poniedziałek, 15 grudnia 2014

Rozdział XXXV, w którym Dorian staje nad przepaścią



Dorian leżał na kanapie, czytając „Wichrowe wzgórza”, ekskluzywne wydanie w twardej sukienusi. Jeden z głównych bohaterów tej książki, Wrzosowe Urwisko, od zawsze był dla niego wzorem.
       To nie była zwykła kanapa. Kawaler von Lassaye-Bruchtal miał do niej szczególny sentyment, ponieważ pewnego dnia właśnie na niej wziął Natalie. Choć gdyby tak się zastanowić, to powinien mieć szczególny sentyment do całej swojej posiadłości i kilkudziesięciu innych miejsc na wyspie.
            Dzięki lekturze Dorian oderwał się nieco od codzienności, a ta nie była pozytywna. Piraci wyrządzili mu milionowe straty, rabując większą część kosztowności, a nawet co bardziej ekskluzywne AGD. Próbując odbić Natalie, utracił dwa śmigłowce wraz z wykwalifikowanymi załogami. Sam przeżył cudem, ale potężnie się skąpał. Po dopłynięciu do brzegu udało mu się sprowadzić najważniejsze rzeczy, choć nie bez kłopotu: niektóre oddziały wujowskiej spółki okazały się niechętne do współpracy, musiał wykorzystywać inne znajomości.
Czyżby to oznaczało, że hrabia von Beesens już przejrzał intrygę siostrzeńca? No trudno, którejś nocy musiało się to stać. W każdym razie jeżeli stary sądził, że Dorian położy uszy po sobie i na nowo mu się podporządkuje, to się grubo mylił. Otwartego konfliktu młody wampir wprawdzie jeszcze nie prowokował, starając się utrzymywać taki nieokreślony stan jak najdłużej.
Straty finansowe były tylko jednym kłopotem. Problemy kadrowe też dawały się we znaki. Dorian stracił obu pilotów śmigłowców i część ochrony pałacu, a ściągnięcie nowego personelu na odpowiednim poziomie – w dodatku wiernego Dorianowi – nie było łatwe. Co gorsza, po porwaniu Natalie wpadł w gniew i zamordowało mu się panią Adoración oraz Ramonę. Od tej pory służba domowa, pozbawiona głowy i prawej ręki, ewidentnie nie wyrabiała. Dorian próbował temu zaradzić i któregoś razu, gdy służąca do obiadu położyła mu odwrotnie nóż i widelec, kazał ją poćwiartować, a szczątki wywiesić przed pałacem na widok publiczny, ale na poprawę poziomu to znacząco nie wpłynęło, więc w posiadłości panował względny nieporządek, mimo że bałagan rozpętany przez piratów udało się w dużej mierze uprzątnąć.
Przy tym wszystkim musiał prowadzić walkę z wampiryczną jakuzą powiązaną z Burakku Holding, a tutaj też nie mógł się pochwalić sukcesami. Co prawda Hei Bianfu wiązał część sił nieprzyjaciela, ale z drugiej strony – Namotore sprawiał wrażenie podejrzanie dobrze poinformowanego. W ostatnich tygodniach Dorian ponosił klęskę za klęską: jakuzi likwidowali jego ludzi, przechwytywali transporty, udaremniali transakcje. Kilka razy dał radę się zrewanżować, gdy jego Trabanci przejęli od przeciwnika w Laosie transport pięciu ton szczawiu, ale ciągle jeszcze pozostało mu wiele do zrobienia.
       Ale wszystko to nie mogło się równać z największym problemem Doriana. Natalie nie było! A zarazem, paradoksalnie, było jej pełno. Codziennie po kilka razy kawaler von Lassaye-Bruchtal otwierał internety, aby napawać się swoim bólem. Jej nieziemski śpiew co chwila penetrował jego słuch. Nagrań było pełno: te w dobrej jakości, z Petersburga, i te amatorskie, z terenów od Sachalinu do Kaługi… Opera „Czapajew” w całości i we fragmentach, pojedyncze arie z koncertów, piosenki popularne… Widząc na swym monitorze, jak Natalie śpiewa arię Jontka w halce, Dorian doznawał uczucia miażdżenia swego jestestwa przez stalowe kolce frustracji, a kiedy usłyszał jej wersję przeboju Anny Jantar w dubowym remiksie, niechybnie znalazłby się na progu zawału, gdyby nie to, że wampirom generalnie obce były zaburzenia układu krążenia.
     W dodatku internety huczały także od wypowiedzi. Telewizje, radia, serwisy kulturalne, zwykła portaloza, blogerzy – ciągle ktoś mówił coś, a on naprawdę miał już dość. Niektóre były krytyczne, co denerwowało Doriana, większość zaś niewiarygodnie entuzjastyczna, co denerwowało go jeszcze bardziej, wszakże według jego zamiarów Natalie miała być jego i tylko jego mrocznym słowikiem…
I jeszcze do tego – „Nie wierz mi, nie ufaj mi, bo z rąk ci się wywinę…” Do kroćset, to nie mógł być przypadek, że Natalie śpiewała akurat takie słowa! Od czasu jej porwania Dorian zastanawiał się, dlaczego nie stawiła oporu piratom, a im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej przychodziło mu do głowy, że być może… chciała uciec. A więc to tak! Skorzystała z okazji, nie doceniła potęgi jego uczucia! Musi ją odnaleźć, sprowadzić z powrotem i ukarać za taką niewdzięczność. A zemsta będzie słodka…
Kiedy się okazało, że Natalie robi karierę w Petersburgu, kawaler von Lassaye-Bruchtal wysłał po nią grupę operacyjną. Jednak krótko po dotarciu na kontynent Trabanci Doriana wpadli w zasadzkę zastawioną przez jakuzów Namotore i z dwunastu przeżyło trzech, tracąc przy tym cały sprzęt. Ze sporym wysiłkiem Dorianowi udało się wyposażyć ocalałych ponownie poprzez rosyjskie kontakty organizacji i prawdopodobnie byli już w drodze do Pitra, ale nie mógł przewidzieć, kiedy przechwycą Natalie. Zostało mu jedynie po raz tysięczny obejrzeć ją na ekranie.
Dorian czuł, jak żeliwna korona smętku ściska mu skronie jak bezlitosna kałamarnica z atramentowych otchłani żałości, wbijając w jego umysł szkarłatne igły beznadziejności. Im bardziej obchodził swoje włości, tym bardziej nie obchodziło go nic poza tym, że Natalie tam nie ma. Rzucił okiem na ścianę, gdzie wisiały najnowsze portrety Natalie, które narysował krótko po jej porwaniu. Cierpienie, które włożył w te wizerunki, sprawiło, że były to bodaj najlepsze jego prace plastyczne, a Natalie uczyniona na papierze gęstwiną ołówkowych linii wydawała się prawie jak żywa. Melancholijnie przesunął Dorian wzrok na stojącą w kącie statuę minotaura – rudego, w przepasce biodrowej, ze znacząco uniesionym palcem.
I nagle minetaur zaczął kiwać głową i palcem jednocześnie. Kawaler von Lassaye-Bruchtal zerwał się na równe nogi, porzucając „Wichrowe wzgórza” na kanapie. Ktoś szwendał się po pałacu! Wróciła do niego?! Esencja wampiryzmu zawrzała mu w żyłach. Wybiegł z salonu i popędził co sił w nogach. Sposób, w jaki statua błyskała oczyma, wskazywał, że intruz przebywa w sypialni Natalie. To ona, to chyba rzeczywiście ona!!
Już na korytarzu słychać było stukot obcasów o mahoniowy parkiet. Dorian wpadł do sypialni jak tajfun…
W ułamku sekundy dostrzegł zimny błysk klingi. Skoczył w bok, a ostrze zadzwoniło o ścianę, odłupując kawał tynku. Tajemniczy napastnik szybko odwrócił się i zadał kolejny cios, jednak Dorian wykonał salto nad łóżkiem. Śmiercionośny brzeszczot utkwił w monumentalnym łożu, na którym ongiś Natalie regenerowała swe siły życiowe, przebijając kołdrę, prześcieradło i materac. Kawaler von Lassaye-Bruchtal wykorzystał sytuację i cisnął w intruza prostą, niezdobioną wazą z epoki Tang (piraci jej nie zrabowali, bo się nie wyróżniała). Tamten jednak bez problemu złapał ją w locie i płynnie odstawił na szafkę nocną.
      Dorian przyjrzał się napastnikowi swym wampirycznym wzrokiem. Mimo panującej w pokoju ciemności od razu rozpoznał wysoki wzrost, bladą cerę i pilśniowy kapelusz z kogucim pióropuszem. To był István Zbocsóny, szef ochrony w zamku Czarnego Hrabiego i jego zaufany. Bez trudu poznał też Dorian krótkie, lecz zabójcze ostrze, wzbudzające grozę wśród wampirów na całym świecie – Drakulin Lewak. Hrabia von Beesens, po długich poszukiwaniach, które wiele go kosztowały, zdobył tę broń, by nikt nie mógł wykorzystać jej przeciwko niemu.
- Zdradziłeś – powiedział Zbocsóny.
       Zaiste sprawa się rypła, pomyślał Dorian.
- Jedno pytanie – odezwał się. – Jak tu dotarłeś bez mojej wiedzy?
- Ach, panie kawalerze, pewien pirat okazał się tak miły, że sprzedał panu hrabiemu całe mnóstwo informacji, i to jeszcze z bonifikatą… – ujawnił István z mrocznym rozbawieniem.
       Gdy on napawał się swoją przewagą, Dorian chwycił marynarkę z wieszaka przy drzwiach. Trzymając za rękaw, smagnął nią jak batem, aby wyrwać przeciwnikowi Drakulin Lewak. Jednak Zbocsóny poruszył tylko dyskretnie nadgarstkiem i marynarkę od Amatiego za trzysta tysięcy rozciął na dwoje. Dorian odrzucił rękaw, który został mu w dłoni, skoczył pod ścianę i rzucił w wysłannika swego wuja szafką z drewna wenge, przed którą ten bez trudu zrobił unik, a szafka rąbnęła o ścianę, pozostawiając po sobie wgniecenie. Zbocsóny przeszuflował się pod drzwi, w zasadzie odcinając Dorianowi drogę ucieczki.
- A gdybyś tak przyłączył się do mnie? – zaproponował kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Miałbyś o wiele więcej do powiedzenia niż u Czarnego Hrabiego.
        Zbocsóny wykonał pogardliwą parodię śmiechu.
- A cóż takiego mógłbyś mi zaoferować? Jesteś skończony – powiedział. – Pan hrabia dogadał się z Namotore i razem zaorzą twoje poletko. Spójrz prawdzie w oczy, Dorianie: stoisz nad przepaścią i jedyny wybór, jaki ci został, to skoczyć samemu albo poczekać, aż cię zepchną.
        Dorian westchnął.
- No dobra, wygraliście – powiedział smętnym tonem. – Powinienem był przewidzieć, że wuja Attilę nie tak łatwo przechytrzyć. Miejmy to już z głowy.
     Po czym rozdarł koszulę na piersi, odsłaniając swą niemal alabastrową klatkę z taką emocją i ekshibicjonizmem, jakby był świadom, że gdzieś tam obserwuje go Natalie. Usiadł na łóżku.
- Tam, gdzie ona spała, to dobre miejsce, aby skończyć egzystencję – powiedział patetycznie.
          István podszedł, lewak uniósł w górę…
- Szkoda, że nie mogę jeszcze ostatni raz skosztować świeżej krwi – odezwał się Dorian w nagłym przypływie sentymentalizmu.
          Zbocsóny skrzywił się.
- No dobra, wezwij jaką służącą – powiedział. – Tylko bez żadnych sztuczek, mam cię na oku.
- Nie trzeba służącej – odrzekł kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Mam mały zapas w fiolce kriogenicznej, tam na półce.
         Chciał się podnieść, ale Zbocsóny powstrzymał go wymachem ostrza.
- Siedź tam, gdzie siedzisz – przemówił ostro. – Sam podam. I nie próbuj uciekać, sam wiesz, jak szybki jestem.
       Zbliżył się do hebanowej półki, ani na chwilę nie spuszczając z Doriana ani wzroku, ani tym bardziej sztychu zimnej stali. Drugą ręką zdjął z półki starannie zapieczętowany czarny flakon, który zgoła parzył swym zimnem.
- Oczywiście najpierw sprawdzę, czy to nie trucizna – oznajmił Zbocsóny, otwierając pojemnik. – Dobrze wiesz, że mam węch absolutny.
        Otworzył. Światło zabłysło oślepiająco, jak gdyby w tym salonie, w samym środku nocy, nagle wstało słońce. Dorian padł na kołdrę w ataku mdłości, a kiedy się pozbierał, István Zbocsóny leżał na parkiecie i unosiły się z niego smugi dymu.
       Nie była to bowiem krwiogeniczna piersiówka, lecz zbiornik skondensowanego światła słonecznego. Dorian kupił parę sztuk w sklepie internetowym dla łowców wampirów i porozstawiał w różnych pomieszczeniach pałacu na wypadek, gdyby wuj Attila wysłał asasyna. Ta sprytna pułapka była w stanie usmażyć każdego dojrzałego wampira, nie wyrządzając szkody Dorianowi czy większości jego podwładnych. Jednak koncentracja fotonów okazała się tak wielka, że i on dostał torsji.
       Podniósł się z podartej kołdry i podszedł do unieszkodliwionego napastnika. Zbocsóny, wciąż ściskając w ręku Drakulin Lewak, skórę miał całkiem spaloną. Wciąż jeszcze poruszał wargami.
- Możesz skoczyć… albo cię zepchną… – wyszeptał i skonał.
       Dorian kopnął go indyferentnie i podszedł do rogatego gotyckiego okna, aby wypuścić spaleniznę na zewnątrz. Ledwo jednak otworzył, jego uszu doszły odgłosy kanonady. Pojedyncze strzały, serie, a nawet eksplozje… Gdy za lasem palmowym zaczęło się błyskać, kawaler von Lassaye-Bruchtal zmiął w ustach piętrowe wampiryczne przekleństwo i pobiegł do gabinetu.
       Stanął przy komputerze, przełączył na widok z kamer noktowizyjnych. W zachodniej przystani obraz dygotał. Trabanci i ochrona w zrujnowanych budynkach bronili się przed zamaskowanymi napastnikami, którzy najwyraźniej ostrzeliwali ich nawet z moździerzy. Wymianę ognia było też widać w drugiej przystani. Kamery na lotnisku nie działały, ale jedna przekazywała fonię: pojedyncze strzały i gniewne okrzyki po japońsku. Wskazywało to, że na lotnisku było już po ptokach… W dodatku kamera umieszczona na drodze stamtąd do pałacu Doriana zawiesiła się na obrazie kolumny pojazdów.
       Sytuacja była poważna. Nie tylko Czarny Hrabia, ale i Namotore przystąpili do akcji, a Dorian wiedział, że jeśli wpadnie w ich ręce, zrobią mu coś, czego nawet nie potrafił sobie wyobrazić. I nigdy już nie zobaczy Natalie… Trzeba uciekać!
Porwał szeroki czarny pas z kieszeniami na pieniądze, dołożył portfel i telefon, a komputerem rzucił o ścianę. Przed wyjściem schował też odruchowo do kieszeni jeden z aktów Natalie, narysowany z pamięci poprzedniego dnia. Wybiegł na korytarz i puścił się w dół po schodach. Na parterze zmiarkował, że jednak przydałaby mu się broń. Powinien był zabrać Drakulin Lewak albo przynajmniej coś do strzelania, ale nie chciał wbiegać z powrotem. Porwał ze ściany pierwsze, na co natrafił: zuluską włócznię o krótkim drzewcu, a długim i szerokim grocie. Była to tak zwana iklwa, której nazwa ponoć stanowiła onomatopeję oznaczającą odgłos wyciągania jej z przeciwnika.
       Zbiegł do piwnicy. Lotnisko i obie przystanie były w ręku tamtych, jednak Dorian na wszelki wypadek zapewnił sobie dodatkową drogę ucieczki. Pod pałacem, w podziemnej grocie mającej połączenie z morzem, czekała miniaturowa łódź podwodna. Dzięki niej wydostanie się z tej pułapki.
       Przebiegł piwnicę, kartą magnetyczną otworzył drzwi do tajnego hangaru i… zdębiał, stając twarzą w twarz z równie zaskoczonym płetwonurkiem. Nie czekając, przeszył go iklwą, ale gdy intruz osunął się na podłogę, okazało się, że na łodzi podwodnej siedzi jeszcze kilku. A więc i tu dotarli! Jeden z nurków wyciągnął zza pleców granatnik. Dorian gwałtownie rzucił się w tył, wybiegł z powrotem do piwnicy i zatrzasnął za sobą drzwi. Zdążył odbiec ledwie kilka kroków, gdy eksplozja powaliła go na ziemię. Zerwał się już w następnej chwili; drzwi do hangaru wyglądały jak obrany banan. Zataczając się, wybiegł na parter, a stamtąd na zewnątrz.
      Na werandzie czekał na niego osobnik ubrany jak stereotypowy ninja, ale kawaler von Lassaye-Bruchtal ekspresowo spruł go swoją włócznią. W oddali, od drogi na lotnisko, zaczęły już błyskać reflektory nadciągającego konwoju. Kątem oka Dorian pochwycił jakieś sylwetki sunące z lewej, między rododendronami. Sylwetki plunęły ogniem. Kałasznikow, sądząc po dźwięku. Kule zabębniły o zaparkowanego przed pałacem rolls-royce’a, dziurawiąc karoserię, tłukąc okna i przebijając opony.
Dorian pewnym ruchem porwał oparty o ścianę rower i odjechał ku wschodowi, mijając basen. Na drodze stanęło mu ogrodzenie terenu pałacowego. Nieopodal leżał jednak zamówiony niedawno, a nie zainstalowany ośmiokątny dach od altany. Dorian wybił się z niego i arcyułańskim skokiem przesadził płot.
Znalazłszy się na drodze, zaczął szaleńczo pedałować. Tylu Japończyków wyspa nie widziała od 1942 roku… Skoro i lotnisko, i obie przystanie były już w rękach napastników, pozostało mu dotrzeć do osady i tam zdobyć jakąś łódź. Pędził w ciemnościach drogą gruntową z prędkością nieosiągalną standardowemu człowiekowi, a dzwonek u kierownicy pobrzękiwał na wybojach.
Na wysokości przystani wschodniej napastnicy, wyładowujący właśnie ciężki sprzęt, dostrzegli go. Zaterkotała broń maszynowa, ale Dorian nie zamierzał ani na chwilę się zatrzymywać. Z krzaków wyleciało coś niczym podkręcone piłki baseballowe; on lawirował szaleńczo, by uniknąć trafienia. Granaty padły na drogę, wyrywając w niej dziury. Fala uderzeniowa poderwała kawalera von Lassaye-Bruchtal z siodełka, ale wytrzymał i pędził dalej, aż do wioski…
Był już pół kilometra przed opłotkami, otaczały go drzemiące w czerni makowe pola, gdy wtem na drodze zabłysły światła samochodu. Rozległy się okrzyki, ktoś strzelił.
A więc i we wiosce już są! Bodaj to…! Zawrócił gwałtownie i popędałował z powrotem, zanim tamci zdążyli mu się dokładnie przyjrzeć. Tym razem jednak skręcił w boczną ścieżkę, prowadzącą w głąb puszczy. Droga była bardzo nierówna, lecz Dorian speedował po niej niestrudzenie. I speedowałby jeszcze dłużej, ale w pewnym momencie zderzył się z dzikiem i wywinął koziołka przez kierownicę.
Kawaler von Lassaye-Bruchtal zerwał się z ziemi i podszedł do swojego pojazdu. Dzik, kwiknąwszy donośnie, zdążył już uciec w siną dal. Rower nie wyglądał dobrze, bo wskutek uderzenia z przedniego koła zrobiła się ósemka. Dorian wzruszył ramionami i poszedł między drzewa.
Przedzierał się przez dżunglę. Dokąd teraz iść? Wszystkie drogi ucieczki z wyspy zostały już odcięte, zresztą ludzie Namotore byliby naiwni, gdyby nie otoczyli jej kordonem.
- Tsai! – zawołał ktoś w górze i na głowę momentalnie spadł Dorianowi zamaskowany osobnik. Dorian zrobił skłon w przód, złapał tamtego na klapy i cisnął nim w gruby pień najbliższego sagowca. Potem złapał leżący obok konar i dołożył nachałowi, wsłuchując się w trzask pękających kości. Ten akurat nie był wampirem.
        Teoretycznie mógł zastosować japońską metodę i przeczekać w dżungli, ale czym miałby się żywić? Wampirów przecież nie wyssie, a standardowi w siłach inwazyjnych stanowili prawdopodobnie mniejszość. Cóż, trzeba się przedostać do morza.
       W oddali rozległo się przejmujące, przeciągłe wycie. W tym momencie kawaler von Lassaye-Bruchtal naprawdę się zaniepokoił. A więc wkład wuja Attili w ten napad nie ograniczał się do wysłania Zbocsónyego. Napastnicy mieli ze sobą ogary i nie wahali się pójść z nimi w las.
        Przyśpieszył kroku, przeskakując przez zwalone konary i gęste zarośla. Po kilku minutach baldachim lasu skończył się nad nim i wylazło się Dorianowi na plantację maku. Pędził dalej, tak na wszelki wypadek. Jeżeli dobrze obliczał, znajdował się teraz w południowo-zachodniej części wyspy, gdzie wybrzeże miało formę klifu.
       I rzeczywiście, dobrze obliczał. Dorian biegł ku urwisku, a przez pola pchali się ku niemu złowieszczo kilerzy jakuzy. Pomiędzy nimi dały się dostrzec giętkie sylwetki psów wielkości młodych byczków… Tak, wykurzyli go z pałacu, zaszczuli na ostatni kraniec wyspy…
Dorian stał nad przepaścią, ale nie miał zamiaru czekać, aż go zepchną. Zrzucił marynarkę i koszulę. Gdy padł na niego snop światła z latarki, wybił się obunóż i z gracją skoczka z Acapulco runął z klifu niczym detektyw ze szpitalnego dachu, prosto w mroczne odmęty Morza Sulu.
Woda zakryła go z czubem, przez moment nieskładnie wymachiwał kończynami w płynnej cieczy. Wreszcie osiągnął pewną równowagę i zaczął nurkować. Jako wampir nie musiał się za bardzo przejmować oddechem; w zanurzeniu natomiast mógł przez jakiś czas pozostać niewykryty przez prześladowców.
No i jak na złość… zaplątał się w sieci. Trzeba było przyznać napastnikom, że należeli do sprytnych. Zirytowany Dorian metodycznie wydostał się z niewodu, po czym wykorzystał go jako drabinę, po której wyszedł na powierzchnię.
Nie, to jednak po prostu rybak, który wyruszył na nocny połów. Kawaler von Lassaye-Bruchtal zbliżył się do łodzi od prawej burty i sięgnął ręką, łapiąc mężczyznę za kołnierz. Szarpnął go, przyciągnął do siebie i zatopił zęby w jego tętnicy szyjnej. Należał mu się jakiś posiłek po tym wszystkim.
Potem zostało jeszcze założyć dla kamuflażu jego koszulę i kapelusz, ciało wyrzucić za burtę, pozbyć się sieci, żeby nie spowalniała łodzi, i do wioseł!
Najpierw stracił Natalie, potem stracił całą Dorianię. Co mu zostało? Telefon, karty bankowe i dwa miliony zielonych w wodoodpornym pasie. Szkoda, że gdzieś tam na wertepach zgubił iklwę, była całkiem niezła.
Natalie znów będzie jego, choćby miał wiosłować aż do samej Zatoki Fińskiej! Na początek jednak trzeba dotrzeć na Palawan…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz