Ledwo
zdążyły umilknąć dźwięki orkiestry, sala Teatru Bolszoj eksplodowała ogłuszającymi
oklaskami, których moc niemal zwaliła z nóg zespół, po opadnięciu kurtyny
powracający na scenę, aby się ukłonić. Także dyrygent, oszołomiony aplauzem,
pokazał się widzom. Z monstrualnego zgiełku zaczęło się jednak wyłaniać
wyraźnie skandowane słowo: „Autor! Autor!”
Ta prapremiera
okazała się wydarzeniem artystycznym roku. Nic dziwnego: wykonania wokalne były
bezwzględne, orkiestra dała czadu, publiczność, urządzając owację na stojąco,
ledwo trzymała się na nogach ze wzruszenia doznanego na skutek obcowania ze sztuką
operową najwyższego gatunku. Na scenę posypał się deszcz kwiatów. Dostojni
widzowie: ministrowie, generałowie, biznesmeni, zasłużeni artyści Federacji
Rosyjskiej, wszyscy, jeden przez drugiego, pchali się na scenę, aby gratulować
zespołowi, orkiestrze i samemu kompozytorowi…
Ale nie było
żadnej prapremiery, tylko halucynacje z niedożywienia.
Siergiej
Iwanowicz Nietopyriew otworzył oczy i wbił wzrok w bułkę spoczywającą przed nim
na wyszczerbionym talerzu. Pogrążył się w rozważaniach na temat kwestii zasadniczej:
czy zjeść całą od razu, czy może podzielić na ćwiartki, takim obrazem wystarczy
do jutra…
Kiedy kończył
studia, wydawało mu się, że cały świat leży u jego stóp. Już widział oczami
wyobraźni fotosy ze swojej opery na okładkach najbardziej renomowanych
czasopism muzycznych… Tymczasem rzeczywistość była taka, że chałturzył jako
instruktor w domu kultury przy byłym kołchozie „Krasnoje Mołoko”, a obecnym
zakładzie spółki OAO „EwroUdoj”.
Po
dłuższym hamletyzowaniu doszedł do wniosku, że trzeba czasem spróbować życia na
krawędzi, zjadł więc bułkę w całości. Następnie wyjął flaszkę wódki spod stołu
(gdzie ją schował, żeby za bardzo nie kusiła), napełnił kieliszek i podszedł do
lustra, z którego pykniczny brunet z zakolami wyjrzał nań przez okrągłe okulary
z plastikową oprawką.
- Za rosyjską inteligencję jako
klasę – powiedział, unosząc kieliszek.
I
niezwłocznie wypił.
Nad
byłym kołchozem ciemne chmury wisiały. Siergiej Iwanowicz, ogoliwszy się i zakluczywszy
drzwi domu swego, podążał do pracy, neurotycznie wywijając teczką. Z lewej
strony mijał niewielki zagon kapusty, z prawej znajdowały się zagrody byłych
kołchoźników. Drewniane domki pomalowane były na rozmaite kolory: jeden
czerwony, drugi zielony, trzeci niebieski. Farba na nich dawno wyblakła, a tam,
gdzie miejscami się łuszczyła, wyzierała spod niej wcześniejsza warstwa,
zazwyczaj ostro kontrastująca. Przed jedną z chat widać było odziany w biel zad
Nadieżdy Ksenofontowny pielącej grządki, a tu i ówdzie przechadzał się rozmaity
drób. Z przodu majaczyły potężne cielska: obory, dojarnia, przetwórnia i kilka
mniejszych budynków „EwroUdoju”. Drogą z naprzeciwka nadchodził zootechnik
Andriuchin.
- Blin! – zaklął Nietopyriew. Nie
uśmiechało mu się to spotkanie.
Pomimo
wczesnej godziny, Kola Andriuchin miał już konkretnie w czubie. Od wczesnego
dzieciństwa większość czasu spędzał wśród krów, więc sam posturą i głosem
przypominał już byka. Miał na sobie spłowiałą czerwoną koszulę w kratę, która
na piersi była rozchełstana, a na brzuchu się nie dopinała (zresztą brakowało
tam guzika). Jego spodnie najwyraźniej już fabrycznie miały na metce informację
„kolor: nieokreślony”, a co dopiero mówić o ich barwie po wielu miesiącach
nieprzerwanego użytkowania. Zootechnik zataczał się, śpiewając popularną
ostatnio, niestety, piosenkę:
Była raz sobie Wasiliska,
Wasiliska była chuda i niska,
A kto chciał pokochać Wasiliskę,
Musiał jej wypchać walizkę.
Nietopyriew
nienawidził tej piosenki. Była dla niego kwintesencją wszystkiego, co najgorsze
w muzyce rosyjskiej, prymitywizmu, tandety i złego smaku. Cóż, skoro stała się
również przebojem bieżącego lata i należało być kompletnie głuchym, aby na
terytorium Federacji Rosyjskiej ani razu się z nią nie zetknąć.
Andriuchin
spojrzał przed siebie i dostrzegł Nietopyriewa.
- Cześć, Sieriożka, chwieju
wielorybi! – ryknął. – Idziesz udawać, że pracujesz?
Siergiej
Iwanowicz próbował przejść mimo, ale to było niełatwe. Próbuje z lewej –
zootechnik w tę samą stronę. Idzie w prawo – Andriuchin to samo. Odważył się wreszcie
Nietopyriew zrobić krok do przodu – Kola rzucił się ku niemu z głośnym „Hu!”,
aż Siergiej Iwanowicz odskoczył nazad.
Zootechnik
Andriuchin złapał Nietopyriewa za kołnierz, zwrócił nań swe przekrwione, bycze
oczy.
- Wziąłbyś się w końcu, okularniku,
do jakiejś porządnej roboty, a nie, jak pedik ostatni…
I
bezceremonialnie rzucił Siergieja Iwanowicza na pobocze. Potem podniósł jego
teczkę, otworzył, wytrząsnął na drogę całą jej zawartość i poszedł dalej.
Nietopyriew
czuł upokorzenie zmieszane z gniewem. Gdyby przypadkiem miał przy sobie szablę,
niechybnie zdekapitowałby pierwszą gęś, która by mu się nawinęła.
Udało
mu się w końcu dotrzeć do domu kultury. Otworzył drzwi kluczem, pootwierał okna,
a następnie umył podłogę. Nabrawszy pewności, że poziom bałaganu mieści się w
dopuszczalnej normie, udał się do swego gabinetu. Dokładnie przetrząsnął szafki
w poszukiwaniu czegoś nadającego się do spożycia, ale nic nie znalazł, więc
pozostało mu jedynie włączyć czajnik elektryczny i zaparzyć mocnej herbaty.
Zawszeć to parę kalorii więcej.
Praca
instruktora nie była szczególnie wdzięczna. Za dnia Siergiej Iwanowicz głównie
sprzątał budynek, drzemał w gabinecie albo pił wódkę. Od czasu do czasu wpadał któryś
z pracowników: Ksenia Fiodorowna opowiadała o swoich nowych szałowych
spodniach, Władimir Michajłowicz narzekał, że go żona bije (wiadomo, Kozaczka),
a Eduard Kojnytowicz chwalił się złowionymi ostatnio rybami. Czasami też
przyjeżdżał z Jużnosachalińska któryś z członków zarządu, przeprowadzał inspekcję,
po czym kazał zwołać załogę do auli i wygłaszał motywujące przemówienie. Na
przykład takie:
- Federacja Rosyjska produkuje
rocznie blisko 32 miliony ton mleka, z czego na Sachalin przypada 25 tysięcy.
Zgadnijcie, ile z tego wytwarza nasze przedsiębiorstwo? No cóż, na pewno nie
połowę. I nawet nie jedną szóstą. Ale to jest cel, do którego będziemy, mać jego
za nogę, dążyć!
Prawdziwa
robota zaczynała się dopiero wtedy, kiedy załoga kończyła zmianę. Należało
wtedy zorganizować rozrywkę dla oborowych, dójek, mechaników i księgowych.
Niestety, tym, czego z reguły słuchali pracownicy „EwroUdoju”, była prymitywna
popsa, a próby zainteresowania ich muzyką poważną spalały na panewce. Nietopyriew
skupiał się więc na wyświetlaniu filmów lub puszczaniu, z wielkim bólem,
najnowszych hitów. Od czasu do czasu w auli odbywały się potańcówki, na które przybywali
nawet ludzie z sąsiednich miejscowości i można było nieco zarobić na biletach
(załoga miała wstęp wolny). Kilka razy dyrektor pochwalił Siergieja Iwanowicza
za umiarkowany sukces, jakim było ściągnięcie do byłego kołchozu wykonawców
grających na żywo. Nietopyriew zajmował się nawet konferansjerką, chociaż
konieczność nadskakiwania syntetandeciarzom sprawiała mu niemal fizyczny ból.
Tę niewygodę
rekompensował sobie świadomością, że zaktywizował kilkoro członków załogi do
działalności twórczej przy projektowaniu plakatów. Poza tym utworzył zakładowy
zespół muzyczny w składzie: dwa syntezatory, akordeon i wokalistka. Napisał dla
nich parę piosenek, łudząc się, że wielkim swym talentem uszlachetnia rosyjską
muzykę taneczną, ale żadna z nich nie stała się hitem na miarę tej przeklętej
„Wasiliski”.
Jedynym
człowiekiem w okolicy, którego pasje muzyczne wykraczały poza prostackie disco,
był palacz z kotłowni, ale on był rockandrollowcem, a poza tym w sezonie letnim
nie pracował w zakładzie, lecz jeździł z koncertami po kontynencie, występując
a to we Władywostoku, a to w Komsomolsku nad Amurem. Siergiej Iwanowicz
pozostawał więc odosobniony w swojej pasji.
Plusem pracy w
domu kultury było to, że większość czasu Nietopyriew spędzał w samotności, mógł
więc włączyć stary czechosłowacki fortepian elektryczny i zająć się
komponowaniem. Co prawda pogodził się już z myślą, że przyjdzie mu zyskać sławę
dopiero po śmierci. Jego najnowszy utwór orkiestrowy, „Oda do dojarki
karuzelowej”, stanowił odważne połączenie awangardowej muzyki współczesnej w stylu Schnittkego i Xenakisa z
postironicznym podejściem do socrealistycznej pieśni masowej, ale krytycy się
zupełnie na nim nie poznali. Co za banda homosowietyków!
Nietopyriew
dopił herbatę. Już miał wstać i podejść do pianina, gdy nagle usłyszał kroki w
budynku. Zaniepokojony zerwał się twarzą do drzwi.
- Dzień dobry, Siergieju
Iwanowiczu! – krzyknęła na powitanie cała w skowronkach Olga Andriejewna Szulc,
brygadzistka z przetwórni. – Marchew z własnego ogródka panu przyniosłam!
- Miło panią widzieć, Olgo
Andriejewna! – Nietopyriew ucieszył się z niespodziewanej dostawy żywności. – Z
pewnością będzie mi smakować.
- Oczywiście! Niech pan ją zgotuje
z groszkiem, to wtedy…
- Niestety, nie mam groszku –
odparł Siegiej Iwanowicz beznamiętnie.
Brygadzistka
rozejrzała się po gabinecie, zawiesiła wzrok na jednym z plakatów.
- A wie pan, Siergieju
Iwanowiczu? – odezwała się. – Mój wczoraj wieczorem szedł do wygódki, patrzy, a
tu jenot, w stronę kurnika lezie. Wziął wiatrówkę i dawaj w jenota, w przednią łapę
trafił! A przed chwilą przychodzi do mnie Irinka Krutowa i prosi o urlop, bo w
ramię się skaleczyła i musi jechać do doktora. Czy to nie dziwne?
- Jasne, że dziwne – zauważył
trzeźwo Nietopyriew. – Przecież w naszej okolicy nie ma jenotów.
Olga
Andriejewna nagle walnęła się otwartą dłonią w czoło.
- Dura! Po co innego ja do pana
przyszłam, gołąbeczku. Był u nas Ałaczew i powiedział, że zaraz do pana zajrzy.
Siergiej
Iwanowicz westchnął. Jeszcze tylko rozmowy z dyrektorem mu brakowało.
- Dziękuję za cynk, Olgo
Andriejewna. Miłej pracy.
- Nawzajem, Siergieju Iwanowiczu.
Widzimy się wieczorem na seansie!
Kiedy
przekroczyła próg domu kultury i jej kroki ucichły, Nietopyriew wyjrzał
melancholijnie przez okno. Dyrektor Ałaczew nie tylko zamierzał go nawiedzić,
ale już tu zmierzał drogą od budynku administracji.
Nietopyriew,
nie mając ochoty na rozmowę, zamknął gabinet na klucz, wieszając na klamce
tabliczkę „Zaraz wracam”. Następnie udał się do łazienki i zaryglował się od
zewnątrz. Okno wychodziło na przeciwną stronę budynku, więc Siergiej Iwanowicz
bez namysłu wyskoczył i ruszył w teren.
Pod
osłoną niskich, lecz gęstych zarośli okrążył zabudowania „EwroUdoju”, aż
zostały w tyle; niezła metafora, zważywszy, że tę spółkę i jej zarząd
Nietopyriew również miał w tyle. Szedł teraz łąką, na której z rzadka pasły się
krowy – część zakładowego stada. Sięgając do kieszeni, znalazł paczkę
papierosów i uznał, że jeszcze nie jest najgorzej jak na dzisiejszy dzień. Ałaczew
z pewnością poczeka z kwadrans i wróci do siebie, nie będzie mu się chciało tracić
czasu. Siergiej Iwanowicz postanowił więc wybrać się na plażę.
Zszedł wąskim
wąwozem wśród drzew, minął byłą bramę byłego chramu shinto i wreszcie wyłonił
się z zarośli na wąskim, piaszczystym skrawku plaży. A kiedy już się wyłonił,
to niemal go zatkało.
- Co za chier… – mruknął z
niedowierzaniem.
Po
plaży pląsała wdzięcznie smukła czarnowłosa rusałka w lśniącym blaszanym
bikini. Zjawisko śpiewało jakąś dziwnie znajomą pieśń. Nietopyriew, bezbrzeżnie
zdumiony, rozpoznał „Wielką bramę Kijowa” Musorgskiego, ale dlaczego po
angielsku?
There’s no end to my
life,
No beginning to my death,
Death!… Is!… Life!
- Towarzyszko! – zawołał
Nietopyriew. – Obywatelko!
Rusałka
obejrzała się na niego i wyciągnęła miecz. Wtedy Siergiej Iwanowicz doszedł do
wniosku, że halucynacje z niedożywienia przybrały naprawdę niepokojącą formę i należałoby
już iść do lekarza. Nogi się pod nim ugięły…
Kiedy
piraci Adriana Sundaya wysadzili Natalie na ląd i odpłynęli z powrotem w stronę
statku, nie miała ani pieniędzy, ani żadnej innej własności poza resztkami
swojej niedoszłej ślubnej kreacji i mieczem Częstocha. Mimo to czuła, jak
dostaje skrzydeł.
Wreszcie udało
jej się wyrwać z tej potwornej, wielomiesięcznej kafkarni. Była wolna jak Kozak
stepujący wśród burzanów. Jak wolny ptak, którego nie da się zmienić, jak
lecący w dal bezpieczny anioł… I nigdy już nie da się zakuć w okowy! Nie
wyzbędzie się wolności nawet dla arabskiego szwejka! Więcej się nie ugnie,
będzie żelazna jak lew Syjonu!
Ktoś
krzyknął. Natalie nie rozumiała słów, ale zareagowała błyskawicznie, dobywając
swego lśniącego brzeszczotu. Dostrzegła niewysokiego faceta w okularach, który
natychmiast po nawiązaniu kontaktu wzrokowego osunął się na piasek. Natalie
podbiegła do niego. Musiała się przecież dowiedzieć, gdzie właściwie jest.
Siergiej
Nietopyriew zemdlał, ale trącony kilka razy stopą pod żebro, szybko otworzył
oczy.
- Co to za miejsce? – pytała
Natalie.
- Mistrzyni! – wybełkotał
Siergiej Iwanowicz. – Afrodyta mezzosopranu!
Natalie
nie znała rosyjskiego, więc wpatrywała się w nieznajomego zdezorientowana.
- Gdzie ja jestem? – zapytała
powoli i bardzo wyraźnie. – Mówi pan po angielsku?
- Angielski! Jesteś Amerykanką?
- Tak, a co? Czy to Japonia?
- Już nie – powiedział
Nietopyriew. – Od ponad pół wieku. Witamy w Federacji Rosyjskiej.
Natalie
rozejrzała się niespokojnie.
- Muszę jechać do Turcji. Zaraz.
- To niemożliwe! – oświadczył
Siergiej Iwanowicz, zbierając się z ziemi z miną pełną po brzegi dezorientacji.
– Wiesz, ile to kilometrów?
- Ale moje przyjaciółki są w
niebezpieczeństwie! – zdenerwowała się Natalie.
- Spokojnie, spokojnie. Zacznijmy
od tego: masz jakąś walutę? Bo ja nie.
- Nie mam. Ale chce mi się jeść.
- Chodź ze mną – zaproponował
Nietopyriew. – Mam świeżą marchew.
- A skąd mam wiedzieć, że pan mi
nie zrobi krzywdy?
- Ja tobie? Dziewczyno, ja prawie
padam z głodu, a ty masz miecz! Chodźmy, chodźmy…
Poszli
więc oboje, Natalie i Siergiej Iwanowicz, przez las i łąkę do „EwroUdoju”.
Weszli przez okno, a w środku Nietopyriew wpuścił dziewczynę do gabinetu.
- Poczęstuj się – powiedział i
sam zaraz wcinać marchewkę. – Masz niesamowity głos. W życiu takiego nie
słyszałem, a znam się na rzeczy, bo jestem kompozytorem.
Natalie
dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak dawno nikt nie podziwiał jej talentu
wokalnego. Brakowało jej tego przez cały czas, od kiedy występowała na
częstochowskich scenach.
- Mam doświadczenie operowe –
przyznała natychmiast.
- Zaśpiewaj coś jeszcze! –
Nietopyriew był wyraźnie podekscytowany.
No
więc Natalie zaśpiewała pierwsze, co jej przyszło do głowy: „Battle Hymn of the
Republic”. Jej głos wypełnił gabinet Siergieja Iwanowicza, zlewając się w potężną
ścianę dźwięku, w której pływały faliste węgorze melizmatów. Przeżycia
artystycznego nie zakłóciło nawet to, że Natalie w pauzach przygryzała
marchewkę. Nietopyriew, słuchając tego nadzwyczajnego zjawiska wokalnego,
poczuł, jak wstępuje w niego bojowy nastrój. Pieśń zagrzewała go do walki,
kazała rozwalać głowy, łamać kości i wypruwać flaki na tle łopoczącego
sztandaru. Ledwo Natalie zdążyła zakończyć swój występ heroiczną fermatą,
jakiej nie powstydziłby się sam Josif Kobzon, gdyby oczywiście Josif Kobzon
śpiewał amerykańskie pieśni patriotyczne, Siergiej Iwanowicz wybiegł. Niesiony
euforią, w jaką wprawił go ten śpiew, pogalopował prosto do cielętnika.
- Gdzie Andriuchin?! – wrzasnął
na najbliższą robotnicę.
- O tam, Siergieju Iwanowiczu! –
odparła przerażona dójka, która nigdy nie widziała Nietopyriewa w stanie takiej
jarości.
Kola
Andriuchin, który stał przy jednym z kojców pod ścianą, zauważył zgiełk i
spojrzał na Nietopyriewa podejrzliwie.
- Co jest, Sieriożka? Prawdziwej
pracy ci się zachciało? To nie dla ciebie, słabeuszu!
Siergiej
Iwanowicz spojrzał Andriuchinowi prosto w oczy, zaciskając pięści.
- Przychodzę do ciebie, aby ci
nakłaść po ryju!
I
zanim zootechnik zdążył wymówić choćby popularne słowo na trzy litery, pierwsza
„ch”, Nietopyriew już był przy nim i zasypywał go gradem pięści. Furia, z jaką
zaatakował, zaskoczyła nawet jego samego. Znacznie większy (fizycznie, ale nie
duchowo!) Andriuchin rychło padł na wilgotną słomę, a Siergiej Iwanowicz zaczął
kopać go bezlitośnie i byłby kwaśne jabłko zaiste z niego uczynił, ale już
największa adrenalina go odeszła.
- Dobra jest! – śmiał się
Andriuchin rozkrwawionymi wargami. – Ty nasz człowiek, Sieriożka!
Odprowadzany
pełnymi niespodziewanego szacunku spojrzeniami innych robotników, z których
żaden nie chciał paść kolejną ofiarą gniewu instruktora z domu kultury,
Nietopyriew opuścił cielętnik i wrócił do siebie.
- To było niesamowite! – zawołał.
– Dziś wieczorem zaśpiewasz dla załogi!
Natalie
bez problemu się zgodziła. Victoria i Sandy mogły poczekać, skoro udało im się
zawędrować aż do Turcji, to i potem jakoś se dadzą radę, a przed publicznością
nie występowała już tak dawno…
- Dobra jest, Siergieju
Iwanowiczu – powiedziała. – To co mam śpiewać?
- Zaraz wszystko przećwiczymy –
powiedział Nietopyriew, włączając fortepian elektryczny.
Krótko
po wieczornym dojeniu nadeszła pora koncertu w auli domu kultury. Robotnicy
byli nieco rozczarowani, gdy się dowiedzieli, że zamiast oglądać „Białe słońce
pustyni” będą słuchać jakiejś śpiewaczki, i to jeszcze operowej. Wystarczyło
jednak, żeby Natalie stanęła przed nimi w swym platynowym biusthalterze, aby niemal
u każdego, nie wyłączając żeńskiej części personelu, dech został zaparty. A
potem zaśpiewała…
Siergiej
Iwanowicz, który zapewniał swojej nowej podopiecznej akompaniament, przewidział,
że pracownicy „EwroUdoju” mogą niezbyt dobrze trawić czystą operę, dlatego na
rozgrzewkę nauczył Natalie paru hitów Ałły Pugaczowej. I stało się tak, że
Natalie już w pierwszych kilku taktach zamiotła publicznością podłogę. Jej głos
wdzierał się prostym pracownikom sektora mleczno-rolniczego poprzez błonę
bębenkową, wprawiając strzemiączko, kowadełko i młoteczek we frenetyczny taniec
świętego Wita, akcja serca przyśpieszała, a w mózg biła fontanna endorfin. Co
prawda Natalie nie znała rosyjskiego, ale słuch absolutny pozwolił jej
błyskawicznie wykuć teksty na blachę i jeszcze śpiewać bez cudzoziemskiego
akcentu.
Gdy przeszła
do swojego popisowego numeru, czyli arii Rodzyny, niektórzy słuchacze zaczęli
pękać: oborowi dobierali się do dójek, a księgowe do pracowników przetwórni, co
twarogi za dnia wyrabiali. Po zaprezentowaniu kilku innych arii ten nieziemski
mezzosopran kwadraturowy, który zdawał się zstąpić na Sachalin z zupełnie
odmiennego planu egzystencji, w ramach kolejnej ucieczki od opery, zaintonował
„Nie wierz mi, nie ufaj mi” z repertuaru Anny Jantar. Piosenkę Natalie
zadedykowała Sylwii, swojej przyjaciółce spod celi, zamordowanej przez siepaczy
Doriana. Ta interpretacja wywołała na widowni chóralny szloch, niewiele cichszy
od samego śpiewu. Na sam koniec zaś Natalie zaśpiewała spreparowaną przez
Siergieja Iwanowicza spowolnioną wersję finałowej pieśni z opery „Iwan
Susanin”. Jej głos, wysoki jak sopki Kamczatki i rozległy niczym syberyjska
tajga, rozwibrowywał wnętrza słuchaczy, wprawiając ich w istny amok, który
znalazł ujście, kiedy pracownicy wysypali się z domu kultury. Dyrektor mógłby
wtedy z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że kłamliwe jest stwierdzenie, iż
na gruntach należących do zakładu nic się nie uprawia.
- To było… To było, jego mać,
transcendentalne! – ekscytował się Siergiej Nietopyriew. – Natalie, czy
wystąpiłaby pani u nas jeszcze jutro? I pojutrze?
Natalie,
rzecz jasna, się zgodziła. Zaraz też Siergiej Iwanowicz skombinował dla niej
kawałek materaca i kołdrę w jednym z pomieszczeń gospodarczych domu kultury, a
Olga Andriejewna przyniosła jedzenie.
- Natalie zostanie u nas co
najmniej kilka dni – oświadczył Nietopyriew. – Zrobimy imprezę dla całej okolicy,
z płatnym wstępem. Ale będzie jazda…
Olga
Andriejewna przyjrzała się z zastanowieniem platynowemu bikini.
- Ona nie może cały czas w tym
chodzić, Siergieju Iwanowiczu. Zaraz jej coś znajdę.
Uśmiechnęła
się, w twarz Natalie spoglądając.
- Mam córkę na uniwersytecie w
mieście, akurat jesteście w podobnej budowie, a niektórych ciuchów już nie chce
nosić, więc coś tam uskładam.
I wkrótce
brygadzistka przyniosła Natalie parę sztuk odzieży, w tym suknię ze spłowiałego
cycu, plisowaną spódnicę, dżinsy oraz czarną bluzkę z napisem „I ♥ NY,
Carifornia”.
Wieści
o niesamowitej śpiewaczce rozeszły się po okolicy szeroko. Na każdy z kolejnych
recitali przyjechało – samochodami, na motorach, motorynkach, furmankach i
wierzchem – tylu widzów, że zabrakło dla nich miejsca w auli. Natalie bisowała
niemal do utraty tchu, niezmiennie prezentując iście wampirzą kondycję,
niezależnie, czy była to aria Królowej Nocy w wersji mezzo, autorskie utwory
Nietopyriewa czy „Międzynarodówka”, którą Stiepan Iwanowicz zaczął grać, kiedy
mu się chwilowo skończyły pomysły. Trzeba było wyznaczyć ochronę spośród tych
pracowników, którzy już wcześniej zetknęli się z jej śpiewem, bo inaczej rozbuchani
ekscytacją słuchacze po zakończeniu występu gotowi byli w swej rozszałapuconej
euforii rozpełznąć się po całym zakładzie i nieintencjonalnie zdemolować
własność spółki.
Efekty
były zadziwiające. Pomimo zastosowania atrakcyjnego systemu zniżek dla tych,
którzy przychodzili po raz kolejny, Nietopyriew zgromadził gotówkę, jak na
swoje warunki, ogromne. Chociaż połowa z tego poszła na konto zakładu, to
jednak pozostało mu jeszcze tyle, że było go stać nawet na czekoladę i zefiry,
których nie jadł od niepamiętnych czasów.
W
końcu, czwartego dnia, dyrektor Grigorij Ałaczew wezwał Siergieja Iwanowicza do
siebie.
- Cóż, Nietopyriew – odezwał się
zza biurka. – Przejrzałem raporty, opracowania statystyczne i podjęłem decyzję,
iż w przeciągu ostatnich czterech dni ogólny poziom mleczności tudzież
produkcji przetworów znacząco wzrósł w porównaniu z poprzednim okresem czasu.
Siergiej
Iwanowicz nie miał wątpliwości, że jest to zasługa Natalie.
- Tak, Grigoriju Władimirowiczu –
powiedział. – Jeżeli pan pozwoli, wpadłem na pomysł, aby nasza śpiewaczka
występowała również w ciągu dnia pracy.
- Niech pan nie żartuje. Życie
kulturalne se pan uskutecznia akurat w momencie, kiedy mamy wyraźny wzrost
wydajności!
- Ośmielę się twierdzić, że
wzrost wydajności mamy właśnie dzięki temu. Śpiew Natalie działa na załogę
motywująco.
- Człowieku – zirytował się
Ałaczew. – Korelacja nie oznacza wynikania, nawet ja to wiem. A pan mi odciąga ludzi
od pracy, każąc koncerty oglądać…
- Słuchać – poprawił Nietopyriew.
- Wszystko jedno. Przez to mają
mniej czasu na pracę.
- Co z tego, skoro i tak
wydajność jest wyższa?
- Ale gdyby pan ich nie ciągał po
imprezach kulturalnych, toby była jeszcze wyższa! To, co pan robi, to jest
klasyczne szkodnictwo!
Siergiej
Iwanowicz odchrząknął.
- Szkodnictwem, panie dyrektorze,
jest pańska muzyczna ignorancja - wypalił.
Ałaczew
na jego słowa szarpnął się do tyłu, jakby potraktowano go argumentem kal. 7,62 mm , wybałuszając oczy;
poczerwieniał na twarzy i wystawił język. Zdawało się, że lada chwila zacznie
ruszać uszami.
- Nietopyriew, jest pan zwolniony
– wykrztusił wreszcie.
- No to powodzenia, Grigoriju
Władimirowiczu, w szukaniu frajera na moje miejsce.
I
bez żalu opuścił Nietopyriew gabinet dyrektora. Głos Natalie wzbudził w nim
myśl, która od dawna pozostawała w uśpieniu, ale teraz wreszcie miał
możliwości, żeby wprowadzić ją w życie. „Wpieriod!
Na zapad!”
..."To było, jego mać, transcendentalne! "-że zacytuję Nietopyriewa dla określenia stanu swego podczas czytania......
OdpowiedzUsuń