Dorian leżał
na kanapie, czytając „Wichrowe wzgórza”, ekskluzywne wydanie w twardej
sukienusi. Jeden z głównych bohaterów tej książki, Wrzosowe Urwisko, od zawsze
był dla niego wzorem.
To
nie była zwykła kanapa. Kawaler von Lassaye-Bruchtal miał do niej szczególny
sentyment, ponieważ pewnego dnia właśnie na niej wziął Natalie. Choć gdyby tak
się zastanowić, to powinien mieć szczególny sentyment do całej swojej
posiadłości i kilkudziesięciu innych miejsc na wyspie.
Dzięki
lekturze Dorian oderwał się nieco od codzienności, a ta nie była pozytywna.
Piraci wyrządzili mu milionowe straty, rabując większą część kosztowności, a
nawet co bardziej ekskluzywne AGD. Próbując odbić Natalie, utracił dwa
śmigłowce wraz z wykwalifikowanymi załogami. Sam przeżył cudem, ale potężnie się
skąpał. Po dopłynięciu do brzegu udało mu się sprowadzić najważniejsze rzeczy,
choć nie bez kłopotu: niektóre oddziały wujowskiej spółki okazały się niechętne
do współpracy, musiał wykorzystywać inne znajomości.
Czyżby to
oznaczało, że hrabia von Beesens już przejrzał intrygę siostrzeńca? No trudno,
którejś nocy musiało się to stać. W każdym razie jeżeli stary sądził, że Dorian
położy uszy po sobie i na nowo mu się podporządkuje, to się grubo mylił. Otwartego
konfliktu młody wampir wprawdzie jeszcze nie prowokował, starając się
utrzymywać taki nieokreślony stan jak najdłużej.
Straty
finansowe były tylko jednym kłopotem. Problemy kadrowe też dawały się we znaki.
Dorian stracił obu pilotów śmigłowców i część ochrony pałacu, a ściągnięcie
nowego personelu na odpowiednim poziomie – w dodatku wiernego Dorianowi – nie
było łatwe. Co gorsza, po porwaniu Natalie wpadł w gniew i zamordowało mu się
panią Adoración oraz Ramonę. Od tej pory służba domowa, pozbawiona głowy i
prawej ręki, ewidentnie nie wyrabiała. Dorian próbował temu zaradzić i któregoś
razu, gdy służąca do obiadu położyła mu odwrotnie nóż i widelec, kazał ją poćwiartować,
a szczątki wywiesić przed pałacem na widok publiczny, ale na poprawę poziomu to
znacząco nie wpłynęło, więc w posiadłości panował względny nieporządek, mimo że
bałagan rozpętany przez piratów udało się w dużej mierze uprzątnąć.
Przy tym
wszystkim musiał prowadzić walkę z wampiryczną jakuzą powiązaną z Burakku
Holding, a tutaj też nie mógł się pochwalić sukcesami. Co prawda Hei Bianfu
wiązał część sił nieprzyjaciela, ale z drugiej strony – Namotore sprawiał
wrażenie podejrzanie dobrze poinformowanego. W ostatnich tygodniach Dorian
ponosił klęskę za klęską: jakuzi likwidowali jego ludzi, przechwytywali
transporty, udaremniali transakcje. Kilka razy dał radę się zrewanżować, gdy
jego Trabanci przejęli od przeciwnika w Laosie transport pięciu ton szczawiu,
ale ciągle jeszcze pozostało mu wiele do zrobienia.
Ale
wszystko to nie mogło się równać z największym problemem Doriana. Natalie nie
było! A zarazem, paradoksalnie, było jej pełno. Codziennie po kilka razy
kawaler von Lassaye-Bruchtal otwierał internety, aby napawać się swoim bólem.
Jej nieziemski śpiew co chwila penetrował jego słuch. Nagrań było pełno: te w
dobrej jakości, z Petersburga, i te amatorskie, z terenów od Sachalinu do
Kaługi… Opera „Czapajew” w całości i we fragmentach, pojedyncze arie z
koncertów, piosenki popularne… Widząc na swym monitorze, jak Natalie śpiewa
arię Jontka w halce, Dorian doznawał uczucia miażdżenia swego jestestwa przez
stalowe kolce frustracji, a kiedy usłyszał jej wersję przeboju Anny Jantar w
dubowym remiksie, niechybnie znalazłby się na progu zawału, gdyby nie to, że
wampirom generalnie obce były zaburzenia układu krążenia.
W
dodatku internety huczały także od wypowiedzi. Telewizje, radia, serwisy
kulturalne, zwykła portaloza, blogerzy – ciągle ktoś mówił coś, a on naprawdę
miał już dość. Niektóre były krytyczne, co denerwowało Doriana, większość zaś
niewiarygodnie entuzjastyczna, co denerwowało go jeszcze bardziej, wszakże
według jego zamiarów Natalie miała być jego i tylko jego mrocznym słowikiem…
I jeszcze do
tego – „Nie wierz mi, nie ufaj mi, bo z rąk ci się wywinę…” Do kroćset, to nie
mógł być przypadek, że Natalie śpiewała akurat takie słowa! Od czasu jej
porwania Dorian zastanawiał się, dlaczego nie stawiła oporu piratom, a im
dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej przychodziło mu do głowy, że być
może… chciała uciec. A więc to tak! Skorzystała z okazji, nie doceniła potęgi
jego uczucia! Musi ją odnaleźć, sprowadzić z powrotem i ukarać za taką
niewdzięczność. A zemsta będzie słodka…
Kiedy się
okazało, że Natalie robi karierę w Petersburgu, kawaler von Lassaye-Bruchtal
wysłał po nią grupę operacyjną. Jednak krótko po dotarciu na kontynent Trabanci
Doriana wpadli w zasadzkę zastawioną przez jakuzów Namotore i z dwunastu
przeżyło trzech, tracąc przy tym cały sprzęt. Ze sporym wysiłkiem Dorianowi
udało się wyposażyć ocalałych ponownie poprzez rosyjskie kontakty organizacji i
prawdopodobnie byli już w drodze do Pitra, ale nie mógł przewidzieć, kiedy
przechwycą Natalie. Zostało mu jedynie po raz tysięczny obejrzeć ją na ekranie.
Dorian czuł,
jak żeliwna korona smętku ściska mu skronie jak bezlitosna kałamarnica z
atramentowych otchłani żałości, wbijając w jego umysł szkarłatne igły
beznadziejności. Im bardziej obchodził swoje włości, tym bardziej nie
obchodziło go nic poza tym, że Natalie tam nie ma. Rzucił okiem na ścianę,
gdzie wisiały najnowsze portrety Natalie, które narysował krótko po jej
porwaniu. Cierpienie, które włożył w te wizerunki, sprawiło, że były to bodaj
najlepsze jego prace plastyczne, a Natalie uczyniona na papierze gęstwiną
ołówkowych linii wydawała się prawie jak żywa. Melancholijnie przesunął Dorian
wzrok na stojącą w kącie statuę minotaura – rudego, w przepasce biodrowej, ze
znacząco uniesionym palcem.
I nagle
minetaur zaczął kiwać głową i palcem jednocześnie. Kawaler von Lassaye-Bruchtal
zerwał się na równe nogi, porzucając „Wichrowe wzgórza” na kanapie. Ktoś
szwendał się po pałacu! Wróciła do niego?! Esencja wampiryzmu zawrzała mu w
żyłach. Wybiegł z salonu i popędził co sił w nogach. Sposób, w jaki statua
błyskała oczyma, wskazywał, że intruz przebywa w sypialni Natalie. To ona, to
chyba rzeczywiście ona!!
Już na
korytarzu słychać było stukot obcasów o mahoniowy parkiet. Dorian wpadł do
sypialni jak tajfun…
W ułamku
sekundy dostrzegł zimny błysk klingi. Skoczył w bok, a ostrze zadzwoniło o
ścianę, odłupując kawał tynku. Tajemniczy napastnik szybko odwrócił się i zadał
kolejny cios, jednak Dorian wykonał salto nad łóżkiem. Śmiercionośny brzeszczot
utkwił w monumentalnym łożu, na którym ongiś Natalie regenerowała swe siły
życiowe, przebijając kołdrę, prześcieradło i materac. Kawaler von
Lassaye-Bruchtal wykorzystał sytuację i cisnął w intruza prostą, niezdobioną
wazą z epoki Tang (piraci jej nie zrabowali, bo się nie wyróżniała). Tamten
jednak bez problemu złapał ją w locie i płynnie odstawił na szafkę nocną.
Dorian
przyjrzał się napastnikowi swym wampirycznym wzrokiem. Mimo panującej w pokoju
ciemności od razu rozpoznał wysoki wzrost, bladą cerę i pilśniowy kapelusz z
kogucim pióropuszem. To był István
Zbocsóny, szef ochrony w zamku Czarnego Hrabiego i jego zaufany. Bez trudu
poznał też Dorian krótkie, lecz zabójcze ostrze, wzbudzające grozę wśród
wampirów na całym świecie – Drakulin Lewak. Hrabia von Beesens, po długich
poszukiwaniach, które wiele go kosztowały, zdobył tę broń, by nikt nie mógł
wykorzystać jej przeciwko niemu.
- Zdradziłeś – powiedział
Zbocsóny.
Zaiste
sprawa się rypła, pomyślał Dorian.
- Jedno pytanie – odezwał się. –
Jak tu dotarłeś bez mojej wiedzy?
- Ach, panie kawalerze, pewien
pirat okazał się tak miły, że sprzedał panu hrabiemu całe mnóstwo informacji, i
to jeszcze z bonifikatą… – ujawnił István
z mrocznym rozbawieniem.
Gdy
on napawał się swoją przewagą, Dorian chwycił marynarkę z wieszaka przy
drzwiach. Trzymając za rękaw, smagnął nią jak batem, aby wyrwać przeciwnikowi
Drakulin Lewak. Jednak Zbocsóny poruszył tylko dyskretnie nadgarstkiem i marynarkę
od Amatiego za trzysta tysięcy rozciął na dwoje. Dorian odrzucił rękaw, który
został mu w dłoni, skoczył pod ścianę i rzucił w wysłannika swego wuja szafką z
drewna wenge, przed którą ten bez trudu zrobił unik, a szafka rąbnęła o ścianę,
pozostawiając po sobie wgniecenie. Zbocsóny przeszuflował się pod drzwi, w
zasadzie odcinając Dorianowi drogę ucieczki.
- A gdybyś tak przyłączył się do
mnie? – zaproponował kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Miałbyś o wiele więcej do
powiedzenia niż u Czarnego Hrabiego.
Zbocsóny
wykonał pogardliwą parodię śmiechu.
- A cóż takiego mógłbyś mi zaoferować?
Jesteś skończony – powiedział. – Pan hrabia dogadał się z Namotore i razem
zaorzą twoje poletko. Spójrz prawdzie w oczy, Dorianie: stoisz nad przepaścią i
jedyny wybór, jaki ci został, to skoczyć samemu albo poczekać, aż cię zepchną.
Dorian
westchnął.
- No dobra, wygraliście –
powiedział smętnym tonem. – Powinienem był przewidzieć, że wuja Attilę nie tak
łatwo przechytrzyć. Miejmy to już z głowy.
Po
czym rozdarł koszulę na piersi, odsłaniając swą niemal alabastrową klatkę z taką
emocją i ekshibicjonizmem, jakby był świadom, że gdzieś tam obserwuje go
Natalie. Usiadł na łóżku.
- Tam, gdzie ona spała, to dobre
miejsce, aby skończyć egzystencję – powiedział patetycznie.
István podszedł, lewak uniósł
w górę…
- Szkoda, że nie mogę jeszcze
ostatni raz skosztować świeżej krwi – odezwał się Dorian w nagłym przypływie
sentymentalizmu.
Zbocsóny
skrzywił się.
- No dobra, wezwij jaką służącą –
powiedział. – Tylko bez żadnych sztuczek, mam cię na oku.
- Nie trzeba służącej – odrzekł
kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Mam mały zapas w fiolce kriogenicznej, tam na
półce.
Chciał
się podnieść, ale Zbocsóny powstrzymał go wymachem ostrza.
- Siedź tam, gdzie siedzisz –
przemówił ostro. – Sam podam. I nie próbuj uciekać, sam wiesz, jak szybki
jestem.
Zbliżył
się do hebanowej półki, ani na chwilę nie spuszczając z Doriana ani wzroku, ani
tym bardziej sztychu zimnej stali. Drugą ręką zdjął z półki starannie
zapieczętowany czarny flakon, który zgoła parzył swym zimnem.
- Oczywiście najpierw sprawdzę,
czy to nie trucizna – oznajmił Zbocsóny, otwierając pojemnik. – Dobrze wiesz,
że mam węch absolutny.
Otworzył.
Światło zabłysło oślepiająco, jak gdyby w tym salonie, w samym środku nocy,
nagle wstało słońce. Dorian padł na kołdrę w ataku mdłości, a kiedy się
pozbierał, István
Zbocsóny leżał na parkiecie i unosiły się z niego smugi dymu.
Nie
była to bowiem krwiogeniczna piersiówka, lecz zbiornik skondensowanego światła
słonecznego. Dorian kupił parę sztuk w sklepie internetowym dla łowców wampirów
i porozstawiał w różnych pomieszczeniach pałacu na wypadek, gdyby wuj Attila
wysłał asasyna. Ta sprytna pułapka była w stanie usmażyć każdego dojrzałego
wampira, nie wyrządzając szkody Dorianowi czy większości jego podwładnych.
Jednak koncentracja fotonów okazała się tak wielka, że i on dostał torsji.
Podniósł
się z podartej kołdry i podszedł do unieszkodliwionego napastnika. Zbocsóny,
wciąż ściskając w ręku Drakulin Lewak, skórę miał całkiem spaloną. Wciąż jeszcze
poruszał wargami.
- Możesz skoczyć… albo cię
zepchną… – wyszeptał i skonał.
Dorian
kopnął go indyferentnie i podszedł do rogatego gotyckiego okna, aby wypuścić
spaleniznę na zewnątrz. Ledwo jednak otworzył, jego uszu doszły odgłosy
kanonady. Pojedyncze strzały, serie, a nawet eksplozje… Gdy za lasem palmowym
zaczęło się błyskać, kawaler von Lassaye-Bruchtal zmiął w ustach piętrowe
wampiryczne przekleństwo i pobiegł do gabinetu.
Stanął
przy komputerze, przełączył na widok z kamer noktowizyjnych. W zachodniej
przystani obraz dygotał. Trabanci i ochrona w zrujnowanych budynkach bronili
się przed zamaskowanymi napastnikami, którzy najwyraźniej ostrzeliwali ich
nawet z moździerzy. Wymianę ognia było też widać w drugiej przystani. Kamery na
lotnisku nie działały, ale jedna przekazywała fonię: pojedyncze strzały i
gniewne okrzyki po japońsku. Wskazywało to, że na lotnisku było już po ptokach…
W dodatku kamera umieszczona na drodze stamtąd do pałacu Doriana zawiesiła się
na obrazie kolumny pojazdów.
Sytuacja
była poważna. Nie tylko Czarny Hrabia, ale i Namotore przystąpili do akcji, a
Dorian wiedział, że jeśli wpadnie w ich ręce, zrobią mu coś, czego nawet nie
potrafił sobie wyobrazić. I nigdy już nie zobaczy Natalie… Trzeba uciekać!
Porwał szeroki
czarny pas z kieszeniami na pieniądze, dołożył portfel i telefon, a komputerem
rzucił o ścianę. Przed wyjściem schował też odruchowo do kieszeni jeden z aktów
Natalie, narysowany z pamięci poprzedniego dnia. Wybiegł na korytarz i puścił
się w dół po schodach. Na parterze zmiarkował, że jednak przydałaby mu się
broń. Powinien był zabrać Drakulin Lewak albo przynajmniej coś do strzelania,
ale nie chciał wbiegać z powrotem. Porwał ze ściany pierwsze, na co natrafił: zuluską
włócznię o krótkim drzewcu, a długim i szerokim grocie. Była to tak zwana
iklwa, której nazwa ponoć stanowiła onomatopeję oznaczającą odgłos wyciągania
jej z przeciwnika.
Zbiegł
do piwnicy. Lotnisko i obie przystanie były w ręku tamtych, jednak Dorian na
wszelki wypadek zapewnił sobie dodatkową drogę ucieczki. Pod pałacem, w
podziemnej grocie mającej połączenie z morzem, czekała miniaturowa łódź
podwodna. Dzięki niej wydostanie się z tej pułapki.
Przebiegł
piwnicę, kartą magnetyczną otworzył drzwi do tajnego hangaru i… zdębiał, stając
twarzą w twarz z równie zaskoczonym płetwonurkiem. Nie czekając, przeszył go
iklwą, ale gdy intruz osunął się na podłogę, okazało się, że na łodzi podwodnej
siedzi jeszcze kilku. A więc i tu dotarli! Jeden z nurków wyciągnął zza pleców
granatnik. Dorian gwałtownie rzucił się w tył, wybiegł z powrotem do piwnicy i zatrzasnął
za sobą drzwi. Zdążył odbiec ledwie kilka kroków, gdy eksplozja powaliła go na
ziemię. Zerwał się już w następnej chwili; drzwi do hangaru wyglądały jak
obrany banan. Zataczając się, wybiegł na parter, a stamtąd na zewnątrz.
Na
werandzie czekał na niego osobnik ubrany jak stereotypowy ninja, ale kawaler
von Lassaye-Bruchtal ekspresowo spruł go swoją włócznią. W oddali, od drogi na
lotnisko, zaczęły już błyskać reflektory nadciągającego konwoju. Kątem oka
Dorian pochwycił jakieś sylwetki sunące z lewej, między rododendronami.
Sylwetki plunęły ogniem. Kałasznikow, sądząc po dźwięku. Kule zabębniły o
zaparkowanego przed pałacem rolls-royce’a, dziurawiąc karoserię, tłukąc okna i
przebijając opony.
Dorian pewnym
ruchem porwał oparty o ścianę rower i odjechał ku wschodowi, mijając basen. Na
drodze stanęło mu ogrodzenie terenu pałacowego. Nieopodal leżał jednak
zamówiony niedawno, a nie zainstalowany ośmiokątny dach od altany. Dorian wybił
się z niego i arcyułańskim skokiem przesadził płot.
Znalazłszy się
na drodze, zaczął szaleńczo pedałować. Tylu Japończyków wyspa nie widziała od
1942 roku… Skoro i lotnisko, i obie przystanie były już w rękach napastników,
pozostało mu dotrzeć do osady i tam zdobyć jakąś łódź. Pędził w ciemnościach
drogą gruntową z prędkością nieosiągalną standardowemu człowiekowi, a dzwonek u
kierownicy pobrzękiwał na wybojach.
Na wysokości
przystani wschodniej napastnicy, wyładowujący właśnie ciężki sprzęt, dostrzegli
go. Zaterkotała broń maszynowa, ale Dorian nie zamierzał ani na chwilę się
zatrzymywać. Z krzaków wyleciało coś niczym podkręcone piłki baseballowe; on lawirował
szaleńczo, by uniknąć trafienia. Granaty padły na drogę, wyrywając w niej
dziury. Fala uderzeniowa poderwała kawalera von Lassaye-Bruchtal z siodełka,
ale wytrzymał i pędził dalej, aż do wioski…
Był już pół
kilometra przed opłotkami, otaczały go drzemiące w czerni makowe pola, gdy wtem
na drodze zabłysły światła samochodu. Rozległy się okrzyki, ktoś strzelił.
A więc i we
wiosce już są! Bodaj to…! Zawrócił gwałtownie i popędałował z powrotem, zanim
tamci zdążyli mu się dokładnie przyjrzeć. Tym razem jednak skręcił w boczną
ścieżkę, prowadzącą w głąb puszczy. Droga była bardzo nierówna, lecz Dorian
speedował po niej niestrudzenie. I speedowałby jeszcze dłużej, ale w pewnym
momencie zderzył się z dzikiem i wywinął koziołka przez kierownicę.
Kawaler von
Lassaye-Bruchtal zerwał się z ziemi i podszedł do swojego pojazdu. Dzik,
kwiknąwszy donośnie, zdążył już uciec w siną dal. Rower nie wyglądał dobrze, bo
wskutek uderzenia z przedniego koła zrobiła się ósemka. Dorian wzruszył
ramionami i poszedł między drzewa.
Przedzierał
się przez dżunglę. Dokąd teraz iść? Wszystkie drogi ucieczki z wyspy zostały
już odcięte, zresztą ludzie Namotore byliby naiwni, gdyby nie otoczyli jej
kordonem.
- Tsai! – zawołał ktoś w górze i
na głowę momentalnie spadł Dorianowi zamaskowany osobnik. Dorian zrobił skłon w
przód, złapał tamtego na klapy i cisnął nim w gruby pień najbliższego sagowca.
Potem złapał leżący obok konar i dołożył nachałowi, wsłuchując się w trzask
pękających kości. Ten akurat nie był wampirem.
Teoretycznie
mógł zastosować japońską metodę i przeczekać w dżungli, ale czym miałby się
żywić? Wampirów przecież nie wyssie, a standardowi w siłach inwazyjnych
stanowili prawdopodobnie mniejszość. Cóż, trzeba się przedostać do morza.
W
oddali rozległo się przejmujące, przeciągłe wycie. W tym momencie kawaler von
Lassaye-Bruchtal naprawdę się zaniepokoił. A więc wkład wuja Attili w ten napad
nie ograniczał się do wysłania Zbocsónyego. Napastnicy mieli ze sobą ogary i
nie wahali się pójść z nimi w las.
Przyśpieszył
kroku, przeskakując przez zwalone konary i gęste zarośla. Po kilku minutach
baldachim lasu skończył się nad nim i wylazło się Dorianowi na plantację maku.
Pędził dalej, tak na wszelki wypadek. Jeżeli dobrze obliczał, znajdował się
teraz w południowo-zachodniej części wyspy, gdzie wybrzeże miało formę klifu.
I
rzeczywiście, dobrze obliczał. Dorian biegł ku urwisku, a przez pola pchali się
ku niemu złowieszczo kilerzy jakuzy. Pomiędzy nimi dały się dostrzec giętkie
sylwetki psów wielkości młodych byczków… Tak, wykurzyli go z pałacu, zaszczuli
na ostatni kraniec wyspy…
Dorian stał
nad przepaścią, ale nie miał zamiaru czekać, aż go zepchną. Zrzucił marynarkę i
koszulę. Gdy padł na niego snop światła z latarki, wybił się obunóż i z gracją
skoczka z Acapulco runął z klifu niczym detektyw ze szpitalnego dachu, prosto w
mroczne odmęty Morza Sulu.
Woda zakryła
go z czubem, przez moment nieskładnie wymachiwał kończynami w płynnej cieczy.
Wreszcie osiągnął pewną równowagę i zaczął nurkować. Jako wampir nie musiał się
za bardzo przejmować oddechem; w zanurzeniu natomiast mógł przez jakiś czas
pozostać niewykryty przez prześladowców.
No i jak na
złość… zaplątał się w sieci. Trzeba było przyznać napastnikom, że należeli do
sprytnych. Zirytowany Dorian metodycznie wydostał się z niewodu, po czym
wykorzystał go jako drabinę, po której wyszedł na powierzchnię.
Nie, to jednak
po prostu rybak, który wyruszył na nocny połów. Kawaler von Lassaye-Bruchtal
zbliżył się do łodzi od prawej burty i sięgnął ręką, łapiąc mężczyznę za
kołnierz. Szarpnął go, przyciągnął do siebie i zatopił zęby w jego tętnicy
szyjnej. Należał mu się jakiś posiłek po tym wszystkim.
Potem zostało
jeszcze założyć dla kamuflażu jego koszulę i kapelusz, ciało wyrzucić za burtę,
pozbyć się sieci, żeby nie spowalniała łodzi, i do wioseł!
Najpierw
stracił Natalie, potem stracił całą Dorianię. Co mu zostało? Telefon, karty
bankowe i dwa miliony zielonych w wodoodpornym pasie. Szkoda, że gdzieś tam na
wertepach zgubił iklwę, była całkiem niezła.
Natalie znów
będzie jego, choćby miał wiosłować aż do samej Zatoki Fińskiej! Na początek
jednak trzeba dotrzeć na Palawan…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz