Kolorowa
piłka wyleciała parabolicznym torem ponad linię horyzontu. Ale to nie było euro
spoko, lecz plaża Copacabana w Rio de Janeiro.
Piłka z
pluskiem spadła na fale dwa metry od brzegu, a jeden z grających plażowiczów
wszedł po kolana do wody, aby ją wydobyć. Wypoczywający turyści bawili się tego
dnia bezpiecznie, nie było powodów do interwencji. Nie to, co w zeszłym
tygodniu, kiedy jacyś obwiesie urządzili sobie konkurs rzutów karnych w
horyzont. W zasadzie nie wiadomo, czemu taka zabawa miałaby służyć, poza
testowaniem cierpliwości ratownika. Mieli pecha, gdyż Bernard Bumbes, najlepszy
ratownik w Rio, nie lubił, gdy się z nim drażniono. Wszelkich tego typu łebasów,
lekceważących zasady bezpieczeństwa i stwarzających zagrożenie dla innych
użytkowników plaży, bezlitośnie rozstawiał po kątach. Że plaża nie ma kątów?
Dla kocowilka to nie problem.
Bernard był
szybszy i silniejszy od przeciętnego ratownika, a w dodatku obdarzony
fenomenalnym węchem. Ktoś taki jak on nawet wśród innych wilkołaków
zdecydowanie się wyróżniał.
Przez ostatni
rok prestiż Bumbesa znacząco wzrósł. Dostał awans i wyższą wypłatę. Oprócz
zwykłej pracy na plaży, prowadził też szkolenia, zarówno dla ratowników
miejskich, jak i dla stanowej straży pożarnej.
Ale nie tylko
w środowisku służb ratowniczych kocowilk zyskał sławę. To on był pomysłodawcą i
współautorem nieoficjalnego rozporządzenia nakazującego wprowadzenie udogodnień
dla wilkołaków zatrudnionych w instytucjach miejskich. Sprawa pozostawała
nieznana ogółowi populacji Rio, i nic dziwnego – większość ludzi jest do
wilkołaków uprzedzona. Jednak wśród likantropów w mieście i poza nim Bernard stał
się dość popularny. W dodatku niektórzy przekazywali sobie pogłoskę, że Bumbes w
wolnym czasie zajmuje się polowaniem na wampiry i jest w tym równie dobry, co w
pływaniu.
Chociaż wielu traktowało
go jak bohatera, Bernard nie uważał, żeby czynił coś wyjątkowego. Nie chciał
być trybunem ludowym ani rzecznikiem praw wilkołaków. Unikał rozgłosu i dążył
do perfekcji w swojej ulubionej dziedzinie – pływacko-ratowniczej. W wolnym natomiast
czasie najczęściej po prostu chciał se poczytać. Co prawda słyszał, że po
zeszłorocznej rozwałce w Gdańsku, kiedy to udaremnił zamach przygotowany przez
Czarnego Hrabiego, zyskał nawet w Polsce pewną grupę wielbicielek, ale do tej
pory żadnej jeszcze nie spotkał, więc nie wiedział, czy to prawda.
Tego
popołudnia na stanowisku ratowników siedzieli Bernard Bumbes i Zezinho Haddad. Obaj
mieli na sobie widoczne z daleka czerwone gatki, Bumbes dodatkowo także
pomarańczową koszulkę z napisem „SALVA-VIDAS/LIFEGUARD”. Haddad wolał pełnić
obowiązki z gołą klatą, w nadziei, że wyrwie w ten sposób jakąś turystkę. Czasami
któraś rzeczywiście uśmiechała się do niego i machała dłonią. Zresztą nic
dziwnego – ładny był, bestyja, jak mawiały niektóre praktykantki na kursie
prowadzonym przez Bernarda.
- Widziałeś ją? – emocjonował się
Zezinho, pokazując koledze jakąś dziewczynę w kostiumie koloru ametystu. –
Znowu się na mnie gapi. Coś mi się widzi, że nie sam dzisiaj będę spał…
- Lepiej patrz na tych, co są
bliżej wody – zwrócił mu uwagę Bernard. – Jak skończysz zmianę, to wtedy się
zajmiesz okresem godowym.
- Tobie to dobrze – odparł
Haddad. – Przez jeden miesiąc w roku masz okres godowy, a potem spokój. O,
czekaj! Widzisz tę czterdziestkę w czerwonym monokini?
- Co to jest monokini? – zdziwił
się Bumbes.
- Coś jak bikini, tylko że stanik
jest z przodu połączony z majtami.
- Bezsensowna nazwa.
- Jak i sam kostium – Zezinho
pociągnął z butelki. Żeby nie było wątpliwości, zawierała ona sok grapefruitowy
(czytaj: grapefruitowy).
Jednostajny
warkot nadchodzący od strony oceanu zwiastował nadejście śmigłowca. Bernard
Bumbes obserwował go przez chwilę dość obojętnie, gdy maszyna zmierzała w
kierunku Głowy Cukru.
- Patrz na jej cycki – powiedział
Haddad, odwracając uwagę Bernarda od pędzącego wiropłatu.
- No, trochę sobie zwisają –
przyznał kocowilk. – I co z tego?
- Pierwszy raz w życiu widzę
obwisłe silikony.
- Skąd wiesz? Wyglądają jak
naturalne.
- Była tu wczoraj na mojej zmianie
– zauważył Haddad. – Grała w siatkówkę. Siatkówka to najlepszy test.
- Zezé Haddad, ekspert od
gruczołów mlecznych – mruknął Bernard.
- A co! W pracy oglądam tyle
cycków, że mógłbym dorabiać jako brafiter. O, teraz zobacz, obróciła się! To mi
nie wygląda na schrzanioną robotę, raczej specjalnie wykonali takie zwisłe.
Ludziom naprawdę bije na łeb, ja na jej miejscu…
- A może była zadowolona ze
swoich oryginalnych, ale musieli jej amputować i chciała sobie zrobić wierną
kopię? – Bumbes wzruszył ramionami.
- No tak. Nie pomyślałem o takiej
możliwości… – Haddad zawstydził się.
- Zresztą jak cię to tak
interesuje, możesz sam spytać – zauważył Bernard bez emocji, omiatając
spojrzeniem ludzi brodzących w morzu.
Na razie
wszystko było w porządku. Co prawda jakiś facet w kolorowej koszulce spacerował
brzegiem morza z wijącym się wężem w dłoni, ale gad nie wyglądał na jadowitego.
Już prędzej dusiciel…
Od
strony miasta nadszedł Inácio Pereira w służbowej pomarańczowej koszulce.
- Anaué! – wykrzyknął pozdrowienie, unosząc prawą dłoń.
- Cześć, faszolu – uśmiechnął się
Zezinho.
Od
lat witali się tak samo. Pereira początkowo się burzył i udzielał Haddadowi
wykładów na temat różnic między brazylijskim integralizmem a faszyzmem, ale w
końcu się przyzwyczaił. Mimo wszystko w dalszym ciągu był konserwatystą i
Zezinho, którego poglądy były o wiele bardziej liberalne, uwielbiał się z nim
drażnić. Któregoś razu Inácio stwierdził, że należy wprowadzić obowiązkowe śluby
dla wszystkich mężczyzn po dwudziestym piątym roku życia. Haddad odpowiedział
na to, że jak zabraknie kobiet, to dobierze się z facetów, a potem ze śmiechem
uciekał przed rozwścieczonym Pereirą przez cała Copacabanę.
Generalnie
jednak z Ináciem dało się żyć. Był z niego dobry kolega i kompetentny współpracownik,
choć czasami przeginał z prezentacją swoich poglądów. Teraz podszedł do stanowiska
ratowników i rzucił swoją torbę na piasek. Wymienili uściski dłoni.
- Słuchaj – Pereira wymierzył
palec w Bumbesa. – Raul Araujo jest w mieście.
- Skąd wiesz? – kocowilk uniósł
brwi.
- Chłopaki z Ipanemy mi
powiedzieli. Był tam wczoraj i pytał o ciebie.
- Rany boskie, czy ten nachał
nigdy się nie znudzi? – Bernard ukrył twarz w dłoni, czyli, potocznie mówiąc,
zrobił facepalm.
- Co chcesz – zauważył Zezinho. –
Ostatnio był we wrześniu.
- Kiedy? – zdziwił się kocowilk.
– Nic nie wiem.
- Wtedy, co byłeś na tym wypaśnym
urlopie – wyjaśnił Haddad. – Poszedłem akurat do ciebie podlać kwiatki i kiedy
wracałem, kręcił się na twojej ulicy.
- I przez tyle czasu nic mi nie
powiedziałeś?
- Ze łba mi wyszło – przyznał
Zezinho. – Zresztą uznałem, że póki nie robi nic nielegalnego, to można go
olać.
Bumbes
zamyślił się. Raul Araujo był bratem przyrodnim Beatriz, jego tragicznie
zmarłej ukochanej. Szorstki i ordynarny macho, z zawodu kierowca tira, na co
dzień mieszkał gdzieś w Mato Grosso, w każdym razie wtedy, gdy akurat nie był w
trasie. Chociaż Beatriz go nie lubiła i w rozmowach z Bernardem określała
mianem „kreatury”, Raul uważał się za obrońcę swojej drogiej siostrzyczki i
ciągle miał jakieś wąty pod adresem Bumbesa. Wyzywał go od odmieńców i świrów,
ciągle powtarzając, że zmarnuje Beatriz życie. Nietrudno się domyślić, że gdy
Beatriz została zamordowana, Raul obciążył winą Bernarda, bo tak. Chociaż przez
cały ten czas kilkakrotnie dostał bęcki, wcale go to nie zniechęciło i nadal
korzystał z każdej okazji, żeby przyczepić się do Bumbesa.
Kocowilk
nie bał się Raula. Gościu był wysoce upierdliwy, ale – jak na razie – nie
stanowił zagrożenia. Bernard mógłby go unieszkodliwić między jednym łykiem wina
a drugim. Mimo wszystko jednak czuł do buca tak wielką odrazę, że na wieść o
jego pojawieniu się w Rio rozważał wzięcie urlopu. Ale jak tu iść na urlop w
pełni sezonu, kiedy przyjeżdżają turyści z północnej półkuli?
- Nie martw się, Bernard –
powiedział Haddad. – Jak tylko tu przylezie, to dostanie z liścia, a potem do
bagażnika go i do lasu. Nawet nie będziesz musiał go oglądać.
Gdy
zmiana na plaży dobiegła końca, Bernard Bumbes wsiadł na skuter i wrócił do domu.
Było około siedemnastej. W skrzynce na listy, oprócz zwyczajnych reklam i
katalogu księgarni wysyłkowej, którą ostatnio znielubił ze względu na coraz
gorszy asortyment („Sześćdziesiąt szarych szeptów”, poważnie?), znalazł kopertę
z oznakowaniem poczty lotniczej.
Wszedł
do mieszkania, schował zakupy do lodówki i zrobił sobie herbatę. Gdy para syczała
w czajniku, otworzył kopertę paznokciem. W środku znajdowało się zaproszenie na
żółtym papierze czerpanym, z emblematem wilczej głowy w nagłówku.
Lobis an beef!
Serdecznie zapraszamy Pana Bernarda Bumbesa wraz z osobą towarzyszącą
na Wendigo Potlatch Party, które odbędzie się 12 lipca w domu prof. Stanleya
Blechhammera PhD w Anmore, Kolumbia Brytyjska.
Stowarzyszenie Kulturalne Likantropów Zachodniego Wybrzeża
Imprezy
wilkołaków dzieliły się zasadniczo na dwie kategorie: te, które odbywały się w
czasie pełni księżyca, i te, które wypadały kiedy indziej. Podczas tych
pierwszych każdy, kto tylko mógł, przechodził przemianę, i kulturalne
posiedzenie nagle zmieniało się w szalony ochlaj, wyżerkę, a bywało, że i
rozróbę. Te drugie, organizowane przez rozmaite organizacje społeczne
likantropów, to przeważnie sztywne i niemiłosiernie nudne konwentykle, z
licznymi przemówieniami zawierającymi w nadmiarze słowo „musimy”, podczas
których wszyscy tylko czekali, aż dziady przestaną pierniczyć i będzie można
się dorwać do żarcia. Bumbes nie znosił ani jednych, ani drugich. Nie rozumiał,
dlaczego akurat wilkołactwo miałoby być powodem do nawalenia się w towarzystwie,
lepszym niż jakikolwiek inny.
Pomimo
ekstrawaganckiej nazwy, „Wendigo Potlatch Party” mogło
należeć do tej drugiej grupy, choćby dlatego, że jego organizatorem było Stowarzyszenie Kulturalne. Mając jednak do wyboru śmiertelnie nudną
imprezę na drugim końcu półkuli i spotkanie ze swoim tak zwanym szwagrem, kocowilk
nie wahał się ani chwili. Zwłaszcza, że profesor Blechhammer, znany Bernardowi
osobiście, ten jowialny bisklaweret, który od czasu poważnego wypadku drogowego
miał nogę z włókna szklanego, nie należał do szczególnych nudziarzy, w
odróżnieniu od większości jego kolegów po fachu. Poza tym w Kolumbii
Brytyjskiej podobno mają ładne krajobrazy, więc jeśli uda mu się wydębić trochę
dłuższy urlop, wybierze się przy okazji na jakąś wycieczkę krajoznawczą.
Zaraz
zadzwonił potwierdzić przybycie. Nie miał żadnej osoby towarzyszącej, ale i tak
ją zgłosił, bo chciał się najeść za dwóch.
Wziął
się do przygotowania podwieczorku, podśpiewując:
If
you were in the movies, who would you play?
If
you were tried for murder, what would you say?
And
if you were out to lunch, what would you eat?
We wanna
know the answers, who do you want to beat…
Hehehe kociwilk! CZekałam na niego! A czrmu pół noci to rozmowa k cyckach? I co to za piosenka na koncu? Nie znam;(:);(
OdpowiedzUsuńI gdzie natala? I gdzie EDWARD?
A gdzie jest miłość w twm blogasku?!!!! Bardzo się zawiodłam, poczułam się jak Bodzio spadł ze skuteru i uderzł o dywan kiedy byłam w śpiączce, ale ciągle byli bliscy ludzie! Mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi. Po prostu to błąd i zmień to!
OdpowiedzUsuńNo ale tak poza tym to dalej twój blogasek loffam! Zwłaszcza kocowilka, bo ja po tej śpiączce to mam taką gorączkę na policzkach i się czuję jak taki zmiennokrztałtny z książek mojej kochanej Stefani Meyer, i czuję dzięki temu z nim taką astralną złotą więś! I z Haddadem też bo to bardzo dobrze, że nie lubi sztucznych cycków, jak ktoś je ma, to powinien być za karę w ciąszy albo coś i dobrze że odsłania klatę ale ciekawe czy ma dywan. Ale chciałabym poczytać Szejdziesiac szarych szeptów! Ogólnie to podoba mi się wszystko tylko czekam na wątek miłości, bo bez tego to jest bez sensu!
Marguerite
Uwielbiam Paranormalną Natalkę i kocowilka bardzo też, ale ten rozdział, chociaż świetnie napisany, jakiś taki nudny jest, w sumie nic się nie przydarzyło... No nic to, pozostaje mi czekać na ciąg dalszy i życzyć weny!
OdpowiedzUsuń