłłowno – wyjaśnił sanitariusz, pomagając dziewczynie ułożyć poszkodowanego na noszach. – W kółko jedno powtarza.
- Może cudzoziemcy – odparła doktorsza.
- Jasne, Głafiro Kiriłłowno – zgodził się ratownik. – Taki czarniawy to na pewno Szwed.
Lekarka z profesjonalną obojętnością przyjrzała się pacjentowi, zbadała, ostukała, zrobiła parę zastrzyków i założyła porządne opatrunki na miejsce tych, które Victoria uczyniła z podszewki Edwardowego żakietu. Potem ktoś zawołał Głafirę Kiriłłownę na zewnątrz. Vicky Mae została z Patelem sama, wpatrując się przeciągle w jego zmaltretowaną twarzyczkę, aż niespodziewanie otworzył oczy.
- Cześć, Edwardzie! – przywitała się. – Poznajesz mnie? Jestem Victoria.
- Tak, chyba poznaję – odparł niewyraźnym głosem. – Koleżanka Natalie, racja?
- Przyjaciółka – poprawiła Turnerówna. – I to najlepsza. No, może druga co do lepszości.
- Gdzie Natalie?! – Patel zerwał się do siadu, ale zmęczony opadł na nosze. Nie miał problemów z pamięcią, kojarzył, co się działo, zanim stracił przytomność.
- Ona… Została tam, w operze.
- Chodźmy tam!
- Nie da się – rzekła smutnie Victoria. – Tam wszędzie jest policja, a ty jesteś za słaby.
Edward z początku pokiwał głową, a potem jego oczy padły na butlę z solą fizjologiczną.
- Podaj.
Vicky Mae sięgnęła i wręczyła mu plastikowy pojemnik. Patel znalazł w kieszeni spodni landrynkę owocową, wylał sobie trochę roztworu na dłoń i wrzucił do tego landrynę.
- Khyim du song ste! – przemówił z naciskiem.
Coś oślepiająco błysnęło, a kiedy oczy Victorii wróciły do normy, Edward miał już dłoń całkiem suchą.
- Od razu lepiej – podsumował swój stan. – Teraz mogę już iść.
- Co ty właściwie zrobiłeś? – Turnerówna patrzyła na niego z konsternacją.
- Czary – odrzekł lakonicznie.
- Aha – Victoria miała już za sobą kontakty z wampirami i wilkołakami, więc magia, nawet w wykonaniu efemerycznego kolegi z klasy, niespecjalnie ją dziwiła.
Dla pewności Edward rzucił na siebie zaklęcie translatorskie. Miał przedtem dobry amulet, ale w czasie walki zgubił, może tamta japońska wampirzyca przypadkiem odgryzła, próbując dotrzeć do tętnicy. Był osłabiony, więc tłumaczenie wyszło niewyraźnie, chociaż zdecydował się na najlżejsze, dwugodzinne zaklęcie. Dłuższą chwilę siedział i nasłuchiwał, jakby próbował się przebić przez gęsty kożuch zakłóceń.
- Zabrali ją do szpitala – oznajmił wreszcie.
- Skąd wiesz? – zdziwiła się Victoria, zrozumiawszy, że mowa o Natalie.
- Słyszałem, jak mówią – wyjaśnił Edward. – W każdym razie nic tu po nas, zrywamy się.
W tejże chwili do karetki wszedł oficer policji, śniady, o wydatnym nosie i czarnych wąsach.
- No, kaco, co za jeden tu się magią bawił? – zagadnął, wbijając wzrok w Edwarda.
Patel pokiwał głową, udając, że nie rozumie.
- Starszy lejtnant Robakidze, policyjny ekstrasens – przedstawił się ment. – Tu się wydarzyło mnóstwo niewyjaśnionych rzeczy. Moim obowiązkiem jest to zbadać – po czym szeptem, jakby poza protokołem, dodał: – zanim wszystko zadepczą kolesie ze Służby Paranormalności.
Przez moment zawiesił wzrok na opatrunku Edwarda.
- Pan został pogryziony, prawda? – upewnił się.
- Tak – potwierdził Patel.
- Pamięta pan, przez kogo?
- Kobieta, Japonka – Edward doszedł do wniosku, że nie ma po co chronić wampirzycy. – Osobiście nie znam.
- A w jaki sposób pana ugryzła?
- Normalnie, zębami.
- Zębami, też pan powiedział! – westchnął Robakidze. – Proszę się zastanowić: szarpała przy gryzieniu czy wysysała krew? To bardzo istotne.
Uśmiechnął się dobrotliwie. Edward ledwo dostrzegł jego nieco wydłużone kły.
- No... Wysysała raczej – powiedział.
- No to wsio normalno, zaraz spiszemy protokół – rzekł radośnie lejtnant, wyciągając notes. – Zacznijmy od początku. Nazwisko?
- Nazywam się Edward YAROKYAKKYAWA!!!
Zaklęcie zapętlające wzięło lejtnanta Robakidze z zaskoczenia. Oczy zaczęły mu się kręcić w przeciwnych kierunkach, długopis stukał o notes.
- Dobrze, w takim razie teraz przejdziemy do… Dobrze, w takim razie teraz przejdziemy do… Dobrze, w takim razie teraz przejdziemy do… Dobrze, w takim razie teraz przejdziemy do… Dobrze, w takim razie teraz przejdziemy do… – zaciął się, wraz ze słowami powtarzając w kółko te same gesty.
Edward zerwał się z noszy i wraz z Victorią wyszedł z ambulansu.
- Dziękujemy, do widzenia! – zawołał, wychodząc.
Na zewnątrz ciągle panował chaos, a ulica była z obu stron nieprzejezdna, zamknięta.
- Jasne – zauważył Patel. – Jak Leningrad, to musi być blokada.
Po niedługim namyśle weszli w bramę po przeciwnej stronie ulicy i ciągiem podwórzy przedostali się na znacznie spokojniejszą ulicę Miczurina. Nikt ich po drodze nie zatrzymywał, tylko na którymś podwórzu rozszczekał się jakiś owczarek.
- To dokąd pójdziemy? – upewniła się Vicky Mae. – Musimy chyba odpocząć trochę.
- Nie wiem… – Edward przeżywał wahanie. – Razem z moją drużyną zajęliśmy dom na jednej daczy, ale nie wiem, jak tam dotrzeć, zupełnie straciłem orientację.
- To może do mnie? Znaczy do hotelu, gdzie się zatrzymałam z Sandy, może pamiętasz, tą w okularach. Drogę znam, to zaraz dojedziemy.
Zgodził się Edward i zdając się na Victorię, zatowarzyszył jej w drodze do hotelu.
- Czy kto widział, jak biegnie milicjant ulicą… – zanucił posępnie.
- Co takiego? – spytała Victoria.
- Nic, jeden z moich towarzyszy tak podśpiewywał.
Idąc przez nocny Piter, Turnerówna co chwila oglądała się na Patela. Wyobraziła sobie, ile musiał przejść, by choćby zobaczyć Natalie, a teraz i tak nie zobaczy. Jej wrażliwe serduszko zaczęło topnieć. Podjęła silne postanowienie, że musi Edwarda pocieszyć i przytulić, nawet jeżeli nie będzie tego potrzebował.

***
Czarny Hrabia wrócił do swych komnat po pierwszej w nocy. Był w Paryżu, gdzie udał się do renomowanego mistrza fryzjerskiego i z przyjemnością zapłacił półtora tysiąca euro za przycięcie bródki i dokładne ogolenie głowy. Teraz miał idealnie łysą czaszkę, godną prawdziwego mistrza zbrodni. Szkoda, że dopiero teraz przyszło mu do głowy, żeby ufarbować brodę na czarno.
Mimo wszystko doznawał uczucia przykrości. Niestety, po wszystkim był zmuszony zabić fryzjera i obu praktykantów, a potem wystawić ich ucięte głowy, z grzebieniami w zębach, w witrynie. A to się klienci zdziwią… Ale cóż można było zrobić, skoro z głośników w zakładzie leciało „Cantaloupe Island”? Nikt w obecności Czarnego Hrabiego nie odtwarza bezkarnie Herbiego Hancocka.
Wzburzenie, jakie ten ostatni fakt w nim budził, jakoś nie mogło ustąpić, więc Attila von Beesens uznał, że odpowiednim wyjściem będzie ostra randka. Umówił się więc szybko przez sieć z jakąś Elke z Hamburga i od razu zapakował do podręcznego nesesera to, co mu będzie potrzebne dla spędzenia z nią gorących chwil: pilnik, obcęgi i lutownicę. Wtem nagle gustowny kandelabr na ścianie zabłysł na czerwono, co oznaczało przychodzące połączenie na gorącej linii. Hrabia von Beesens zasiadł w fotelu i włączył monitor wideofonu.
- Konbanwa gozaimasu – przemówił z ekranu Shichirō Namotore. Ubrany był w kimono we wzór kwiatów wiśni, zwany kozakura, na głowie miał czarne falliczne eboshi, a w ręku trzymał katanę.
- Dobry wieczór – przywitał się hrabia. – Jak sądzę, kontaktuje się pan ze mną w ważnej sprawie.
- Ja nigdy nie dzwonię w nieważnych sprawach, Attila-san.
- Otóż znowu wszystko się rozbija o znaną panu Natalie Foster.
- Mist! – zazłorzeczył Czarny Hrabia.
- Otóż wynajęliśmy pewnego gaijina, żeby ją porwał…
- Ale on zawalił sprawę, pamiętam – przerwał von Beesens.
- Sumimasen, Attila-san, nie zawalił, tylko zachował ją dla siebie, jako prawdziwy daihentai, a w zamian podjął decyzję o przekazaniu nam ważnych informacji, na podstawie których udało nam się zaplanować atak naszego wspólnego kidō butai na wyspę pańskiego siostrzeńca…
- Jak pan może pamięta, Namotore-san, straciłem tam jednego z moich najzdolniejszych podwładnych. Zamiast opowiadać mi całą historię od Adama i Ewy, czy tam od Izanagiego i Izanami, proszę mi raczej powiedzieć, jak sprawa wygląda teraz.
- No więc ta bishōjo objawiła się ostatnio w Sankt-Petersburgu, w Rosji. Wysłałem więc kolejny kidō butai, aby ją porwali. Parę godzin temu mieli ją uprowadzić z opery, ale na miejscu okazało się, że hatamoto Doriana wpadli na ten sam pomysł.
- I jak się skończyło? – Attila von Beesens z wrażenia pochylił się w fotelu. Po przybyciu do zamku słyszał wprawdzie przelotnie w radiu o jakiejś strzelaninie w petersburskiej operze, ale był tak wzburzony bezczelnością fryzjera, że zupełnie nie powiązał tego z Natalie Foster.
- Nie udało się ani nam, ani im, a sama Natalie została ranna. Wie pan, wywiązała się walka, i była tam jeszcze jakaś trzecia strona, która biła się i z ludźmi Doriana, i z nami. Przyszło mi do atamy, że jeden z nich odpowiadał rysopisem osobnikowi, który, według doniesień medialnych, zepsuł panu jakąś głośną akcję w Polsce.
Czarny Hrabia zaklął piętrowo. To już kolejny raz jego plany niweczy jakiś nieznany osobnik. Gotów był założyć, że ów napastnik, zwany przez niego roboczo, acz niezbyt oryginalnie „tajemniczym X”, ma jakąś urazę nie do niego samego, ale właśnie do Doriana, ale w sumie tak naprawdę pierón wi, o co może mu chodzić.
- I na czym się skończyło? – powtórzył. – Chyba nie dzwoni pan po to, żeby powiedzieć o jednej z wielu potyczek.
- Już wspominałem, Attila-san, nikt nie wygrał – odparł cierpliwie jakuza. – Ale moi aniki pojmali jednego z wysłanników Doriana i dowiedzieli się, że on sam przybywa do miasta. Nie mogli zaatakować, bo też zostało ich tylko trzech, ale wystawiliśmy pańskiego siostrzeńca Federalnej Służbie Paranormalności.
- No, to już jakiś postęp – przyznał Czarny Hrabia. – Jakie są efekty?
- Sumimasen – przeprosił Namotore. – Obawiam się, Attila-san, że o ile agenci federalni wykończyli wspólników Doriana, to on sam znowu się wymknął.
- Joder el rinoceronte! – Attila von Beesens rzucił dla odmiany ordynarne przekleństwo w całkiem innym języku. – Chyba pan rozumie, Namotore-san, że mogę się czuć lekko rozczarowany dotychczasowymi efektami naszej współpracy.
- Hai – odparł prezes firmy Burakku Holding. – Jako gaijin prawdopodobnie nie jest pan w stanie wyobrazić sobie, jaki ból budzi we mnie ten fakt. Obawiam się, że jeżeli Dorian w dalszym ciągu będzie nam się wymykał, to pozostanie mi jedynie wprowadzić do akcji Itashiri, mego monstrualnego robota, a wtedy konsekwencje mogą być nieprzewidziane.
- Zapewniam pana, Namotore-san, że podejmę zdecydowane starania – rzekł hrabia. – Sayonara.
Po zakończeniu rozmowy chodził wzburzony po komnacie, a potem postanowił rekreacyjnie wytoczyć trochę krwi z kierownika do spraw jakości. Wiele wskazywało na to, że sprawę Doriana będzie musiał załatwić osobiście…

***
Łażąc nocą po mieście, Victoria z Edwardem starali się unikać służb porządkowych i innych podejrzanych osobników. Oboje od wielu godzin nic nie jedli, więc urządzili sobie postój we wciśniętej w jakiś zaułek nielegalnej szaszłykarni „U Arama”. W lokalu odbywało się zebranie opozycjonistów i obrońców praw człowieka, obradujących nad tym, co należy zmienić w Rosji i co zrobić, żeby tym razem w końcu się udało.
Około pierwszej, opowiedziawszy sobie wszystkie perypetie, które doprowadziły ich nad Newę znad jeziora Erie, dotarli do hotelu. Edward był bez dokumentów, a przy tym za słaby, żeby po prostu się przemknąć. Vicky Mae podeszła więc do recepcji odwrócić uwagę nocnego portiera. Z jednej strony kusząc dekoltem, a z drugiej rozpaczliwie próbując się dogadać, udawała, że chce wymienić żarówkę w pokoju. Kiedy przeszła na etap tłumaczenia swej prośby pantomimą, Patel bez problemu ominął zdezorientowanego pracownika.
Po trudach bitwy należało się odświeżyć, więc Edward od razu skoczył pod prysznic. Nie mając nijakiej piżamy, został w spodniach i koszuli. Zaraz potem ukąpać poszła się Vicky Mae, a Patel ciężko klapnął na łóżko i zapalił telewizor. Nadawali jakiś stary odcinek serialu „Dalek koło szosy”. Edward w bezmyślnej refleksji wpatrywał się w ekran, wciąż oszołomiony po krwawych wypadkach, z których ledwo wyszedł. Był za bardzo zmęczony, żeby się choćby porządnie pozapinać.
Victoria wyszła z łazienki, przebrana w granatową koszulkę i białe szorty, w obecności Edwarda nie chciała zakładać piżamy. Dostrzegła go siedzącego na łóżku, a rozpięta koszula odsłaniała jego idealną klatę. Trąbocyty zaczęły szybciej krążyć w jej żyłach. Teraz wiedziała, że jej obowiązkiem jest dostawić go bezpiecznie do rąk własnych Natalie.
- Czemu taki smutny? – zapytała, siadając obok, jak gdyby sama nie była uczestniczką wydarzeń w Małej Operze Tragicznej.
- Wszystko nie tak – westchnął Edward, gapiąc się tępo w telewizor. – Za słaby jestem na tę całą awanturę. Wszystko przeze mnie. Gdybym był bardziej rozgarnięty, Natalie nie wpadłaby w te wszystkie kłopoty…
- Na pewno w tej chwili bardzo za nią tęsknisz – przyznała Victoria, gdy jej ręka kilka razy przypadkowo natrafiła na jego pokaźną alidadę.
- Tak – wzdychiwał Patel. – Tylko że nie jestem dla niej wystarczająco dobry, raczej.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze – powiedziała pogodnie, nachylając się ku Edwardu.
Dla postawienia przysłowiowej tyldy nad ñ jej wargi wprosiły się do jego ust. Patel krzyknąłby zaskoczony, ale nie miał czym. Chroniąc się instynktownie przed zaburzeniem równowagi, złapał Victorię za kibić, i to pechowo w takim miejscu, że trafił akurat na prześwit między bluzką a szorty. Ich roznamiętnione języki zatańczyły zbójnickiego. Vicky Mae złapała wiatr w żagle i weszła na wysokie obroty, zdarła z Edwarda koszulę, a nawet wspięła się na sprośne wyżyny wyuzdania, łapiąc go za łokieć.
Młody kandydat na maga dostrzegł naonczas, że coraz większy urok rzucają na niego szorty Victorii, a konkretnie ich wewnętrzna strona. Ten centralny punkt, w którym na białym dżinsie zbiegały się główne szwy, nieubłaganie przyciągał jego oczy i inne narządy. Vicky Mae postanowiła zrobić coś, by oderwać wzrok Patela od tego miejsca. Podciągła koszulkę i zaczęła epatować go swoimi pękatymi, rozdygotanymi tradycjami. Na skutek procesów chemicznych zachodzących na ten widok w organizmie Edwarda, jego dłonie same zacisnęły się na owych zbiornikach estetyzmu, aż Victoria zakwakała i równie odruchowo umieściła swą lewą nogę na jego prawym barku. Edward ze znawstwem prestidigitował jej dorodne smoczęta, czując, jak plugawy zaskroniec żądzy przerywa długotrwałą drzemkę. Otarcie się wyżej wymienionego o szorstkie bokserki sprawiło niemal, że Patel z bólu upadł w mrok, ale nie poddał się i runął twarzą prosto w wąwóz między jej miękkimi wzgórzami.
Turnerówna seksownie charczała; od zadawanych pieszczot brakowało jej tchu, a reszta ciała też domagała się uwagi. Oszołomiona sejsmicznym atakiem pożądania ze strony Edwarda, na moment wywinęła się i na czworakach przepełzła ku środkowi łóżka. Patel padł szczupakiem na materac i namiętnie uszczypnął ją w ścięgno Achillesa. W tymże momencie jej opór całkowicie opadł, jemu zaś w następnej kolejności opadły spodnie.
Vicky Mae zrobiła wielkie oczy i cała zapłonęła na widok jego wielocentymetrowego inkwizytora. Rumieńce wyszły jej na twarz i jeszcze niżej, niczym kwiaty brzoskwini, co rozkwitają na wiosnę, gdy tancerki pląsają zwiewnie pośród glicynii, zachodni wiatr niesie ze sobą melancholijne jaskółki ku gniazdom wśród belek Pawilonu Wonnych Nefrytów, a srebrna dżonka księżyca nawiguje po ciemnej tafli jeziora Czao w prowincji Anhui. Jej rozpalony fraucymer emitował w głąb ciała pomarańczowe fikoły, aż zgięła się w pół, chybocząc imponująco potężnymi różanecznikami. Zbyła się spodenków, w nagłym przypływie żądzy ściągając je przez głowę.
Edward nie potrzebował przyspieszonego szkolenia. Podciągnął się do Victorii na łokciach i zdeponował w niej swego kewina. Czując, jak bezlitośnie zaciska się na nim pulsujące, rozlewne ciepło, przeżył huraganowo-lawinowy napad gęsiej skórki. Nic dziwnego, w końcu ostatni raz, kiedy dotyk kobiety zaszczycił jego strachkwasa, miał miejsce już prawie rok temu (Stella się nie liczy, bo później próbowała go zabić). Vicky Mae dawno doszła do wniosku, że w podobnych okolicznościach nie zamierza poddawać się biernie biegowi wydarzeń. Rozpoczęła nożny wrestling z rumianym cyklopem. Edward zjeżył się z ekstazy, nieledwie przypominając tego kolesia z Tokio Hotel. Przynajmniej tak mu się zdawało – gdyby spojrzał w lustro, ujrzałby, że jego wyobrażenie jest cokolwiek przesadzone. Nie była natomiast przesadzona rozkosz ani determinacja, z jaką galopował w Victorii jego czerwononosy rudolf.
W tym zdarzeniu nie było poszkodowanych. Usta Vicky Mae, róża pośród brzoskwiń, nabrzmiały pełnym litrażem namiętności i przelotnie, jak podstępny fenek, atakowały twarz Edwarda w różnych miejscach, gdy amplituda obłapiania przybliżała go akurat do jej lica. Jej dłonie trekkingowały po jego plecach; Edward syczał subtelnie w momentach, kiedy opuszki Turnerówny natrafiały szramy pozostawione przez niesławną Stellę. To znów parskał jak czerwony koń przyprowadzony do wody, a ona otoczyła go nogami w pasie niczym organiczne koło ratunkowe, w którym Patel jednocześnie stanowił zatyczkę. Mimo to uchodziło z niej powietrze z donośnym, teatralnym ziajaniem, przypominającym piłowanie mahoniowego okrąglaka mosiężną rozpłatnicą.
Edward, muzykant wezwany, podporządkował wszystko rytmowi. Wsuwał się w Victorię i wysuwał jak gladius bardzo niezdecydowanego legionisty. Przecenił jednak siłę swych rąk, na których wsparł cały ciężar ciała, i wtem runął, torpedując Vicky Mae wyjątkowo brutalnie, aż skiknęła z wrzaskiem jak kot, co mu na ogon nadepli.
W wynikłym zamieszaniu Patel jakoś spadł z łóżka. Wstał jednak szybko, a niektóre jego fragmenty nawet nie musiały na nowo wstawać. Jego potężny item – Mocniejszy Młotek Wpływu, +500 do s***ualności, ciągle jeszcze wydawał się mieć 100% naładowania, więc Victoria wysłała go na kolejnego questa do różowego lochu, ale tym razem od południowej strony. Widząc jej krągły, harmonijny ekuz, Edward bez ochyby poszedł za zewem natury i przebódł Vicky Mae swym organicznym rożnem, by opiekać ją na ogniu skrajnej przyjemności.
Jego biodra działały automatycznie i niezawodnie jak element skomplikowanej linii produkcyjnej. Tylko dwa razy zdarzyło się nieszczęśnie, że tentakl Edwarda zdezerterował z narteksu Victorii, ale Patel kazał mu natychmiast wracać z powrotem. I tylko mi nie mówcie, że „wracać z powrotem” to masło maślane, bo wyrażenie to doskonale odzwierciedlało repetycyjność czynności wykonywanych przez Edwarda. I żadnego masła nie było w użyciu, skoro już o tym mowa. Vicky Mae nie pozostawała niewzruszona jako ta biblijna wieża o dwu dorodnych basztach, lecz kontratakowała po liniach wewnętrznych, wychodząc Patelowi na spotkanie. Przeżywała iście mistyczną ekstazę od obrzędów, które jego kardynał odprawiał w jej śliskim prezbiterium. W Edwardzie obudziły się zaś instynkty basisty i z zapamiętaniem przyciskał struny jej złotych włosów do progów żeber, drugą ręką demonstrując rozmaite techniki bicia.
Zmęczenie wzięło w którymś momencie górę. Patel ześlizgnął się z hotelowego łoża, sięgnął do lodówki, aby pociągnąć z butelki łyk wody mineralnej wydobywanej w Mineralnych Wodach. Ku obustronnemu zdumieniu musiał stwierdzić, że nadal zachowuje w sobie siły potrzebne do usatysfakcjonowania Victorii, jak gdyby jego purpurowy, wysmukły spawacz konsolidował w sobie całą energię życiową, pobierając z reszty organizmu, ile mu tam było trzeba.
Turnerówna nie wymagała dalszych zachęt, w końcu jeszcze nie do końca utwierdziła się w przekonaniu, że ma przed sobą parnia najbardziej dla Natalie odpowiedniego. Siadła na brzegu łóżka i rozdźwignęła dolne kończyny, tym razem sama sobie zarzucając je na ramiona. Edward złapał jej uda jak kierownicę mięsnego roweru. Poczuła, jak wsuwa się w nią ze złowieszczą powolnością rozgrzana, twarda ordynarność, aż oczy wyszły jej z orbit. Reakcja Edwarda nie była wiele słabsza. Sapał jak saper i dyszał jak dyszel, gdy jego kaczan rozpisywał żeńskość Victorii pod chochłomę. Zjednoczyli się w cielesnym misterium, ich dwoje – ciało stałe i ciało wściekłe. Vicky Mae odchodziła od zmysłów; ruchy suwające doprowadzały ją do żywej tiritomby. Błogosławieństwo Wenus mieszało się w niej ze współczuciem dla biednego, pogryzionego Edwarda, co w praktyce przejawiało się w ten sposób, że sama dawała mu się gryźć, niech i on ma swoją kolej. Edward z przedstawionej mu szansy korzystał bez problemu i bez dodatkowych ustaleń regulowanych przez odrębne przepisy.
Lecz niezależnie od tego, jak bardzo starał się odwlec ten moment, jego wezuwiusz eksplodował prosto w jej herkulanum. Na skutek nagłego przerwania zapory rozbisurmanionej rozkoszy Vicky Mae miotała się jak roztrzepana araukaria targana przez wiatr puelche. Horda małych, różowych Mongołów rozgalopowała się po jej całym orga(ni)źmie, miotając refleksyjnymi łukami strzały rozkoszy w każdą jedną komórkę. Jej dwie różane szkuty zdawały się ożyć każda we własnym zakresie, jedna niby to nabrzmiała do rozmiarów piłki basketballowej, podczas gdy prawa, rozciągnąwszy się, chlastała to Edwarda po twarzy, to samą Victorię po plecach. Raczej jednak było to zaledwie wrażenie optyczne, jakie odnosił Patel, któremu nagły renesans życia uczuciowego rzucił się na narządy zmysłów. Trudno zresztą, żeby się nie rzucił, skoro miał wrażenie, że fala słodyczy zaraz wyrwie mu lędźwia, które polecą na przeciwległą ścianę i wybiją w niej dziurę.
Ostatecznie, wraz z resztkami sił uchodzących zeń poprzez spracowany bilboket, Edward Patel wypuścił z siebie potężny, będący głupstwem i zgorszeniem z punktu widzenia ciszy nocnej, ni to skowyt, ni to muczenie, w którym, oprócz poczucia dobrze wykonanej roboty, pobrzmiewał głęboki smutek.
Przez parę minut w pokoju nie działo się praktycznie nic. Potem Victoria złapała za szczotkę do włosów, gdyż nad jej fryzurą zapanował kompletny chaos. Ciało jak świeży chleb emanowało nagromadzonym ciepłem. Jej wangelina znalazła się w stanie tak ciężkiego uwrażliwienia, że mogłaby zareagować nagłym spazmem na spontaniczną nocną erupcję, której doświadczałby jakiś przypadkowy gość trzy piętra niżej albo wyżej, cóż dopiero mówić o stukaniu młotkiem w ścianę, więc strzeż się, wujku Aloszo, pracowniku techniczny tego hotelu! Lewy policzek miała Turnerówna podrapany do krwi, bo z poduszki, na której spoczywało jej nadobne lico w czasie, gdy racuch Edwarda brutalnie grasował w niej od strony rufy, powyłaziło pierze lotkami do góry.
Patel melancholijnie patrzył w ścianę.
- Dlaczego my to właściwie zrobiliśmy? – szlochał. – Przecież Natalie…
- Jakoś tak, spontanicznie – westchnęła Victoria. – Samo się zrobiło.
- Aha – odparł Edward, zmęczony wszystkimi emocjami ostatniej doby, po czym odpłynął do piwnicy Morfeusza.




1 komentarz: