sobota, 9 sierpnia 2014

Rozdział XXXI, w którym mamy wgląd w rozrywki branży mleczarskiej

            
       Ledwo zdążyły umilknąć dźwięki orkiestry, sala Teatru Bolszoj eksplodowała ogłuszającymi oklaskami, których moc niemal zwaliła z nóg zespół, po opadnięciu kurtyny powracający na scenę, aby się ukłonić. Także dyrygent, oszołomiony aplauzem, pokazał się widzom. Z monstrualnego zgiełku zaczęło się jednak wyłaniać wyraźnie skandowane słowo: „Autor! Autor!”
Ta prapremiera okazała się wydarzeniem artystycznym roku. Nic dziwnego: wykonania wokalne były bezwzględne, orkiestra dała czadu, publiczność, urządzając owację na stojąco, ledwo trzymała się na nogach ze wzruszenia doznanego na skutek obcowania ze sztuką operową najwyższego gatunku. Na scenę posypał się deszcz kwiatów. Dostojni widzowie: ministrowie, generałowie, biznesmeni, zasłużeni artyści Federacji Rosyjskiej, wszyscy, jeden przez drugiego, pchali się na scenę, aby gratulować zespołowi, orkiestrze i samemu kompozytorowi…
Ale nie było żadnej prapremiery, tylko halucynacje z niedożywienia.
       Siergiej Iwanowicz Nietopyriew otworzył oczy i wbił wzrok w bułkę spoczywającą przed nim na wyszczerbionym talerzu. Pogrążył się w rozważaniach na temat kwestii zasadniczej: czy zjeść całą od razu, czy może podzielić na ćwiartki, takim obrazem wystarczy do jutra…
Kiedy kończył studia, wydawało mu się, że cały świat leży u jego stóp. Już widział oczami wyobraźni fotosy ze swojej opery na okładkach najbardziej renomowanych czasopism muzycznych… Tymczasem rzeczywistość była taka, że chałturzył jako instruktor w domu kultury przy byłym kołchozie „Krasnoje Mołoko”, a obecnym zakładzie spółki OAO „EwroUdoj”.
         Po dłuższym hamletyzowaniu doszedł do wniosku, że trzeba czasem spróbować życia na krawędzi, zjadł więc bułkę w całości. Następnie wyjął flaszkę wódki spod stołu (gdzie ją schował, żeby za bardzo nie kusiła), napełnił kieliszek i podszedł do lustra, z którego pykniczny brunet z zakolami wyjrzał nań przez okrągłe okulary z plastikową oprawką.
- Za rosyjską inteligencję jako klasę – powiedział, unosząc kieliszek.
         I niezwłocznie wypił.

       Nad byłym kołchozem ciemne chmury wisiały. Siergiej Iwanowicz, ogoliwszy się i zakluczywszy drzwi domu swego, podążał do pracy, neurotycznie wywijając teczką. Z lewej strony mijał niewielki zagon kapusty, z prawej znajdowały się zagrody byłych kołchoźników. Drewniane domki pomalowane były na rozmaite kolory: jeden czerwony, drugi zielony, trzeci niebieski. Farba na nich dawno wyblakła, a tam, gdzie miejscami się łuszczyła, wyzierała spod niej wcześniejsza warstwa, zazwyczaj ostro kontrastująca. Przed jedną z chat widać było odziany w biel zad Nadieżdy Ksenofontowny pielącej grządki, a tu i ówdzie przechadzał się rozmaity drób. Z przodu majaczyły potężne cielska: obory, dojarnia, przetwórnia i kilka mniejszych budynków „EwroUdoju”. Drogą z naprzeciwka nadchodził zootechnik Andriuchin.
- Blin! – zaklął Nietopyriew. Nie uśmiechało mu się to spotkanie.
      Pomimo wczesnej godziny, Kola Andriuchin miał już konkretnie w czubie. Od wczesnego dzieciństwa większość czasu spędzał wśród krów, więc sam posturą i głosem przypominał już byka. Miał na sobie spłowiałą czerwoną koszulę w kratę, która na piersi była rozchełstana, a na brzuchu się nie dopinała (zresztą brakowało tam guzika). Jego spodnie najwyraźniej już fabrycznie miały na metce informację „kolor: nieokreślony”, a co dopiero mówić o ich barwie po wielu miesiącach nieprzerwanego użytkowania. Zootechnik zataczał się, śpiewając popularną ostatnio, niestety, piosenkę:

Była raz sobie Wasiliska,
Wasiliska była chuda i niska,
A kto chciał pokochać Wasiliskę,
Musiał jej wypchać walizkę.

       Nietopyriew nienawidził tej piosenki. Była dla niego kwintesencją wszystkiego, co najgorsze w muzyce rosyjskiej, prymitywizmu, tandety i złego smaku. Cóż, skoro stała się również przebojem bieżącego lata i należało być kompletnie głuchym, aby na terytorium Federacji Rosyjskiej ani razu się z nią nie zetknąć.
       Andriuchin spojrzał przed siebie i dostrzegł Nietopyriewa.
- Cześć, Sieriożka, chwieju wielorybi! – ryknął. – Idziesz udawać, że pracujesz?
       Siergiej Iwanowicz próbował przejść mimo, ale to było niełatwe. Próbuje z lewej – zootechnik w tę samą stronę. Idzie w prawo – Andriuchin to samo. Odważył się wreszcie Nietopyriew zrobić krok do przodu – Kola rzucił się ku niemu z głośnym „Hu!”, aż Siergiej Iwanowicz odskoczył nazad.
         Zootechnik Andriuchin złapał Nietopyriewa za kołnierz, zwrócił nań swe przekrwione, bycze oczy.
- Wziąłbyś się w końcu, okularniku, do jakiejś porządnej roboty, a nie, jak pedik ostatni…
       I bezceremonialnie rzucił Siergieja Iwanowicza na pobocze. Potem podniósł jego teczkę, otworzył, wytrząsnął na drogę całą jej zawartość i poszedł dalej.
     Nietopyriew czuł upokorzenie zmieszane z gniewem. Gdyby przypadkiem miał przy sobie szablę, niechybnie zdekapitowałby pierwszą gęś, która by mu się nawinęła.

      Udało mu się w końcu dotrzeć do domu kultury. Otworzył drzwi kluczem, pootwierał okna, a następnie umył podłogę. Nabrawszy pewności, że poziom bałaganu mieści się w dopuszczalnej normie, udał się do swego gabinetu. Dokładnie przetrząsnął szafki w poszukiwaniu czegoś nadającego się do spożycia, ale nic nie znalazł, więc pozostało mu jedynie włączyć czajnik elektryczny i zaparzyć mocnej herbaty. Zawszeć to parę kalorii więcej.
      Praca instruktora nie była szczególnie wdzięczna. Za dnia Siergiej Iwanowicz głównie sprzątał budynek, drzemał w gabinecie albo pił wódkę. Od czasu do czasu wpadał któryś z pracowników: Ksenia Fiodorowna opowiadała o swoich nowych szałowych spodniach, Władimir Michajłowicz narzekał, że go żona bije (wiadomo, Kozaczka), a Eduard Kojnytowicz chwalił się złowionymi ostatnio rybami. Czasami też przyjeżdżał z Jużnosachalińska któryś z członków zarządu, przeprowadzał inspekcję, po czym kazał zwołać załogę do auli i wygłaszał motywujące przemówienie. Na przykład takie:
- Federacja Rosyjska produkuje rocznie blisko 32 miliony ton mleka, z czego na Sachalin przypada 25 tysięcy. Zgadnijcie, ile z tego wytwarza nasze przedsiębiorstwo? No cóż, na pewno nie połowę. I nawet nie jedną szóstą. Ale to jest cel, do którego będziemy, mać jego za nogę, dążyć!
   Prawdziwa robota zaczynała się dopiero wtedy, kiedy załoga kończyła zmianę. Należało wtedy zorganizować rozrywkę dla oborowych, dójek, mechaników i księgowych. Niestety, tym, czego z reguły słuchali pracownicy „EwroUdoju”, była prymitywna popsa, a próby zainteresowania ich muzyką poważną spalały na panewce. Nietopyriew skupiał się więc na wyświetlaniu filmów lub puszczaniu, z wielkim bólem, najnowszych hitów. Od czasu do czasu w auli odbywały się potańcówki, na które przybywali nawet ludzie z sąsiednich miejscowości i można było nieco zarobić na biletach (załoga miała wstęp wolny). Kilka razy dyrektor pochwalił Siergieja Iwanowicza za umiarkowany sukces, jakim było ściągnięcie do byłego kołchozu wykonawców grających na żywo. Nietopyriew zajmował się nawet konferansjerką, chociaż konieczność nadskakiwania syntetandeciarzom sprawiała mu niemal fizyczny ból.
Tę niewygodę rekompensował sobie świadomością, że zaktywizował kilkoro członków załogi do działalności twórczej przy projektowaniu plakatów. Poza tym utworzył zakładowy zespół muzyczny w składzie: dwa syntezatory, akordeon i wokalistka. Napisał dla nich parę piosenek, łudząc się, że wielkim swym talentem uszlachetnia rosyjską muzykę taneczną, ale żadna z nich nie stała się hitem na miarę tej przeklętej „Wasiliski”.
Jedynym człowiekiem w okolicy, którego pasje muzyczne wykraczały poza prostackie disco, był palacz z kotłowni, ale on był rockandrollowcem, a poza tym w sezonie letnim nie pracował w zakładzie, lecz jeździł z koncertami po kontynencie, występując a to we Władywostoku, a to w Komsomolsku nad Amurem. Siergiej Iwanowicz pozostawał więc odosobniony w swojej pasji.
Plusem pracy w domu kultury było to, że większość czasu Nietopyriew spędzał w samotności, mógł więc włączyć stary czechosłowacki fortepian elektryczny i zająć się komponowaniem. Co prawda pogodził się już z myślą, że przyjdzie mu zyskać sławę dopiero po śmierci. Jego najnowszy utwór orkiestrowy, „Oda do dojarki karuzelowej”, stanowił odważne połączenie awangardowej muzyki współczesnej w stylu Schnittkego i Xenakisa z postironicznym podejściem do socrealistycznej pieśni masowej, ale krytycy się zupełnie na nim nie poznali. Co za banda homosowietyków!
         Nietopyriew dopił herbatę. Już miał wstać i podejść do pianina, gdy nagle usłyszał kroki w budynku. Zaniepokojony zerwał się twarzą do drzwi.
- Dzień dobry, Siergieju Iwanowiczu! – krzyknęła na powitanie cała w skowronkach Olga Andriejewna Szulc, brygadzistka z przetwórni. – Marchew z własnego ogródka panu przyniosłam!
- Miło panią widzieć, Olgo Andriejewna! – Nietopyriew ucieszył się z niespodziewanej dostawy żywności. – Z pewnością będzie mi smakować.
- Oczywiście! Niech pan ją zgotuje z groszkiem, to wtedy…
- Niestety, nie mam groszku – odparł Siegiej Iwanowicz beznamiętnie.
          Brygadzistka rozejrzała się po gabinecie, zawiesiła wzrok na jednym z plakatów.
- A wie pan, Siergieju Iwanowiczu? – odezwała się. – Mój wczoraj wieczorem szedł do wygódki, patrzy, a tu jenot, w stronę kurnika lezie. Wziął wiatrówkę i dawaj w jenota, w przednią łapę trafił! A przed chwilą przychodzi do mnie Irinka Krutowa i prosi o urlop, bo w ramię się skaleczyła i musi jechać do doktora. Czy to nie dziwne?
- Jasne, że dziwne – zauważył trzeźwo Nietopyriew. – Przecież w naszej okolicy nie ma jenotów.
         Olga Andriejewna nagle walnęła się otwartą dłonią w czoło.
- Dura! Po co innego ja do pana przyszłam, gołąbeczku. Był u nas Ałaczew i powiedział, że zaraz do pana zajrzy.
        Siergiej Iwanowicz westchnął. Jeszcze tylko rozmowy z dyrektorem mu brakowało.
- Dziękuję za cynk, Olgo Andriejewna. Miłej pracy.
- Nawzajem, Siergieju Iwanowiczu. Widzimy się wieczorem na seansie!
       Kiedy przekroczyła próg domu kultury i jej kroki ucichły, Nietopyriew wyjrzał melancholijnie przez okno. Dyrektor Ałaczew nie tylko zamierzał go nawiedzić, ale już tu zmierzał drogą od budynku administracji.
        Nietopyriew, nie mając ochoty na rozmowę, zamknął gabinet na klucz, wieszając na klamce tabliczkę „Zaraz wracam”. Następnie udał się do łazienki i zaryglował się od zewnątrz. Okno wychodziło na przeciwną stronę budynku, więc Siergiej Iwanowicz bez namysłu wyskoczył i ruszył w teren.
        Pod osłoną niskich, lecz gęstych zarośli okrążył zabudowania „EwroUdoju”, aż zostały w tyle; niezła metafora, zważywszy, że tę spółkę i jej zarząd Nietopyriew również miał w tyle. Szedł teraz łąką, na której z rzadka pasły się krowy – część zakładowego stada. Sięgając do kieszeni, znalazł paczkę papierosów i uznał, że jeszcze nie jest najgorzej jak na dzisiejszy dzień. Ałaczew z pewnością poczeka z kwadrans i wróci do siebie, nie będzie mu się chciało tracić czasu. Siergiej Iwanowicz postanowił więc wybrać się na plażę.
Zszedł wąskim wąwozem wśród drzew, minął byłą bramę byłego chramu shinto i wreszcie wyłonił się z zarośli na wąskim, piaszczystym skrawku plaży. A kiedy już się wyłonił, to niemal go zatkało.
- Co za chier… – mruknął z niedowierzaniem.
      Po plaży pląsała wdzięcznie smukła czarnowłosa rusałka w lśniącym blaszanym bikini. Zjawisko śpiewało jakąś dziwnie znajomą pieśń. Nietopyriew, bezbrzeżnie zdumiony, rozpoznał „Wielką bramę Kijowa” Musorgskiego, ale dlaczego po angielsku?

There’s no end to my life,
No beginning to my death,
Death!… Is!… Life!

- Towarzyszko! – zawołał Nietopyriew. – Obywatelko!
         Rusałka obejrzała się na niego i wyciągnęła miecz. Wtedy Siergiej Iwanowicz doszedł do wniosku, że halucynacje z niedożywienia przybrały naprawdę niepokojącą formę i należałoby już iść do lekarza. Nogi się pod nim ugięły…

        Kiedy piraci Adriana Sundaya wysadzili Natalie na ląd i odpłynęli z powrotem w stronę statku, nie miała ani pieniędzy, ani żadnej innej własności poza resztkami swojej niedoszłej ślubnej kreacji i mieczem Częstocha. Mimo to czuła, jak dostaje skrzydeł.
Wreszcie udało jej się wyrwać z tej potwornej, wielomiesięcznej kafkarni. Była wolna jak Kozak stepujący wśród burzanów. Jak wolny ptak, którego nie da się zmienić, jak lecący w dal bezpieczny anioł… I nigdy już nie da się zakuć w okowy! Nie wyzbędzie się wolności nawet dla arabskiego szwejka! Więcej się nie ugnie, będzie żelazna jak lew Syjonu!
       Ktoś krzyknął. Natalie nie rozumiała słów, ale zareagowała błyskawicznie, dobywając swego lśniącego brzeszczotu. Dostrzegła niewysokiego faceta w okularach, który natychmiast po nawiązaniu kontaktu wzrokowego osunął się na piasek. Natalie podbiegła do niego. Musiała się przecież dowiedzieć, gdzie właściwie jest.
       Siergiej Nietopyriew zemdlał, ale trącony kilka razy stopą pod żebro, szybko otworzył oczy.
- Co to za miejsce? – pytała Natalie.
- Mistrzyni! – wybełkotał Siergiej Iwanowicz. – Afrodyta mezzosopranu!
       Natalie nie znała rosyjskiego, więc wpatrywała się w nieznajomego zdezorientowana.
- Gdzie ja jestem? – zapytała powoli i bardzo wyraźnie. – Mówi pan po angielsku?
- Angielski! Jesteś Amerykanką?
- Tak, a co? Czy to Japonia?
- Już nie – powiedział Nietopyriew. – Od ponad pół wieku. Witamy w Federacji Rosyjskiej.
       Natalie rozejrzała się niespokojnie.
- Muszę jechać do Turcji. Zaraz.
- To niemożliwe! – oświadczył Siergiej Iwanowicz, zbierając się z ziemi z miną pełną po brzegi dezorientacji. – Wiesz, ile to kilometrów?
- Ale moje przyjaciółki są w niebezpieczeństwie! – zdenerwowała się Natalie.
- Spokojnie, spokojnie. Zacznijmy od tego: masz jakąś walutę? Bo ja nie.
- Nie mam. Ale chce mi się jeść.
- Chodź ze mną – zaproponował Nietopyriew. – Mam świeżą marchew.
- A skąd mam wiedzieć, że pan mi nie zrobi krzywdy?
- Ja tobie? Dziewczyno, ja prawie padam z głodu, a ty masz miecz! Chodźmy, chodźmy…
      Poszli więc oboje, Natalie i Siergiej Iwanowicz, przez las i łąkę do „EwroUdoju”. Weszli przez okno, a w środku Nietopyriew wpuścił dziewczynę do gabinetu.
- Poczęstuj się – powiedział i sam zaraz wcinać marchewkę. – Masz niesamowity głos. W życiu takiego nie słyszałem, a znam się na rzeczy, bo jestem kompozytorem.
     Natalie dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak dawno nikt nie podziwiał jej talentu wokalnego. Brakowało jej tego przez cały czas, od kiedy występowała na częstochowskich scenach.
- Mam doświadczenie operowe – przyznała natychmiast.
- Zaśpiewaj coś jeszcze! – Nietopyriew był wyraźnie podekscytowany.
     No więc Natalie zaśpiewała pierwsze, co jej przyszło do głowy: „Battle Hymn of the Republic”. Jej głos wypełnił gabinet Siergieja Iwanowicza, zlewając się w potężną ścianę dźwięku, w której pływały faliste węgorze melizmatów. Przeżycia artystycznego nie zakłóciło nawet to, że Natalie w pauzach przygryzała marchewkę. Nietopyriew, słuchając tego nadzwyczajnego zjawiska wokalnego, poczuł, jak wstępuje w niego bojowy nastrój. Pieśń zagrzewała go do walki, kazała rozwalać głowy, łamać kości i wypruwać flaki na tle łopoczącego sztandaru. Ledwo Natalie zdążyła zakończyć swój występ heroiczną fermatą, jakiej nie powstydziłby się sam Josif Kobzon, gdyby oczywiście Josif Kobzon śpiewał amerykańskie pieśni patriotyczne, Siergiej Iwanowicz wybiegł. Niesiony euforią, w jaką wprawił go ten śpiew, pogalopował prosto do cielętnika.
- Gdzie Andriuchin?! – wrzasnął na najbliższą robotnicę.
- O tam, Siergieju Iwanowiczu! – odparła przerażona dójka, która nigdy nie widziała Nietopyriewa w stanie takiej jarości.
     Kola Andriuchin, który stał przy jednym z kojców pod ścianą, zauważył zgiełk i spojrzał na Nietopyriewa podejrzliwie.
- Co jest, Sieriożka? Prawdziwej pracy ci się zachciało? To nie dla ciebie, słabeuszu!
     Siergiej Iwanowicz spojrzał Andriuchinowi prosto w oczy, zaciskając pięści.
- Przychodzę do ciebie, aby ci nakłaść po ryju!
       I zanim zootechnik zdążył wymówić choćby popularne słowo na trzy litery, pierwsza „ch”, Nietopyriew już był przy nim i zasypywał go gradem pięści. Furia, z jaką zaatakował, zaskoczyła nawet jego samego. Znacznie większy (fizycznie, ale nie duchowo!) Andriuchin rychło padł na wilgotną słomę, a Siergiej Iwanowicz zaczął kopać go bezlitośnie i byłby kwaśne jabłko zaiste z niego uczynił, ale już największa adrenalina go odeszła.
- Dobra jest! – śmiał się Andriuchin rozkrwawionymi wargami. – Ty nasz człowiek, Sieriożka!
      Odprowadzany pełnymi niespodziewanego szacunku spojrzeniami innych robotników, z których żaden nie chciał paść kolejną ofiarą gniewu instruktora z domu kultury, Nietopyriew opuścił cielętnik i wrócił do siebie.
- To było niesamowite! – zawołał. – Dziś wieczorem zaśpiewasz dla załogi!
      Natalie bez problemu się zgodziła. Victoria i Sandy mogły poczekać, skoro udało im się zawędrować aż do Turcji, to i potem jakoś se dadzą radę, a przed publicznością nie występowała już tak dawno…
- Dobra jest, Siergieju Iwanowiczu – powiedziała. – To co mam śpiewać?
- Zaraz wszystko przećwiczymy – powiedział Nietopyriew, włączając fortepian elektryczny.

     Krótko po wieczornym dojeniu nadeszła pora koncertu w auli domu kultury. Robotnicy byli nieco rozczarowani, gdy się dowiedzieli, że zamiast oglądać „Białe słońce pustyni” będą słuchać jakiejś śpiewaczki, i to jeszcze operowej. Wystarczyło jednak, żeby Natalie stanęła przed nimi w swym platynowym biusthalterze, aby niemal u każdego, nie wyłączając żeńskiej części personelu, dech został zaparty. A potem zaśpiewała…
      Siergiej Iwanowicz, który zapewniał swojej nowej podopiecznej akompaniament, przewidział, że pracownicy „EwroUdoju” mogą niezbyt dobrze trawić czystą operę, dlatego na rozgrzewkę nauczył Natalie paru hitów Ałły Pugaczowej. I stało się tak, że Natalie już w pierwszych kilku taktach zamiotła publicznością podłogę. Jej głos wdzierał się prostym pracownikom sektora mleczno-rolniczego poprzez błonę bębenkową, wprawiając strzemiączko, kowadełko i młoteczek we frenetyczny taniec świętego Wita, akcja serca przyśpieszała, a w mózg biła fontanna endorfin. Co prawda Natalie nie znała rosyjskiego, ale słuch absolutny pozwolił jej błyskawicznie wykuć teksty na blachę i jeszcze śpiewać bez cudzoziemskiego akcentu.
Gdy przeszła do swojego popisowego numeru, czyli arii Rodzyny, niektórzy słuchacze zaczęli pękać: oborowi dobierali się do dójek, a księgowe do pracowników przetwórni, co twarogi za dnia wyrabiali. Po zaprezentowaniu kilku innych arii ten nieziemski mezzosopran kwadraturowy, który zdawał się zstąpić na Sachalin z zupełnie odmiennego planu egzystencji, w ramach kolejnej ucieczki od opery, zaintonował „Nie wierz mi, nie ufaj mi” z repertuaru Anny Jantar. Piosenkę Natalie zadedykowała Sylwii, swojej przyjaciółce spod celi, zamordowanej przez siepaczy Doriana. Ta interpretacja wywołała na widowni chóralny szloch, niewiele cichszy od samego śpiewu. Na sam koniec zaś Natalie zaśpiewała spreparowaną przez Siergieja Iwanowicza spowolnioną wersję finałowej pieśni z opery „Iwan Susanin”. Jej głos, wysoki jak sopki Kamczatki i rozległy niczym syberyjska tajga, rozwibrowywał wnętrza słuchaczy, wprawiając ich w istny amok, który znalazł ujście, kiedy pracownicy wysypali się z domu kultury. Dyrektor mógłby wtedy z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że kłamliwe jest stwierdzenie, iż na gruntach należących do zakładu nic się nie uprawia.
- To było… To było, jego mać, transcendentalne! – ekscytował się Siergiej Nietopyriew. – Natalie, czy wystąpiłaby pani u nas jeszcze jutro? I pojutrze?
       Natalie, rzecz jasna, się zgodziła. Zaraz też Siergiej Iwanowicz skombinował dla niej kawałek materaca i kołdrę w jednym z pomieszczeń gospodarczych domu kultury, a Olga Andriejewna przyniosła jedzenie.
- Natalie zostanie u nas co najmniej kilka dni – oświadczył Nietopyriew. – Zrobimy imprezę dla całej okolicy, z płatnym wstępem. Ale będzie jazda…
Olga Andriejewna przyjrzała się z zastanowieniem platynowemu bikini.
- Ona nie może cały czas w tym chodzić, Siergieju Iwanowiczu. Zaraz jej coś znajdę.
        Uśmiechnęła się, w twarz Natalie spoglądając.
- Mam córkę na uniwersytecie w mieście, akurat jesteście w podobnej budowie, a niektórych ciuchów już nie chce nosić, więc coś tam uskładam.
I wkrótce brygadzistka przyniosła Natalie parę sztuk odzieży, w tym suknię ze spłowiałego cycu, plisowaną spódnicę, dżinsy oraz czarną bluzkę z napisem „I ♥ NY, Carifornia”.

       Wieści o niesamowitej śpiewaczce rozeszły się po okolicy szeroko. Na każdy z kolejnych recitali przyjechało – samochodami, na motorach, motorynkach, furmankach i wierzchem – tylu widzów, że zabrakło dla nich miejsca w auli. Natalie bisowała niemal do utraty tchu, niezmiennie prezentując iście wampirzą kondycję, niezależnie, czy była to aria Królowej Nocy w wersji mezzo, autorskie utwory Nietopyriewa czy „Międzynarodówka”, którą Stiepan Iwanowicz zaczął grać, kiedy mu się chwilowo skończyły pomysły. Trzeba było wyznaczyć ochronę spośród tych pracowników, którzy już wcześniej zetknęli się z jej śpiewem, bo inaczej rozbuchani ekscytacją słuchacze po zakończeniu występu gotowi byli w swej rozszałapuconej euforii rozpełznąć się po całym zakładzie i nieintencjonalnie zdemolować własność spółki.
     Efekty były zadziwiające. Pomimo zastosowania atrakcyjnego systemu zniżek dla tych, którzy przychodzili po raz kolejny, Nietopyriew zgromadził gotówkę, jak na swoje warunki, ogromne. Chociaż połowa z tego poszła na konto zakładu, to jednak pozostało mu jeszcze tyle, że było go stać nawet na czekoladę i zefiry, których nie jadł od niepamiętnych czasów.
         W końcu, czwartego dnia, dyrektor Grigorij Ałaczew wezwał Siergieja Iwanowicza do siebie.
- Cóż, Nietopyriew – odezwał się zza biurka. – Przejrzałem raporty, opracowania statystyczne i podjęłem decyzję, iż w przeciągu ostatnich czterech dni ogólny poziom mleczności tudzież produkcji przetworów znacząco wzrósł w porównaniu z poprzednim okresem czasu.
         Siergiej Iwanowicz nie miał wątpliwości, że jest to zasługa Natalie.
- Tak, Grigoriju Władimirowiczu – powiedział. – Jeżeli pan pozwoli, wpadłem na pomysł, aby nasza śpiewaczka występowała również w ciągu dnia pracy.
- Niech pan nie żartuje. Życie kulturalne se pan uskutecznia akurat w momencie, kiedy mamy wyraźny wzrost wydajności!
- Ośmielę się twierdzić, że wzrost wydajności mamy właśnie dzięki temu. Śpiew Natalie działa na załogę motywująco.
- Człowieku – zirytował się Ałaczew. – Korelacja nie oznacza wynikania, nawet ja to wiem. A pan mi odciąga ludzi od pracy, każąc koncerty oglądać…
- Słuchać – poprawił Nietopyriew.
- Wszystko jedno. Przez to mają mniej czasu na pracę.
- Co z tego, skoro i tak wydajność jest wyższa?
- Ale gdyby pan ich nie ciągał po imprezach kulturalnych, toby była jeszcze wyższa! To, co pan robi, to jest klasyczne szkodnictwo!
         Siergiej Iwanowicz odchrząknął.
- Szkodnictwem, panie dyrektorze, jest pańska muzyczna ignorancja - wypalił.
     Ałaczew na jego słowa szarpnął się do tyłu, jakby potraktowano go argumentem kal. 7,62 mm, wybałuszając oczy; poczerwieniał na twarzy i wystawił język. Zdawało się, że lada chwila zacznie ruszać uszami.
- Nietopyriew, jest pan zwolniony – wykrztusił wreszcie.
- No to powodzenia, Grigoriju Władimirowiczu, w szukaniu frajera na moje miejsce.

      I bez żalu opuścił Nietopyriew gabinet dyrektora. Głos Natalie wzbudził w nim myśl, która od dawna pozostawała w uśpieniu, ale teraz wreszcie miał możliwości, żeby wprowadzić ją w życie. „Wpieriod! Na zapad!”

1 komentarz:

  1. ..."To było, jego mać, transcendentalne! "-że zacytuję Nietopyriewa dla określenia stanu swego podczas czytania......

    OdpowiedzUsuń