piątek, 1 marca 2013

Rozdział XI, w którym wyjaśnia się, co to jest monokini


        Kolorowa piłka wyleciała parabolicznym torem ponad linię horyzontu. Ale to nie było euro spoko, lecz plaża Copacabana w Rio de Janeiro.
Piłka z pluskiem spadła na fale dwa metry od brzegu, a jeden z grających plażowiczów wszedł po kolana do wody, aby ją wydobyć. Wypoczywający turyści bawili się tego dnia bezpiecznie, nie było powodów do interwencji. Nie to, co w zeszłym tygodniu, kiedy jacyś obwiesie urządzili sobie konkurs rzutów karnych w horyzont. W zasadzie nie wiadomo, czemu taka zabawa miałaby służyć, poza testowaniem cierpliwości ratownika. Mieli pecha, gdyż Bernard Bumbes, najlepszy ratownik w Rio, nie lubił, gdy się z nim drażniono. Wszelkich tego typu łebasów, lekceważących zasady bezpieczeństwa i stwarzających zagrożenie dla innych użytkowników plaży, bezlitośnie rozstawiał po kątach. Że plaża nie ma kątów? Dla kocowilka to nie problem.
Bernard był szybszy i silniejszy od przeciętnego ratownika, a w dodatku obdarzony fenomenalnym węchem. Ktoś taki jak on nawet wśród innych wilkołaków zdecydowanie się wyróżniał.
Przez ostatni rok prestiż Bumbesa znacząco wzrósł. Dostał awans i wyższą wypłatę. Oprócz zwykłej pracy na plaży, prowadził też szkolenia, zarówno dla ratowników miejskich, jak i dla stanowej straży pożarnej.
Ale nie tylko w środowisku służb ratowniczych kocowilk zyskał sławę. To on był pomysłodawcą i współautorem nieoficjalnego rozporządzenia nakazującego wprowadzenie udogodnień dla wilkołaków zatrudnionych w instytucjach miejskich. Sprawa pozostawała nieznana ogółowi populacji Rio, i nic dziwnego – większość ludzi jest do wilkołaków uprzedzona. Jednak wśród likantropów w mieście i poza nim Bernard stał się dość popularny. W dodatku niektórzy przekazywali sobie pogłoskę, że Bumbes w wolnym czasie zajmuje się polowaniem na wampiry i jest w tym równie dobry, co w pływaniu.
Chociaż wielu traktowało go jak bohatera, Bernard nie uważał, żeby czynił coś wyjątkowego. Nie chciał być trybunem ludowym ani rzecznikiem praw wilkołaków. Unikał rozgłosu i dążył do perfekcji w swojej ulubionej dziedzinie – pływacko-ratowniczej. W wolnym natomiast czasie najczęściej po prostu chciał se poczytać. Co prawda słyszał, że po zeszłorocznej rozwałce w Gdańsku, kiedy to udaremnił zamach przygotowany przez Czarnego Hrabiego, zyskał nawet w Polsce pewną grupę wielbicielek, ale do tej pory żadnej jeszcze nie spotkał, więc nie wiedział, czy to prawda.
            Tego popołudnia na stanowisku ratowników siedzieli Bernard Bumbes i Zezinho Haddad. Obaj mieli na sobie widoczne z daleka czerwone gatki, Bumbes dodatkowo także pomarańczową koszulkę z napisem „SALVA-VIDAS/LIFEGUARD”. Haddad wolał pełnić obowiązki z gołą klatą, w nadziei, że wyrwie w ten sposób jakąś turystkę. Czasami któraś rzeczywiście uśmiechała się do niego i machała dłonią. Zresztą nic dziwnego – ładny był, bestyja, jak mawiały niektóre praktykantki na kursie prowadzonym przez Bernarda.
- Widziałeś ją? – emocjonował się Zezinho, pokazując koledze jakąś dziewczynę w kostiumie koloru ametystu. – Znowu się na mnie gapi. Coś mi się widzi, że nie sam dzisiaj będę spał…
- Lepiej patrz na tych, co są bliżej wody – zwrócił mu uwagę Bernard. – Jak skończysz zmianę, to wtedy się zajmiesz okresem godowym.
- Tobie to dobrze – odparł Haddad. – Przez jeden miesiąc w roku masz okres godowy, a potem spokój. O, czekaj! Widzisz tę czterdziestkę w czerwonym monokini?
- Co to jest monokini? – zdziwił się Bumbes.
- Coś jak bikini, tylko że stanik jest z przodu połączony z majtami.
- Bezsensowna nazwa.
- Jak i sam kostium – Zezinho pociągnął z butelki. Żeby nie było wątpliwości, zawierała ona sok grapefruitowy (czytaj: grapefruitowy).
       Jednostajny warkot nadchodzący od strony oceanu zwiastował nadejście śmigłowca. Bernard Bumbes obserwował go przez chwilę dość obojętnie, gdy maszyna zmierzała w kierunku Głowy Cukru.
- Patrz na jej cycki – powiedział Haddad, odwracając uwagę Bernarda od pędzącego wiropłatu.
- No, trochę sobie zwisają – przyznał kocowilk. – I co z tego?
- Pierwszy raz w życiu widzę obwisłe silikony.
- Skąd wiesz? Wyglądają jak naturalne.
- Była tu wczoraj na mojej zmianie – zauważył Haddad. – Grała w siatkówkę. Siatkówka to najlepszy test.
- Zezé Haddad, ekspert od gruczołów mlecznych – mruknął Bernard.
- A co! W pracy oglądam tyle cycków, że mógłbym dorabiać jako brafiter. O, teraz zobacz, obróciła się! To mi nie wygląda na schrzanioną robotę, raczej specjalnie wykonali takie zwisłe. Ludziom naprawdę bije na łeb, ja na jej miejscu…
- A może była zadowolona ze swoich oryginalnych, ale musieli jej amputować i chciała sobie zrobić wierną kopię? – Bumbes wzruszył ramionami.
- No tak. Nie pomyślałem o takiej możliwości… – Haddad zawstydził się.
- Zresztą jak cię to tak interesuje, możesz sam spytać – zauważył Bernard bez emocji, omiatając spojrzeniem ludzi brodzących w morzu.
Na razie wszystko było w porządku. Co prawda jakiś facet w kolorowej koszulce spacerował brzegiem morza z wijącym się wężem w dłoni, ale gad nie wyglądał na jadowitego. Już prędzej dusiciel…
         Od strony miasta nadszedł Inácio Pereira w służbowej pomarańczowej koszulce.
- Anaué! – wykrzyknął pozdrowienie, unosząc prawą dłoń.
- Cześć, faszolu – uśmiechnął się Zezinho.
         Od lat witali się tak samo. Pereira początkowo się burzył i udzielał Haddadowi wykładów na temat różnic między brazylijskim integralizmem a faszyzmem, ale w końcu się przyzwyczaił. Mimo wszystko w dalszym ciągu był konserwatystą i Zezinho, którego poglądy były o wiele bardziej liberalne, uwielbiał się z nim drażnić. Któregoś razu Inácio stwierdził, że należy wprowadzić obowiązkowe śluby dla wszystkich mężczyzn po dwudziestym piątym roku życia. Haddad odpowiedział na to, że jak zabraknie kobiet, to dobierze się z facetów, a potem ze śmiechem uciekał przed rozwścieczonym Pereirą przez cała Copacabanę.
         Generalnie jednak z Ináciem dało się żyć. Był z niego dobry kolega i kompetentny współpracownik, choć czasami przeginał z prezentacją swoich poglądów. Teraz podszedł do stanowiska ratowników i rzucił swoją torbę na piasek. Wymienili uściski dłoni.
- Słuchaj – Pereira wymierzył palec w Bumbesa. – Raul Araujo jest w mieście.
- Skąd wiesz? – kocowilk uniósł brwi.
- Chłopaki z Ipanemy mi powiedzieli. Był tam wczoraj i pytał o ciebie.
- Rany boskie, czy ten nachał nigdy się nie znudzi? – Bernard ukrył twarz w dłoni, czyli, potocznie mówiąc, zrobił facepalm.
- Co chcesz – zauważył Zezinho. – Ostatnio był we wrześniu.
- Kiedy? – zdziwił się kocowilk. – Nic nie wiem.
- Wtedy, co byłeś na tym wypaśnym urlopie – wyjaśnił Haddad. – Poszedłem akurat do ciebie podlać kwiatki i kiedy wracałem, kręcił się na twojej ulicy.
- I przez tyle czasu nic mi nie powiedziałeś?
- Ze łba mi wyszło – przyznał Zezinho. – Zresztą uznałem, że póki nie robi nic nielegalnego, to można go olać.
        Bumbes zamyślił się. Raul Araujo był bratem przyrodnim Beatriz, jego tragicznie zmarłej ukochanej. Szorstki i ordynarny macho, z zawodu kierowca tira, na co dzień mieszkał gdzieś w Mato Grosso, w każdym razie wtedy, gdy akurat nie był w trasie. Chociaż Beatriz go nie lubiła i w rozmowach z Bernardem określała mianem „kreatury”, Raul uważał się za obrońcę swojej drogiej siostrzyczki i ciągle miał jakieś wąty pod adresem Bumbesa. Wyzywał go od odmieńców i świrów, ciągle powtarzając, że zmarnuje Beatriz życie. Nietrudno się domyślić, że gdy Beatriz została zamordowana, Raul obciążył winą Bernarda, bo tak. Chociaż przez cały ten czas kilkakrotnie dostał bęcki, wcale go to nie zniechęciło i nadal korzystał z każdej okazji, żeby przyczepić się do Bumbesa.
         Kocowilk nie bał się Raula. Gościu był wysoce upierdliwy, ale – jak na razie – nie stanowił zagrożenia. Bernard mógłby go unieszkodliwić między jednym łykiem wina a drugim. Mimo wszystko jednak czuł do buca tak wielką odrazę, że na wieść o jego pojawieniu się w Rio rozważał wzięcie urlopu. Ale jak tu iść na urlop w pełni sezonu, kiedy przyjeżdżają turyści z północnej półkuli?
- Nie martw się, Bernard – powiedział Haddad. – Jak tylko tu przylezie, to dostanie z liścia, a potem do bagażnika go i do lasu. Nawet nie będziesz musiał go oglądać.

      Gdy zmiana na plaży dobiegła końca, Bernard Bumbes wsiadł na skuter i wrócił do domu. Było około siedemnastej. W skrzynce na listy, oprócz zwyczajnych reklam i katalogu księgarni wysyłkowej, którą ostatnio znielubił ze względu na coraz gorszy asortyment („Sześćdziesiąt szarych szeptów”, poważnie?), znalazł kopertę z oznakowaniem poczty lotniczej.
       Wszedł do mieszkania, schował zakupy do lodówki i zrobił sobie herbatę. Gdy para syczała w czajniku, otworzył kopertę paznokciem. W środku znajdowało się zaproszenie na żółtym papierze czerpanym, z emblematem wilczej głowy w nagłówku.

Lobis an beef!

Serdecznie zapraszamy Pana Bernarda Bumbesa wraz z osobą towarzyszącą na Wendigo Potlatch Party, które odbędzie się 12 lipca w domu prof. Stanleya Blechhammera PhD w Anmore, Kolumbia Brytyjska.

Stowarzyszenie Kulturalne Likantropów Zachodniego Wybrzeża

      Imprezy wilkołaków dzieliły się zasadniczo na dwie kategorie: te, które odbywały się w czasie pełni księżyca, i te, które wypadały kiedy indziej. Podczas tych pierwszych każdy, kto tylko mógł, przechodził przemianę, i kulturalne posiedzenie nagle zmieniało się w szalony ochlaj, wyżerkę, a bywało, że i rozróbę. Te drugie, organizowane przez rozmaite organizacje społeczne likantropów, to przeważnie sztywne i niemiłosiernie nudne konwentykle, z licznymi przemówieniami zawierającymi w nadmiarze słowo „musimy”, podczas których wszyscy tylko czekali, aż dziady przestaną pierniczyć i będzie można się dorwać do żarcia. Bumbes nie znosił ani jednych, ani drugich. Nie rozumiał, dlaczego akurat wilkołactwo miałoby być powodem do nawalenia się w towarzystwie, lepszym niż jakikolwiek inny.
       Pomimo ekstrawaganckiej nazwy, „Wendigo Potlatch Party” mogło należeć do tej drugiej grupy, choćby dlatego, że jego organizatorem było Stowarzyszenie Kulturalne. Mając jednak do wyboru śmiertelnie nudną imprezę na drugim końcu półkuli i spotkanie ze swoim tak zwanym szwagrem, kocowilk nie wahał się ani chwili. Zwłaszcza, że profesor Blechhammer, znany Bernardowi osobiście, ten jowialny bisklaweret, który od czasu poważnego wypadku drogowego miał nogę z włókna szklanego, nie należał do szczególnych nudziarzy, w odróżnieniu od większości jego kolegów po fachu. Poza tym w Kolumbii Brytyjskiej podobno mają ładne krajobrazy, więc jeśli uda mu się wydębić trochę dłuższy urlop, wybierze się przy okazji na jakąś wycieczkę krajoznawczą.
Zaraz zadzwonił potwierdzić przybycie. Nie miał żadnej osoby towarzyszącej, ale i tak ją zgłosił, bo chciał się najeść za dwóch.
            Wziął się do przygotowania podwieczorku, podśpiewując:

If you were in the movies, who would you play?
If you were tried for murder, what would you say?
And if you were out to lunch, what would you eat?
We wanna know the answers, who do you want to beat…

3 komentarze:

  1. Hehehe kociwilk! CZekałam na niego! A czrmu pół noci to rozmowa k cyckach? I co to za piosenka na koncu? Nie znam;(:);(

    I gdzie natala? I gdzie EDWARD?

    OdpowiedzUsuń
  2. A gdzie jest miłość w twm blogasku?!!!! Bardzo się zawiodłam, poczułam się jak Bodzio spadł ze skuteru i uderzł o dywan kiedy byłam w śpiączce, ale ciągle byli bliscy ludzie! Mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi. Po prostu to błąd i zmień to!
    No ale tak poza tym to dalej twój blogasek loffam! Zwłaszcza kocowilka, bo ja po tej śpiączce to mam taką gorączkę na policzkach i się czuję jak taki zmiennokrztałtny z książek mojej kochanej Stefani Meyer, i czuję dzięki temu z nim taką astralną złotą więś! I z Haddadem też bo to bardzo dobrze, że nie lubi sztucznych cycków, jak ktoś je ma, to powinien być za karę w ciąszy albo coś i dobrze że odsłania klatę ale ciekawe czy ma dywan. Ale chciałabym poczytać Szejdziesiac szarych szeptów! Ogólnie to podoba mi się wszystko tylko czekam na wątek miłości, bo bez tego to jest bez sensu!
    Marguerite

    OdpowiedzUsuń
  3. Uwielbiam Paranormalną Natalkę i kocowilka bardzo też, ale ten rozdział, chociaż świetnie napisany, jakiś taki nudny jest, w sumie nic się nie przydarzyło... No nic to, pozostaje mi czekać na ciąg dalszy i życzyć weny!

    OdpowiedzUsuń