piątek, 7 sierpnia 2015

Rozdział XLIII, w którym spotykają się dwa łotry



W świetlicy dla seniorów w 16. dzielnicy Wiednia trwała prelekcja. Starsi ludzie, dzięki sprawnie zorganizowanej reklamie, przybyli tu nie tylko z dzielnicy, ale i z całego miasta. Wpatrywali się w ekran projektora, na którym widniał przekrój podłużny przez organizm pszczoły, i w stojącego obok mężczyznę. W dużych okularach, z siwiejącą brodą i włosami do ramion, które w porządku utrzymywała wąska opaska na czole, przypominał podstarzałego hipisa. Temu wrażeniu przeczył jednak strój prelegenta: czarna koszula i spodnie spięte szerokim skórzanym pasem z pozłacaną klamrą ozdobioną skomplikowanym plecionym emblematem. W jego postawie kryło się coś mgliście wojskowego albo przynajmniej paramilitarnego.
- Wszyscy wiedzą, jak niezwykłym dobrodziejstwem dla człowieka są pszczoły – przemawiał głębokim głosem z wyraźnie słowiańskim akcentem. – Organizm pszczoły to coś pośredniego między cudownym reaktorem a kamieniem filozoficznym: umożliwia przetwarzanie zwykłych składników roślinnych w substancje o niesamowitych właściwościach leczniczych. Znają państwo niesłychane korzyści z miodu, wosku, pierzgi albo propolisu. Ale mało komu wiadomo, jak wspaniałym lekarstwem jest plom pszczeli.
          Rozejrzał się po wiekowych licach słuchaczy, na których rysować zaczęło się zainteresowanie.
- Czym w ogóle jest plom? Najkrócej mówiąc, są to składniki odżywcze częściowo przetworzone w układzie pokarmowym pszczoły, a następnie wyrzucone z organizmu poprzez płuca.
- Znaczy wymiociny? – skrzywiła się starsza pani o marchewkowych włosach. – To odrażające!
- Szanowna pani, całe mnóstwo rzeczy używanych na co dzień przez człowieka powstaje w odrażający sposób. Ot, chociażby kiełbasa, żeby daleko nie szukać. A przecież chwila obrzydzenia to stosunkowo niska cena, kiedy w grę wchodzi zdrowie, nieprawdaż?
          Na projektorze schemat pszczoły ustąpił zdjęciu słoików z żółtawą substancją.
- Otóż, proszę państwa – ciągnął  znachor – za pomocą plomu pszczelego można wyleczyć co najmniej sześćdziesiąt siedem różnych schorzeń. A jeszcze nie wszystkie jego właściwości zostały odkryte. O tym się państwo nie dowiecie od tak zwanych naukowców!
- Skoro ten środek jest taki dobry, dlaczego lekarze go nie przepisują? – zapytał podejrzliwie szpakowaty Turek po pięćdziesiątce.
- Proszę państwa, koncerny farmaceutyczne ukrywają prawdę na temat plomu, bo inaczej straciłyby chleb. Powiedzcie sami, jaki jest sens kupować osobne lekarstwo na każdą chorobę, skoro wszystko można rozwiązać znacznie łatwiej? Oczywiście, że chodzi o nabicie kabzy Wielkiej Sarnie. Dlatego zawsze mówię moim pacjentom: jeżeli jednak z jakichś powodów chodzicie do lekarza, za nic w świecie nie mówcie mu państwo, że zażywacie plom! Inaczej koncerny farmaceutyczne przyjdą was uciszyć.
- To pachnie ściemą – stwierdził Turek. – Chodź, Fatma, zabieramy się stąd!
          Zerwał się z krzesła i pośpieszył do wyjścia, za nim żona w truskawkowym hidżabie. W ciągu minuty jeszcze kilka osób opuściło salę.
- No i dobrze – podsumował sprzedawca plomu. – Nie potrzebujemy ich tutaj. Z pewnością na przeszpiegi przyszli! Proszę państwa, Wielka Sarna dałaby wiele, żeby zdobyć te informacje, które państwu przekazuję.
      Jeszcze raz przetoczył swój poważny wzrok po głowach publiczności. Na ekranie pokazały się skomplikowane wzory chemiczne.
- Prawie dwadzieścia lat – kontynuował – zajęło mi opracowanie receptury pozwalającej efektywnie pozyskiwać chemicznie czysty plom, jak też maksymalnie wykorzystywać zawarte w nim substancje aktywne. Mam potwierdzone, że wyleczalność przy stosowaniu mojego systemu terapii wynosi 90%, podczas gdy w zwykłych lekach osiąga ona w porywach 56%. Rozumiecie państwo? Z co drugim pacjentem lekarze sobie nie radzą!
       Następnie przeszedł do objaśniania slajdów pojawiających się na projektorze. Były wśród nich trójwymiarowe wizualizacje przedstawiające farmakokinezę (trudne słowo) plomu w organizmie i sposób, w jaki niszczy on wszelakie toksyny.
- Poprawa wskutek stosowania plomu jest bardzo gigantyczna – opowiadał. – Leczy nawet boreliozę przewlekłą, zespół Herrenberga-Vištaspy i kandydozę, wobec których medycyna głównego ścieku pozostaje bezradna! Poza tym ma korzystne właściwości ściągające i potasopędne.
Dalsze slajdy i towarzysząca im narracja prezentowały szereg świadectw od uzdrowionych pacjentów. Pojawił się więc list, w którym pan Francisco Solano Lopez z Peru dziękował „dobremu doktorowi”, że za pomocą plomu pszczelego wyleczył go z wieloletnich problemów z wątrobą. Nikogo z obecnych emerytów jakoś nie zastanowiło, że peruwiański Indianin grający na fletni Pana pisał do znachora z byłej Jugosławii po niemiecku, i to jeszcze odręcznie, w dobie e-mailów. Na kolejnych slajdach widniała pani Oda Nobuhide z Japonii, której plom pomógł na iszjas, oraz Marianne Köchling z Grazu z wnuczkiem, któremu „doktor” zalecił plom zamiast toksycznych szczepionek. Wszyscy byli bardzo zadowoleni z opieki medycznej osiągającej poziom nieosiągalny dla Wielkiej Sarny, dla której nie liczy się pacjent, tylko zarobek.
- Jak więc państwo widzicie, dzięki unikatowej recepturze plom ma praktycznie same zalety i żadnych niepożądanych odczynów ubocznych. A gdyby tak przeczytać ulotkę od dowolnego lekarstwa, to zaraz się dowiecie, że właściwie jest to trucizna!
- Panie doktorze – odezwała się tęga kobieta po siedemdziesiątce – bo ja mam od dziesięciu lat straszną astmę. Nie mogę ręki do góry podnieść, bo mnie od razu łapie. Chodzę od lekarza do lekarza i każdy mi mówi, że to wcale nie astma. Nic nie pomaga, nic. A ten cały plom na astmę się nadaje?
- Oczywiście, szanowna pani! – potwierdził skwapliwie człowiek, który kazał mianować się doktorem. – Jednej z moich pacjentek przepisałem plom do zażywania dwa razy dziennie i objawy astmy ustąpiły już po dwóch miesiącach.
- A ja mam takie pytanie – zgłosił się łysy, wychudzony staruszek w rogowych okularach. – Jak to doustne jest, to reumatyzmu chyba nie leczy, nie?
- Plom można stosować zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie – wyjaśnił znachor. – Różnica tkwi w szczegółach receptury.
Na projektorze pojawił się wykaz produktów wraz z cenami.
- Aktualnie moja oferta obejmuje plom do użytku zewnętrznego w cenie 120 euro za 300-gramowy słoik, a do wewnętrznego za 150 euro. Jeżeli ktoś z państwa reflektuje na długoterminową terapię, mam także opakowania kilogramowe w promocyjnej cenie 449 euro i 79 centów. I tu chciałbym zapytać, ilu byłoby na dzień dzisiejszy chętnych?
          Podniosło się kilkanaście rąk, po chwili jeszcze kolejne. Znachor z uznaniem pokiwał głową.
- Ale proszę pamiętać, drodzy państwo – dodał – że plom osiąga najwyższą skuteczność dopiero wtedy, gdy przygotowuje się go do zażycia w odpowiednich galwanizowanych naczyniach. Mogę państwu zaproponować komplet za jedyne 699,- euro.
- No to mnie raczej nie za bardzo stać – stwierdził starzec z reumatyzmem. – Chyba żebym wziął jaką pożyczkę, ale to dopiero za parę dni.
- Nie ma problemu, proszę pana – uśmiechnął się sprzedawca plomu. – Za tydzień będę znowu w Wiedniu, wtedy możemy się umówić. Woli pan się leczyć sam czy raczej pod moim nadzorem?

       Godzinę później sala była już pusta, a znachor w czerni podliczał utarg. Żniwo zakończyło się sukcesem. Kilku osobom przepisał terapię, która będzie się ciągnąć co najmniej parę lat, podczas gdy jeden słoik starczał średnio na miesiąc. Na gotowe porcje plomu skusili się prawie wszyscy z tych, którzy nie uciekli wraz z Turkiem, a trzem emerytom udało się nawet wcisnąć komplety naczyń. Niektórzy powiedzieli, że jeszcze się zastanowią i jakby co, to przyjdą w przyszłym tygodniu. Miał powód do uśmiechu: zarobił na czysto kilkanaście tysięcy, nawet po odliczeniu opłaty dla administratora lokalu.
       Nagle cień czyjejś sylwetki zaćmił monumentalną stertę eurów na stoliku. „Dobry doktor” wzdrygnął się: stał nad nim młody mężczyzna o niepokojąco znajomej twarzy.
- Czego pan chce? – warknął medykus. – Spotkanie już zakończone, zresztą i tak było dla osób po pięćdziesiątym roku życia.
       Przybysz uśmiechnął się ironicznie.
- Pan Dragoljub Grdosić, jak sądzę?
- Bierze mnie pan za kogoś innego – odparł nerwowo znachor. – Ja się zowę Dragomir Grdulić.
      Mężczyzna zaśmiał się z wyższością, spoglądając w jego brązowe oczy, przypominające dwa bliźniacze szamba.
- Widziałem pański podpis. Sposób, w jaki pisze pan „U”, jest nie do podrobienia.
- Cóż… – westchnął Grdulić vel Grdosić. – Za dom spremni. Pan w jakiej sprawie?
- Naprawdę mnie nie poznajesz, Draco Grdosiciu? Po tym, jak osobiście wyciągnąłem cię z samolotu do Hagi?
- Dorian von Lassaye-Bruchtal – westchnął ustasza. – Można się było domyślić.
- Nie podam ci ręki, choćby dlatego, że nie mam – rzekł Dorian. – Przyszedłem odebrać przysługę.
- Ale tutaj nie rozmawiajmy – zastrzegł Grdosić. – Chodźmy do auta.
       Na ulicy zaparkowany był biały mercedes, którego bagażnik i tylne siedzenia wypełniały zgrzewki plomu. Obaj mężczyźni wsiedli, chorwacki znachor zapalił silnik i ruszyli w stronę centrum. Dragoljub Grdosić założył dla odmiany okulary przeciwsłoneczne i włączył odtwarzacz, z którego popłynął ochrypły śpiew wygrażający czetnikom.
- Widzę, że się gruntownie przekwalifikowałeś – rzucił Dorian, nie patrząc na rozmówcę. – Ta twoja substancja naprawdę na coś pomaga?
- Podobno ktoś kiedyś wyzdrowiał – były Jugosłowianin uśmiechnął się krzywo. – Ale przede wszystkim pomaga na moje długi.
          Zbliżali się już do Josefstadt, Grdosić zamierzał zatoczyć kilka okrążeń po Ringu.
- No więc co to za przysługa, którą mam panu oddać, panie Lassaye-Bruchtal?
- Jestem ścigany – powiedział Dorian bez ogródek. – Potrzebuję schronienia. A skoro twoje miejsce pobytu jest od lat nieznane, to wygląda na całkiem niezłą kryjówkę.
- Hehehehe!!! – znachor wybuchnął rubasznym śmiechem. – Teraz już pan wie, jak się czułem w latach dziewięćdziesiątych!
         Dorianowi nie było do śmiechu. W Europie i być może Ameryce musiał uważać na ludzi wuja Attili, na Dalekim Wschodzie i Pacyfiku deptała mu po piętach wampiryczna jakuza, a z Rosji musiał uciekać jak niepyszny, ścigany przez agentów Federalnej Służby Paranormalności. Przybywszy do Wiednia, miał tylko to, co na sobie, resztę zdobywał na bieżąco. Jeździł na gapę albo autostopem, pożywiając się przy okazji krwią kierowców. Internety otwierał tylko raz dziennie, korzystał głównie z trollowych kont i po zakończonej sesji zaraz przenosił się w inne miejsce. Najbardziej dobijała go świadomość, że wszystkie wysiłki mające na celu odnalezienie Natalie obracały się w ułudną niwecz.
- W porządku – zgodził się Grdosić. – Pan wyciągnął mnie z kłopotów, to ja i pana trochę przechowam. Sam przecież pamiętam, jak byłem poszukiwany, hehehe! Jeszcze żeby było za co…
- A nie było?
- Cóż, panie Lassaye-Bruchtal, każdy ma jakieś hobby. Jedni lubią wódkę, drudzy „Doktora Kto”. Jedni całymi latami kompletują oryginalne mundury z pierwszej wojny światowej albo kosplejują postacie ze swej ulubionej mangi, jeszcze inni wydają ciężkie pieniądze za wypicie filiżanki kawy zaparzonej z ziaren wysranych przez ichneumona, a ja lubię se czasem zarżnąć jakiegoś Serba. I po co hejtować kogoś tylko dlatego, że ma oryginalne zainteresowania?
- Cyweta to nie ichneumon – sprzeciwił się Dorian, wstrząśnięty tak bestialską ignorancją.
       W sporadycznie przerywanym milczeniu okrążyli kilka razy wiedeńskie stare miasto, sforsowali mostem modry Dunaj, a potem wyjechali w kierunku wschodnim.
- Za ile godzin będziemy na miejscu? – zapytał wampir.
- Jeszcze nie dzisiaj – odparł Grdosić. – Jutro mam jeszcze prelekcję w Bratysławie. Pojedzie pan ze mną i będzie opowiadał, jak pana z czegoś wyleczyłem. Nie wiem, może z niedokrwistości.
- No, tylko bez takich żartów! – zdenerwował się Dorian.
- Jak coś nie w porządku, to radź se pan sam – Chorwat wzruszył ramionami.
- No dobrze już, dobrze – kawaler von Lassaye-Bruchtal powstrzymał obmierzłe drgawki swego jestestwa na myśl o tym, że musi się zniżać do szukania pomocy u owego ustaszowca. – Zresztą to nawet lepiej, w drodze porozmawiamy o ewentualnej robocie.
- Jakiej robocie? – Grdosić zaintrygowany oderwał wzrok od jezdni przed sobą.
- Dodatkowo płatnej.
       Dorian nieco blefował. Tak znowu dużo twardego finansu mu nie zostało, a nie wiedział, ile rzekomy Dragomir Grdulić sobie zaśpiewa, ale sprawiał wrażenie, że jest w stanie wyłożyć sporo. Wyciągnął z zanadrza portret Natalie, przez siebie narysowany. Nie bez trudności, bo musiał używać lewej ręki. To, co zostało z prawej, kawaler von Lassaye-Bruchtal od początku spotkania z Chorwatem trzymał w kieszeni kurtki.
- Znasz przypadkiem tę dziewczynę?
- Niezła – przyznał „doktor” lubieżnie. – Ale nigdy nie widziałem.
- Musi być moja.
- I nie wyrwie pan jej samodzielnie?
- Jest w Petersburgu. Nie mogę jechać, bo cóż, jestem ścigany. Pokryję koszty transportu.
- W porządku. Tysiąc euro zaliczki i jadę po nią.
       Kwota była wyższa niż napiwek, ale Dorian z pewnym żalem mógł ją wypłacić prawie od ręki (tej, którą jeszcze miał). Wydobył na zachętę kilka wysokonominałowych banknotów i wetknął do schowka na rękawiczki. 
- Zachowaj ostrożność – przykazał. – Może być dobrze pilnowana, bo nie tylko ja mam na nią ochotę.
- Jestem profesjonalistą, panie Lassaye-Bruchtal. Wszystko i wszystkich załatwiam zawodowo.
- Tylko bez głupich pomysłów! Ma być nietknięta.
- Spokojna głowa. Mój dziadek we wojnę trzy lata więził swoją ukochaną, ale ani palcem jej nie tknął, bo zależało mu na tym, żeby sama się zgodziła. Szkoda, że w jego wieku nie byłem równie powściągliwy, hehehehe!
- I jeszcze jedno – dodał Dorian, wyjmując z kieszeni zdjęcie Edwarda Patela. – Może się wokół niej kręcić taki jeden. Nie wiem, czy akurat zastaniesz go w jej pobliżu, ale jeżeli tak, to… Chcę się z nim rozprawić.
- Zostanie zlikwidowany bez śladu – powiedział Grdosić z uśmiechem, ciesząc się na nowe, emocjonujące zlecenie.
- Przed gospodarza nie wybiegaj! – zirytował się kawaler von Lassaye-Bruchtal. – Jego też masz mi sprowadzić na chatę, żywego i w miarę możliwości zdrowego. Resztą zajmę się ja!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz