W świetlicy
dla seniorów w 16. dzielnicy Wiednia trwała prelekcja. Starsi ludzie, dzięki
sprawnie zorganizowanej reklamie, przybyli tu nie tylko z dzielnicy, ale i z
całego miasta. Wpatrywali się w ekran projektora, na którym widniał przekrój podłużny
przez organizm pszczoły, i w stojącego obok mężczyznę. W dużych okularach, z siwiejącą
brodą i włosami do ramion, które w porządku utrzymywała wąska opaska na czole, przypominał
podstarzałego hipisa. Temu wrażeniu przeczył jednak strój prelegenta: czarna
koszula i spodnie spięte szerokim skórzanym pasem z pozłacaną klamrą ozdobioną
skomplikowanym plecionym emblematem. W jego postawie kryło się coś mgliście wojskowego
albo przynajmniej paramilitarnego.
- Wszyscy wiedzą, jak niezwykłym
dobrodziejstwem dla człowieka są pszczoły – przemawiał głębokim głosem z
wyraźnie słowiańskim akcentem. – Organizm pszczoły to coś pośredniego między
cudownym reaktorem a kamieniem filozoficznym: umożliwia przetwarzanie zwykłych
składników roślinnych w substancje o niesamowitych właściwościach leczniczych. Znają
państwo niesłychane korzyści z miodu, wosku, pierzgi albo propolisu. Ale mało
komu wiadomo, jak wspaniałym lekarstwem jest plom pszczeli.
Rozejrzał
się po wiekowych licach słuchaczy, na których rysować zaczęło się
zainteresowanie.
- Czym w ogóle jest plom?
Najkrócej mówiąc, są to składniki odżywcze częściowo przetworzone w układzie
pokarmowym pszczoły, a następnie wyrzucone z organizmu poprzez płuca.
- Znaczy wymiociny? – skrzywiła
się starsza pani o marchewkowych włosach. – To odrażające!
- Szanowna pani, całe mnóstwo
rzeczy używanych na co dzień przez człowieka powstaje w odrażający sposób. Ot,
chociażby kiełbasa, żeby daleko nie szukać. A przecież chwila obrzydzenia to
stosunkowo niska cena, kiedy w grę wchodzi zdrowie, nieprawdaż?
Na
projektorze schemat pszczoły ustąpił zdjęciu słoików z żółtawą substancją.
- Otóż, proszę państwa – ciągnął znachor – za pomocą plomu pszczelego można
wyleczyć co najmniej sześćdziesiąt siedem różnych schorzeń. A jeszcze nie
wszystkie jego właściwości zostały odkryte. O tym się państwo nie dowiecie od
tak zwanych naukowców!
- Skoro ten środek jest taki
dobry, dlaczego lekarze go nie przepisują? – zapytał podejrzliwie szpakowaty
Turek po pięćdziesiątce.
- Proszę państwa, koncerny farmaceutyczne
ukrywają prawdę na temat plomu, bo inaczej straciłyby chleb. Powiedzcie sami, jaki
jest sens kupować osobne lekarstwo na każdą chorobę, skoro wszystko można
rozwiązać znacznie łatwiej? Oczywiście, że chodzi o nabicie kabzy Wielkiej
Sarnie. Dlatego zawsze mówię moim pacjentom: jeżeli jednak z jakichś powodów chodzicie
do lekarza, za nic w świecie nie mówcie mu państwo, że zażywacie plom! Inaczej
koncerny farmaceutyczne przyjdą was uciszyć.
- To pachnie ściemą – stwierdził
Turek. – Chodź, Fatma, zabieramy się stąd!
Zerwał
się z krzesła i pośpieszył do wyjścia, za nim żona w truskawkowym hidżabie. W
ciągu minuty jeszcze kilka osób opuściło salę.
- No i dobrze – podsumował
sprzedawca plomu. – Nie potrzebujemy ich tutaj. Z pewnością na przeszpiegi
przyszli! Proszę państwa, Wielka Sarna dałaby wiele, żeby zdobyć te informacje,
które państwu przekazuję.
Jeszcze
raz przetoczył swój poważny wzrok po głowach publiczności. Na ekranie pokazały
się skomplikowane wzory chemiczne.
- Prawie dwadzieścia lat –
kontynuował – zajęło mi opracowanie receptury pozwalającej efektywnie
pozyskiwać chemicznie czysty plom, jak też maksymalnie wykorzystywać zawarte w
nim substancje aktywne. Mam potwierdzone, że wyleczalność przy stosowaniu
mojego systemu terapii wynosi 90%, podczas gdy w zwykłych lekach osiąga ona w
porywach 56%. Rozumiecie państwo? Z co drugim pacjentem lekarze sobie nie
radzą!
Następnie
przeszedł do objaśniania slajdów pojawiających się na projektorze. Były wśród
nich trójwymiarowe wizualizacje przedstawiające farmakokinezę (trudne słowo)
plomu w organizmie i sposób, w jaki niszczy on wszelakie toksyny.
- Poprawa wskutek stosowania
plomu jest bardzo gigantyczna – opowiadał. – Leczy nawet boreliozę przewlekłą,
zespół Herrenberga-Vištaspy i kandydozę, wobec których medycyna
głównego ścieku pozostaje bezradna! Poza tym ma korzystne właściwości
ściągające i potasopędne.
Dalsze slajdy
i towarzysząca im narracja prezentowały szereg świadectw od uzdrowionych
pacjentów. Pojawił się więc list, w którym pan Francisco Solano Lopez z Peru
dziękował „dobremu doktorowi”, że za pomocą plomu pszczelego wyleczył go z
wieloletnich problemów z wątrobą. Nikogo z obecnych emerytów jakoś nie
zastanowiło, że peruwiański Indianin grający na fletni Pana pisał do znachora z
byłej Jugosławii po niemiecku, i to jeszcze odręcznie, w dobie e-mailów. Na
kolejnych slajdach widniała pani Oda Nobuhide z Japonii, której plom pomógł na
iszjas, oraz Marianne Köchling
z Grazu z wnuczkiem, któremu „doktor” zalecił plom zamiast toksycznych
szczepionek. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z opieki medycznej osiągającej
poziom nieosiągalny dla Wielkiej Sarny, dla której nie liczy się pacjent, tylko
zarobek.
- Jak więc państwo widzicie,
dzięki unikatowej recepturze plom ma praktycznie same zalety i żadnych
niepożądanych odczynów ubocznych. A gdyby tak przeczytać ulotkę od dowolnego
lekarstwa, to zaraz się dowiecie, że właściwie jest to trucizna!
- Panie doktorze – odezwała się
tęga kobieta po siedemdziesiątce – bo ja mam od dziesięciu lat straszną astmę.
Nie mogę ręki do góry podnieść, bo mnie od razu łapie. Chodzę od lekarza do
lekarza i każdy mi mówi, że to wcale nie astma. Nic nie pomaga, nic. A ten cały
plom na astmę się nadaje?
- Oczywiście, szanowna pani! –
potwierdził skwapliwie człowiek, który kazał mianować się doktorem. – Jednej z
moich pacjentek przepisałem plom do zażywania dwa razy dziennie i objawy astmy
ustąpiły już po dwóch miesiącach.
- A ja mam takie pytanie –
zgłosił się łysy, wychudzony staruszek w rogowych okularach. – Jak to doustne
jest, to reumatyzmu chyba nie leczy, nie?
- Plom można stosować zarówno
wewnętrznie, jak i zewnętrznie – wyjaśnił znachor. – Różnica tkwi w szczegółach
receptury.
Na projektorze
pojawił się wykaz produktów wraz z cenami.
- Aktualnie moja oferta obejmuje
plom do użytku zewnętrznego w cenie 120 euro za 300-gramowy słoik, a do
wewnętrznego za 150 euro. Jeżeli ktoś z państwa reflektuje na długoterminową
terapię, mam także opakowania kilogramowe w promocyjnej cenie 449 euro i 79
centów. I tu chciałbym zapytać, ilu byłoby na dzień dzisiejszy chętnych?
Podniosło
się kilkanaście rąk, po chwili jeszcze kolejne. Znachor z uznaniem pokiwał
głową.
- Ale proszę pamiętać, drodzy
państwo – dodał – że plom osiąga najwyższą skuteczność dopiero wtedy, gdy
przygotowuje się go do zażycia w odpowiednich galwanizowanych naczyniach. Mogę
państwu zaproponować komplet za jedyne 699,- euro.
- No to mnie raczej nie za bardzo
stać – stwierdził starzec z reumatyzmem. – Chyba żebym wziął jaką pożyczkę, ale
to dopiero za parę dni.
- Nie ma problemu, proszę pana –
uśmiechnął się sprzedawca plomu. – Za tydzień będę znowu w Wiedniu, wtedy
możemy się umówić. Woli pan się leczyć sam czy raczej pod moim nadzorem?
Godzinę
później sala była już pusta, a znachor w czerni podliczał utarg. Żniwo
zakończyło się sukcesem. Kilku osobom przepisał terapię, która będzie się ciągnąć
co najmniej parę lat, podczas gdy jeden słoik starczał średnio na miesiąc. Na
gotowe porcje plomu skusili się prawie wszyscy z tych, którzy nie uciekli wraz z
Turkiem, a trzem emerytom udało się nawet wcisnąć komplety naczyń. Niektórzy
powiedzieli, że jeszcze się zastanowią i jakby co, to przyjdą w przyszłym
tygodniu. Miał powód do uśmiechu: zarobił na czysto kilkanaście tysięcy, nawet
po odliczeniu opłaty dla administratora lokalu.
Nagle
cień czyjejś sylwetki zaćmił monumentalną stertę eurów na stoliku. „Dobry
doktor” wzdrygnął się: stał nad nim młody mężczyzna o niepokojąco znajomej
twarzy.
- Czego pan chce? – warknął medykus.
– Spotkanie już zakończone, zresztą i tak było dla osób po pięćdziesiątym roku
życia.
Przybysz
uśmiechnął się ironicznie.
- Pan Dragoljub Grdosić, jak
sądzę?
- Bierze mnie pan za kogoś innego
– odparł nerwowo znachor. – Ja się zowę Dragomir Grdulić.
Mężczyzna zaśmiał się z wyższością, spoglądając w jego brązowe oczy, przypominające dwa
bliźniacze szamba.
- Widziałem pański podpis.
Sposób, w jaki pisze pan „U”, jest nie do podrobienia.
- Cóż… – westchnął Grdulić vel
Grdosić. – Za dom spremni. Pan w
jakiej sprawie?
- Naprawdę mnie nie poznajesz,
Draco Grdosiciu? Po tym, jak osobiście wyciągnąłem cię z samolotu do Hagi?
- Dorian von Lassaye-Bruchtal – westchnął
ustasza. – Można się było domyślić.
- Nie
podam ci ręki, choćby dlatego, że nie mam – rzekł Dorian. – Przyszedłem odebrać przysługę.
- Ale tutaj nie rozmawiajmy –
zastrzegł Grdosić. – Chodźmy do auta.
Na
ulicy zaparkowany był biały mercedes, którego bagażnik i tylne siedzenia wypełniały
zgrzewki plomu. Obaj mężczyźni wsiedli, chorwacki znachor zapalił silnik i ruszyli
w stronę centrum. Dragoljub Grdosić założył dla odmiany okulary
przeciwsłoneczne i włączył odtwarzacz, z którego popłynął ochrypły śpiew
wygrażający czetnikom.
- Widzę, że się gruntownie
przekwalifikowałeś – rzucił Dorian, nie patrząc na rozmówcę. – Ta twoja
substancja naprawdę na coś pomaga?
- Podobno ktoś kiedyś wyzdrowiał
– były Jugosłowianin uśmiechnął się krzywo. – Ale przede wszystkim pomaga na
moje długi.
Zbliżali
się już do Josefstadt, Grdosić zamierzał zatoczyć kilka okrążeń po Ringu.
- No więc co to za przysługa,
którą mam panu oddać, panie Lassaye-Bruchtal?
- Jestem ścigany – powiedział
Dorian bez ogródek. – Potrzebuję schronienia. A skoro twoje miejsce pobytu jest
od lat nieznane, to wygląda na całkiem niezłą kryjówkę.
- Hehehehe!!! – znachor wybuchnął
rubasznym śmiechem. – Teraz już pan wie, jak się czułem w latach
dziewięćdziesiątych!
Dorianowi
nie było do śmiechu. W Europie i być może Ameryce musiał uważać na ludzi wuja
Attili, na Dalekim Wschodzie i Pacyfiku deptała mu po piętach wampiryczna
jakuza, a z Rosji musiał uciekać jak niepyszny, ścigany przez agentów
Federalnej Służby Paranormalności. Przybywszy do Wiednia, miał tylko to, co na
sobie, resztę zdobywał na bieżąco. Jeździł na gapę albo autostopem, pożywiając
się przy okazji krwią kierowców. Internety otwierał tylko raz dziennie,
korzystał głównie z trollowych kont i po zakończonej sesji zaraz przenosił się
w inne miejsce. Najbardziej dobijała go świadomość, że wszystkie wysiłki mające
na celu odnalezienie Natalie obracały się w ułudną niwecz.
- W porządku – zgodził się
Grdosić. – Pan wyciągnął mnie z kłopotów, to ja i pana trochę przechowam. Sam
przecież pamiętam, jak byłem poszukiwany, hehehe! Jeszcze żeby było za co…
- A nie było?
- Cóż, panie Lassaye-Bruchtal, każdy
ma jakieś hobby. Jedni lubią wódkę, drudzy „Doktora Kto”. Jedni całymi latami
kompletują oryginalne mundury z pierwszej wojny światowej albo kosplejują
postacie ze swej ulubionej mangi, jeszcze inni wydają ciężkie pieniądze za
wypicie filiżanki kawy zaparzonej z ziaren wysranych przez ichneumona, a ja
lubię se czasem zarżnąć jakiegoś Serba. I po co hejtować kogoś tylko dlatego,
że ma oryginalne zainteresowania?
- Cyweta to nie ichneumon –
sprzeciwił się Dorian, wstrząśnięty tak bestialską ignorancją.
W
sporadycznie przerywanym milczeniu okrążyli kilka razy wiedeńskie stare miasto,
sforsowali mostem modry Dunaj, a potem wyjechali w kierunku wschodnim.
- Za ile godzin będziemy na
miejscu? – zapytał wampir.
- Jeszcze nie dzisiaj – odparł Grdosić.
– Jutro mam jeszcze prelekcję w Bratysławie. Pojedzie pan ze mną i będzie
opowiadał, jak pana z czegoś wyleczyłem. Nie wiem, może z niedokrwistości.
- No, tylko bez takich żartów! –
zdenerwował się Dorian.
- Jak coś nie w porządku, to radź
se pan sam – Chorwat wzruszył ramionami.
- No dobrze już, dobrze – kawaler
von Lassaye-Bruchtal powstrzymał obmierzłe drgawki swego jestestwa na myśl o
tym, że musi się zniżać do szukania pomocy u owego ustaszowca. – Zresztą to
nawet lepiej, w drodze porozmawiamy o ewentualnej robocie.
- Jakiej robocie? – Grdosić
zaintrygowany oderwał wzrok od jezdni przed sobą.
- Dodatkowo płatnej.
Dorian
nieco blefował. Tak znowu dużo twardego finansu mu nie zostało, a nie wiedział,
ile rzekomy Dragomir Grdulić sobie zaśpiewa, ale sprawiał wrażenie, że jest w
stanie wyłożyć sporo. Wyciągnął z zanadrza portret Natalie, przez siebie
narysowany. Nie
bez trudności, bo musiał używać lewej ręki. To, co zostało z prawej, kawaler
von Lassaye-Bruchtal od początku spotkania z Chorwatem trzymał w kieszeni
kurtki.
- Znasz przypadkiem tę
dziewczynę?
- Niezła – przyznał „doktor”
lubieżnie. – Ale nigdy nie widziałem.
- Musi być moja.
- I nie wyrwie pan jej samodzielnie?
- Jest w Petersburgu. Nie mogę
jechać, bo cóż, jestem ścigany. Pokryję koszty transportu.
- W porządku. Tysiąc euro
zaliczki i jadę po nią.
Kwota
była wyższa niż napiwek, ale Dorian z pewnym żalem mógł ją wypłacić prawie od
ręki (tej,
którą jeszcze miał). Wydobył na zachętę kilka wysokonominałowych banknotów i wetknął do
schowka na rękawiczki.
- Zachowaj ostrożność –
przykazał. – Może być dobrze pilnowana, bo nie tylko ja mam na nią ochotę.
- Jestem profesjonalistą, panie
Lassaye-Bruchtal. Wszystko i wszystkich załatwiam zawodowo.
- Tylko bez głupich pomysłów! Ma
być nietknięta.
- Spokojna głowa. Mój dziadek we
wojnę trzy lata więził swoją ukochaną, ale ani palcem jej nie tknął, bo
zależało mu na tym, żeby sama się zgodziła. Szkoda, że w jego wieku nie byłem
równie powściągliwy, hehehehe!
- I jeszcze jedno – dodał Dorian,
wyjmując z kieszeni zdjęcie Edwarda Patela. – Może się wokół niej kręcić taki
jeden. Nie wiem, czy akurat zastaniesz go w jej pobliżu, ale jeżeli tak, to…
Chcę się z nim rozprawić.
- Zostanie zlikwidowany bez śladu
– powiedział Grdosić z uśmiechem, ciesząc się na nowe, emocjonujące zlecenie.
- Przed gospodarza nie wybiegaj!
– zirytował się kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Jego też masz mi sprowadzić na
chatę, żywego i w miarę możliwości zdrowego. Resztą zajmę się ja!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz