- Wsio normalno! –
powiedział Logan Klinkitt, rozglądając się po domu.
W przedpokoju panował
barakowy półmrok. Stare meble z pomalowanej na biało sklejki
pokrywała gruba warstwa kurzu, w rogach przedpokoju ciągnęły się
pajęczyny. Na ścianie wisiał kalendarz z maja 2009.
- Chyba od tamtego czasu
nikt tu nie zaglądał – zauważył Edward. Wszedł do środka i
skierował się z bagażami za pierwsze lepsze drzwi.
Salon miał w sobie
rustykalny urok domu letniskowego. Był w nim zakurzony tapczan, duży
stół z krzesłami, dwa regały książek i…
- Fisharmonia! –
ucieszył się Logan, kładąc futerał z syntezatorem na stole.
Podszedł do
instrumentu, podniósł klapę, nacisnął kilka klawiszy.
- W kartofle rozstrojona
– mruknął z rozczarowaniem. – Ale katać tam, ja na
rozstrojonej nie zagram?!
Zasiadł więc na stołku
i już po chwili drewniany dom w petersburskiej dzielnicy Komarowo
wypełniły posępne progresje akordowe, ewokujące atmosferę niemal
pogrzebową i niosące ze sobą wizję poszarpanych, lodowatych turni
kanadyjskiej korkodyliery.
Jako trzeci, zamknąwszy
drzwi wejściowe, w salonie znalazł się Mark Hades i w progu
zatrzymał się rażony piorunem zaskoczenia.
- Przecież ja tu byłem
– powiedział z niedowierzaniem.
- Naprawdę? – zdumiał
się Edward. – Kiedy?
- Cóż, na pewno przed
kwietniem 2009. Był taki zespół powermetalowy, nazwy nie pamiętam,
z wokalistką Niną Opricz. Zakumplowałem się z ich perkusistą i
któregoś wieczoru poszliśmy na domówkę do jego kolegi, który
teraz siedzi w Londynie, no i nagle sobie przypomniałem, że właśnie
tutaj ta domówka miała miejsce. Faktycznie, ten kolega mówił mi
wtedy, że jego stary jest wilkołakiem, ale myślałem, że się
tylko wygłupia.
Patel i jego drużyna
bez problemu dotarli do Pitra, za to problem pojawił się na
miejscu. Kocowilk jako jedyny miał dokumenty w porządku, chociaż
podrabiane, na nazwisko Wieniedikt Rubaszwili. W związku z tym
reszta nie mogła, przykładowo, zamieszkać w hotelu bez ściągania
na siebie niepotrzebnej uwagi. Na szczęście Bernard Bumbes
przypomniał sobie, że ma w mieście znajomego z forum internetowego
dla wilkołaków, ten zaś bez problemu zgodził się udostępnić
drużynie daczę w Komarowie. Teraz kocowilk udał się do centrum
miasta na rekonesans, a pozostali przybyli odpocząć i pozostawić
bagaże.
- Tak to właśnie
wygląduje – stwierdził Klinkitt, nie przestając czynić
majestatycznie horrorowego klimatu na rozstrojonym harmonium. –
Jedni z nas lubią się wilkołaczyć, inni nie, ale wszyscy jedziemy
na tym samym wózku, więc musimy sobie pomagać. Tu przysługa, tam
przysługa, i wsio normalno. Nie tak jak u wampiórów, gdzie trzyma
ich ze sobą ino wspólnota interesów, i to tylko do momentu, kiedy
to dla nich wygodne, a potem przy pierwszej okazji wbijają jeden
drugiemu sztylus w plecy.
- Trzeba by napalić w
piecu, bo chłodnawo – zauważył Mark Hades. – I herbaty zrobić.
Drewno jest w komórce pod schodami, a w każdym razie parę lat temu
było.
Edward przyniósł drew
do kuchni, podłożył do pieca. W kuchni nie było nic nadającego
się do jedzenia, jedynie trochę przypraw i podobnych produktów
pomocniczych, za to herbata zdawała się dobrej jakości. Zmieszał
na spodku proszek do pieczenia z bułką tartą, skropił olejem i
wsypał toto do paleniska.
- Koueaimdus!
– zawołał.
Zielony
płomień niespodziewanie buchnął mocniej, niż Patel się
spodziewał. Edwardowi udało się odskoczyć, lecz ogarnęła go
chmura sadzy. Rozkaszlał się, strząsając z siebie część
czerni.
- Co
się dzieje? – do kuchni zajrzał zaniepokojony Hades.
-
Zaklęcie mi nie bardzo wyszło – wyjaśnił Edward. – Ale widzę,
że już się pali, więc postaw może czajnik, a ja pójdę się
oczyścić.
W
łazience, wbrew obawom, woda jak najbardziej była, dacza musiała
mieć połączenie z wodociągami. Edward z pewnym smutkiem zauważył,
że jego łososiowy żakiet jest cały od sadzy. Razem z nim ściągnął
także żółtą koszulę i położył na pralce. Po myciu przez
dłuższą chwilę spoglądał w lustro na swoje obnażone do pasa
jestestwo, zastanawiając się, co by powiedziała Natalie, gdyby go
teraz zobaczyła. Cóż, przekona się w ciągu kilku dni, może
nawet dzisiaj…
Wciąż
obnażony, wrócił do salonu, by znaleźć w bagażu coś na zmianę.
Na razie przywdział musztardowy kiszert z napisem „Мейк уор
нот лёв”, który mógł okazać się przydatny we wtapianiu
się w otoczenie.
-
Zmień no melodię – odezwał się do Klinkitta. – Brzmisz jak
jakiś geniusz zbrodni.
- He!
A czy to, co zamierzamy zrobić, nie jest robotą dla geniusza
zbrodni? – uśmiechnął się krzywo Logan, ale faktycznie spod
jego palców zaczęły spływać z deka dysonansowe pajęcze pasaże.
– Zgarnąć najgorętszą primadonnę w Rosji sprzed nosa nie tylko
publiczności i menażmentowi, ale jeszcze wampiórom, służbom
porządkowym i Fenriz wi komu jeszcze? Wsio normalno, załatwimy to
spacerkiem.
Po
krótkim namyśle Edward znalazł w torbie podróżnej bakłażanową
marynarkę w żonkilową kratę, ale jeszcze nie zakładał.
Tymczasem Hades rzucił się na kanapę, wyjął netbooka marki
Etevleh i nawiązał połączenie z internetami.
-
Całkiem niezły transfer – mruknął z uznaniem.
- No patrzaj – zdziwił
się Logan. – Bezprzewód w takiej dziurze, gdzie nikt nie bywał
od kilku lat?
- Po drugiej stronie
drogi mieszka jakiś obrońca praw człowieka – wyjaśnił Mark
Hades.
- A co to ma do rzeczy? –
nie zrozumiał Edward, wygładzając marynarkę.
- Ten dom po sąsiedzku
stoi niby to pusty, a naprawdę siedzi tam stukacz i ma faceta na
oku. Cały dzień gapi się w okno i wysyła raporty do naczalstwa.
No więc ten syn Stirlitza używa niezabezpieczonej sieci, z której
korzystają wszyscy sąsiedzi. Przez tę parę lat nic się nie
zmieniło…
Mieli siedzieć i czekać
na sygnał od kocowilka. Edward podał herbatę, przekąsili ją
ciastkami cynamonowymi zabranymi mimochodem z restauracji statku
„Wałdaj”. Logan oderwał się w końcu od klawiatury. Dobył
telefonu i w przerwach między jednym łykiem a drugim testował nową
aplikację – symulator pykania folii bąbelkowej. Tymczasem Mark
Hades wpadł w czeluść irytacji, zajrzał bowiem po dłuższej
przerwie na portal z recenzjami muzycznymi. Dziennikarzyna obraził
jego najnowszy utwór „Inadvertent Selfdecapitation”,
stwierdzając, że po odtworzeniu go od tyłu słychać słowa:
„Wzięła Basia indeksy?”
- Co za kompletny
chocroch! – Hades otworzył okno, by splunąć z obrzydzeniem. –
A solo gitarowe w ogóle przemilczał, chociaż pracowałem nad nim
cztery dni!
- Uspokój się, wsio
normalno – powiedział Klinkitt.
- Logan, czy nie wydaje
ci się, że masz lekką obsesję na punkcie niektórych wyrażeń? -
zapytał Edward.
Zanim jednak
likantropiczny pianista zdążył odpowiedzieć, w kieszeni Patela
rozwibrował się telefon. Dzwonił Bernard Bumbes.
- Opera oblężona, to
wręcz druga blokada Leningradu – poinformował na odlew.
- Ale co się dzieje?! –
Edward wręcz podskoczył.
- Spokojnie, to było w
sensie metaforycznym – zapewnił go kocowilk. – Bilety na
„Czapajewa” wyprzedane na półtora miesiąca do przodu. Musiałem
dać kasjerce futro z soboli, żeby znalazła bilety na dzisiejszy
wieczór. Zresztą tylko dwa i to na dostawce.
- Skąd miałeś futro z
soboli? – zapytał zdezorientowany Patel.
- Znalazłem – odparł
Bernard z enigmatycznym naciskiem.
- A… ona? Widziałeś
ją?
- Nie, zakręciłem
rozmowę ze sprzątaczem i dowiedziałem się, że gwiazda wieczoru
przychodzi do pracy dopiero po południu. Spektakl zaczyna się o
dziewiętnastej. Zdecyduj, kogo bierzesz na widownię, ja zostanę na
czatach.
Chowając telefon,
Edward poczuł, jak nieuchronnie miękną mu kolana. Perspektywa
zobaczenia i usłyszenia Natalie na żywo budziła w nim
podekscytowaną grozę.
- Teraz odpoczniemy i
poczynimy przygotowania – zwrócił się do pozostałych, chociaż
nie miał zupełnie nastroju do odpoczynku. – Na szóstą spotkanie
pod „Aurorą”. Bądźcie ostrożni i na wszystko gotowi. Nie
jesteśmy jedynymi, którzy chcą odnaleźć Natalie...
- Myślisz, że wszyscy
rzucą się na twoją lasię akurat w ciągu tego jednego spektaku? –
powątpiewał Logan. – Wsio normalno, dziś jeszcze weźmiesz ją
na chatę.
***
Victoria całą noc z
soboty na niedzielę odchodziła od zmysłów, chociaż zasadniczo z
innych powodów niż Sandy. Dopiero w niedzielę rano Herbstówna
raczyła przysłać jej SMS – nawet nie zadzwonić – że znalazła
Natalie. Vicky Mae odetchnęła z ulgą i odprawiła jej wiadomość
z żądaniem większej ilości szczegółów. Potem zeszła na
śniadanie. Reszta dnia upłynęła jej na robieniu maślanych oczu
do ormiańskiego kelnera w restauracji hotelowej. Była nieustępliwa,
mimo że oficjant, zdawszy sobie w pewnym momencie sprawę z
zagrożenia, pokazał jej obrączkę na palcu.
Potem Turnerówna udała
się na sesję łażenia po sklepach, a kiedy po siedemnastej
wróciła, wtedy dopiero otrzymała zwrotnego SMS-a od Sandy.
Wszystko wskazywało, że ta ostatnia po prostu nie może się
nacieszyć spotkaniem z dawno niewidzianą przyjaciółką. Victorii
niezbyt się to podobało. Nie widziała się przecież z Natalie
równie długo, a cierpiała przez nią nawet bardziej: Stefczo
Kałojanow, emisariusz Doriana, krótko po tajemniczym zaginięciu
koleżanki wyssał z niej nieco krwi, po czym załatwił jej pobyt na
obserwacji w zakładzie psychicznym.
Zanim jednak Vicky Mae
zdążyła się porządnie wściec, zadzwoniła do niej Natalie we
własnej osobie. Poszczebiotały ze dwadzieścia minut jak za dawnych
dobrych czasów w Horton, poprawiając sobie wzajemnie nastrój,
chociaż Natalie tak czy inaczej miała już bardzo dobry za sprawą
wysiłków Sandy. Na koniec umówiły się w poniedziałek na Newskim
Prospekcie.
Następnego dnia
dziewczyny istotnie spotkały się pod pomnikiem Barclaya de
Tolly'ego. Było to bardzo radosne zdarzenie. Natalie i Victoria
padły sobie w ramiona z takim impetem, że fala uderzeniowa powaliła
na chodnik jakiegoś brodacza przechodzącego cztery kroki dalej.
- No dobrze już, dobrze!
– powtarzała Sandy, rozdzielając siłą przyjaciółki. Następnie
oplotła się wokół Natalie i zacisnęła dłonie na jej biodrach,
żeby było wyraźnie widać, kto tu rządzi.
- Tak bardzo się cieszę,
że cię znalazłyśmy! – rozpływała się Vicky Mae pośród
potoku samotnych łez wzruszenia. – Żebyś ty wiedziała, cośmy
przeżyły po drodze…
- Już wiem, Sandy mi
mówiła – odparła Natalie.
- No i tylu fajnych
chłopaków poznałam! – ekscytowała się Turnerówna. – W sumie
to dobrze, że cię zamkli, bo wtedy nie przeżyłabym tyle…
- Daj spokój, Vicky Mae,
co będziesz chrzanić o chłopakach, kogo to w ogóle interesuje –
rzekła Sandy z lekceważeniem. – Lepiej chodźmy na lody. Do kina
to chyba nie ma sensu, skoro na wieczór mamy załatwione wejściówki
do opery.
- Eee, opera, jakieś
nudy – wymrątała Victoria.
- Jak śmiesz! Nasza
Natalie jest gwiazdą wieczoru! – ofuknęła ją Herbstówna, w
przypływie sentymentalizmu ostentacyjnie przyciskając się do
Natalie, aż wydawało się, że zaraz wsiądzie jej na plecy.
Poszły więc prospektem
w poszukiwaniu kawiarnio-lodziarni. Sandy trzymała Natalie za rękę
i machała z takim entuzjazmem, że kilka razy omal nie wyrwała jej
z panewki barkowej. Zobaczył to Kozak patrolujący ulicę. Zrazu
upomniał dziewczyny słownie, aby nie promowały nietradycyjnych
zachowań, a że Herbstówna nic sobie z upomnienia nie robiła,
postanowił wyegzekwować porządek publiczny nahajem. Natalie
wyciągnęła miecz Częstocha, który z reguły nosiła ze sobą po
mieście, i pocięła mu nahajkę na drobne kawałki. Zdezorientowany
mołojec wbił wzrok w leżące na chodniku kawałki rzemienia, ale
zanim przyszło mu do głowy aresztować dziewczyny pod zarzutem
śmiecenia na ulicy, one już się oddaliły. Sandy martwiła się
nieco, czy tak jawny sprzeciw wobec aparatu przymusu nie ściągnie
na Natalie kolejnych kłopotów, ale nic się nie zdarzyło. Kozak
wstydził się przyznać swemu esaułowi, że jakaś dziewczyna go
rozbroiła.
Po kilku godzinach
drobnych zakupów przyjechał Nietopyriew, zebrał z prospektu
Natalie i jej skrzydłowe i tradycyjnie zawiózł do opery. Niektórzy
członkowie ansamblu nie byli specjalnie zadowoleni, że jakieś
amerykańskie lasie kręcą się im pod nogami. Szczególnie Olga
Nikiforczuk ostentacyjnie wyrażała dezaprobatę, a nawet
potraktowała Victorię iście kołchozowym matem. Nic to jednak nie
dało, gdyż Vicky Mae nie znała rosyjskiego, a poza tym skupiona
była na niewerbalnym podrywaniu oboisty Buchwostowa, który w
rezultacie robił mnóstwo kiksów, aż Siergiej Iwanowicz
Nietopyriew kazał mu grać z opaską na oczach.
Tego wieczoru Natalie
była w doskonałej formie, a dodatkowy dopalacz stanowiła
świadomość, że Sandy i Victoria zobaczą jej występ na żywo.
Szykując się do spektaklu, nie mogła wiedzieć, że w stronę
opery zmierzają jeszcze inne znajome twarze…
- No to jak, Edwardzie,
ustaliłeś, kto idzie z tobą? – zapytał Bernard Bumbes,
spotkawszy się z pozostałymi na nabrzeżu Newy, na tle
rewolucyjnego krążownika.
- Ja pójdę – odparł
Logan Klinkitt. – Hades powiedział, że on już tę całą Natalie
na żywo widział, nawet pomagał jej z aranżacjami, a ja jestem
jedyny, który jeszcze nie.
Ruszyli nabrzeżem w
stronę ulicy Kujbyszewa.
- No więc tak –
podsumował Patel. – Kulturalnie obejrzymy przedstawienie, a po
wszystkim, bez wzbudzania sensacji, przedostajemy się za kulisy i
przechwytujemy Natalie.
- Tej, a ona naprawdę
się nazywa Paranormal? – upewnił się Logan.
- Coś ty, to pseudonim –
odparł Mark Hades. – Sam miałem udział w jego wymyśleniu. Swoją
drogą, jak skończymy sprawę, to powinniśmy całą ekipą wybrać
się na grilla do Ważnych Młynów.
- My dwaj – podjął
kocowilk, spoglądając na metalowca – zostajemy na zewnątrz i
mamy oczy otwarte na wypadek, gdyby coś się zaczęło dziać.
- Chyba że wcześniej
znajdziemy dyskretną drogę do środka – zauważył Hades. – Po
piętnastu latach koncertowania w miejscach lepszych i gorszych
człowiek się uczy różnych metod przenikania na bekstejdż.
Parę minut przed
dziewiętnastą Mała Opera Tragiczna była wypełniona po brzegi.
Widzowie, jak zwykle, przybyli z całej Rosji i z zagranicy, nie
zabrakło nawet grupy japońskich turystów, ekscentrycznie
kolorowowłosych, za to przyodzianych w czarne płaszcze. Victoria i
Sandy dostąpiły zaszczytu obserwacji swej wielkolepnej przyjaciółki
tuż zza prawej kulisy.
Edward z Loganem
umiejscowili się w przejściu, na krzesłach przyniesionych przez
inspicjenta. Patel wprost nie wytrzymywał z ekscytacji. Nie mógł
usiedzieć, w ustach mu zasychało, a każdy ruch na ciemnej jeszcze
scenie budził w nim żywsze bicie serca. Czyżby dziś wieczorem
wszystko miało zmierzać do szczęśliwego finału?
Światła zgasły, scena
się rozświetliła, a orkiestra dała czadu, rozpoczynając
uwerturę. Przedstawienie od początku prezentowało bardzo wysoki
poziom, stojący za pulpitem Siergiej Nietopyriew zdawał się
dostąpić przebóstwienia. Ale to Natalie, wcielająca się w Ankę,
swoim wyjściem na scenę sprawiła, że, cała sala wstrzymała
oddech. Jej mezzosopran dosłownie zaorywał publiczność,
przyćmiewając wszystkich pozostałych bohaterów, w tym samego
Czapajewa, choć grający go Walentin Pafnutjew bynajmniej nie odwalał
chałtury.
Skryte za kulisami
dziewczyny wręcz nie poznawały przyjaciółki. Victoria w ogóle
nie całkiem rozumiała operę, jednak wpatrywała się w wydarzenia
(ob)sceniczne szeroko rozwartymi oczami, niekiedy zapominając na
kilka sekund, że powinna przecież oddychać. Z kolei Sandy, chłonąc
uszami nieziemski mezzosopran Natalie i obserwując jej posągowe
kształty podkreślone kufajką i opięte taśmami amunicyjnymi,
czuła, jak w jej wnętrzu rozpala się coś, co z pewnością nie
było rewolucyjnym zapałem.
Edward na widowni czuł
w swej duszy nie mniejszy tajfun. Wprost nie mógł uwierzyć własnym
oczom: ona tu była i pląsała dla niego. Patrzył na Natalie, jakby
zobaczył trochę ducha, a trochę oryginalny Fender Jazz Bass z 1968
roku w idealnym stanie za 30 dolarów plus kilo szafranu gratis. Miał
ochotę w najbliższej pauzie krzyknąć: „Tu jestem!” Kiedy zaś
doszło do sceny z czyszczeniem karabinu, ku swemu wewnętrznemu
zakłopotaniu Patel przekonał się, że jego dyndulus także jest
koneserem sztuki operowej. Wreszcie poddał się pokusie…
- Jedaelo laundeu! –
wyszeptał zaklęcie.
Po kilku sekundach jeden
z oświetlających estradę reflektorów powoli przekręcił się w
stronę widowni, a złotowłosy snop światła padł prosto na
Edwarda. Natalie, której publiczność zwykle jawiła się niczym
skryty w mrokach ocean głów, dostrzegła go natychmiast, w czasie,
gdy stojąc na jednej nodze wydobywała z siebie lamentacyjne partie
w wysokich rejestrach – i głos jej zadrżał, a fermata, którą
akurat ciągnęła, zaczęła się przedłużać w nieskończoność.
Orkiestra zdębiała zdezorientowana, Nietopyriew podrapał się
batutą po głowie. Jednak już po kilku sekundach Natalie złapała
równowagę i z roztrzepotanym sercem dokończyła partię, która
tego wieczoru brzmiała o wiele bardziej uczuciowo niż zwykle…
- Trzeba było powiedzieć
chłopakom, żeby mi nagrali chociaż na komórkę – powiedział
Mark Hades, siedząc z Bumbesem w pielmieniarni naprzeciwko opery.
- Czym się przejmujesz,
przecież w internecie jest mnóstwo fragmentów, i to w porządnej
jakości – zauważył kocowilk, choć zdawał się lekko nieobecny.
– Może dogadasz się z dyrektorem tego tangla. Już nie mówiąc o
tym, że zaraz będziesz miał swoją śpiewaczkę do dyspozycji.
- No niby racja –
zgodził się lider zespołu Rezun Explosion. – Ale i tak to
specjalna okazja. Wręcz historyczna…
Z okna mieli doskonały
widok na wejście do opery. Zapadł już zmrok, pod granatowym niebem
lampy uliczne oblewały ulicę Kujbyszewa złotawym sijaniem.
Pojedynczy przechodnie wlekli się chodnikiem, hałaśliwie przesunął
opóźniony tramwaj.
W pewnym momencie
nadjechał fioletowy bus, podobny do marszrutki, po czym, bezczelnie
zmieniając pas i przecinając torowisko, zaparkował przed operą, i
to na zakazie parkowania. Tylne drzwi otworzyły się, uwalniając
osobników, w których postawie było coś takiego, jak gdyby
przyjechali na robotę.
- Ci tutaj niespecjalnie
mi się podobają – zauważył Hades.
- Wiesz co, może
faktycznie spróbujemy się jakoś dostać na to przedstawienie –
orzekł kocowilk i wstał od stolika.
Po kilku minutach
kelnerka zbierała talerze ze stolika. Z irytacją zauważyła, że
jeden z zagranicznych pielmieniożerców zabrał ze sobą widelec.
Gdy nastąpiła aria, w
której Anka podnosi Czapajewa na duchu, każąc mu pozbyć się
nierewolucyjnych wątpliwości, zarówno Sandy za kulisami, jak i
Edward na widowni poczuli ukłucie autentycznej zazdrości, choć
doskonale wiedzieli, że to tylko inscenizacja. Geniusz wokalny
Natalie okazał się niezwyciężony...
Aria zmierzała w stronę
finałowego, patetycznego crescenda, gdy wtem drzwi sali trzasnęły
i do środka weszła gęsiego grupa dziewięciu starających się
zachować maksymalną dyskrecję mężczyzn. Niektórzy byli w
dresach, inni w skórzanych kurtkach, dwóch w malinowych
marynarkach, a jeden w pasiastej marynarskiej koszulce. Nieliczni
stali bywalcy, dogłębnie zorientowani w problemach Małej Opery
Tragicznej, niechybnie rozpoznali w nich przedstawicieli gangu Palca,
u którego dyrektor Wolfstein do niedawna miał spore długi.
Na widok szalejącej po
scenie Natalie nieproszeni goście unieśli dzierżone w dłoniach
pistolety, karabiny Kałasznikowa i kije bejsbolowe. Nie zauważyli
jednak kocowilka, który, korzystając z tłoku, niepostrzeżenie
zakradł się na salę tuż za ich plecami. Bernard z całej siły
pchnął najbliższego gangstera i ludzie Palca runęli jeden na
drugiego jak kostki domina. Ten, który szedł przodem, zaskoczony
oddał krótką serię w sufit.
Zwykłych słuchaczy to
nie dziwiło, w końcu opera traktowała o wojnie domowej, a Natalie
grała kaemistkę, jednak grupa Japończyków pośrodku sali niemal
synchronicznie wstała z miejsc. Nie byli to zwykli japońscy
turyści, jeno wampiryczne zbiry nasłane przez straszliwego
Namotore, a na ich czele stał Hebino Kisaku. Jakuzowie jak na
komendę wyciągnęli broń spod płaszczy. Co prawda przed wejściem
na widownię zmuszeni byli zostawić okrycia w szatni, ale poradzili
sobie w prosty sposób: założyli płaszcze jeden na drugi i oddali
szatniarce tylko jeden z nich.
Bernard Bumbes nie
czekał długo. Już przed wejściem wyczuł w pobliżu odrażającą
woń wampirów, ale do tej pory nie mógł ich zidentyfikować.
Odebrał kałasznikowa jednemu z powalonych bandytów i puścił
krótką serię. Jednego jakuzę trafił, pozostali padli pod fotele.
Publiczność zaczęła się lekko niepokoić.
Z zaplecza przybiegł
strwożony Aleksander Wolfstein.
- Towarzysze, o co
chodzi? Przecież spłaciłem cały dług, jeszcze z odsetkami…
- Nic do ciebie nie mamy,
okularniku! – odparł ataman bandytów, wskazując Natalie lufą
swego makarowa. – Nam chodzi o nią! Dawaj ją, Stiopa!
Jeden z rosyjskich
gangsterów ruszył wzdłuż foteli w stronę sceny, lecz po
przeciwległej stronie widowni, pod drugą ścianą, zerwał się do
biegu jakiś inny osobnik. Biegli równolegle, ostrzeliwując się z
pistoletów maszynowych, a ich kule druzgotały boazerię po obu
stronach. Nie dobiegli do końca, zastrzeliwszy się nawzajem.
Wolfstein próbował
desperacko powstrzymać najeźdźców, ale któryś Japończyk
wycelował w szefa Rosjan. Ten w ostatniej chwili uskoczył, a dwie
kule trafiły dyrektora, rzucając nim o ścianę.
Hebino Kisaku bez
ociągania wysłał po Natalie trzech aniki uzbrojonych
w katany. Nie
tracili czasu na szukanie przejścia, skakali po fotelach w stronę
sceny, depcząc słuchaczom po głowach. Pafnutjew dobył
komandirskiej szabli, starł się z jednym z napastników, sparował
cios i mocnym uderzeniem strzaskał orientalną klingę, za czym bez
większego namysłu ściął wampirowi głowę. Drugiego Natalie
spacyfikowała mieczem Częstocha, zaś trzeci, w trakcie skoku przez
kanał dla orkiestry, przez nieszczęsnego Jeżebokowa na fagot
nadziany został.
Edward
wydobył się z pierwszego szoku. Najważniejsze było ochronić
Natalie! Wyciągnął rewolwer, odbezpieczył i z przykucu, chroniąc
się za fotelami, starał się przycisnąć ogniem każdego, kto by
próbował zbliżyć się do proscenium. Wtem jeden z bratanów od
Palca wyjął zza pazuchy przeciwpancerną wyrzutnię rakietową i
wymierzył w scenę. Patel dostrzegł go za późno, wycelował,
nacisnął spust, lecz okazało się, że nie ma już nic w bębenku…
Rakieta przecięła powietrze nad widownią, uderzyła w tylną
ścianę sceny. Szczęśliwie Pafnutjew i Nanajcew zdążyli skoczyć do kanału
dla orkiestry, a Natalie skryła się za kulisą i tylko fala
uderzeniowa zbiła ją z nóg.
Natenczas
do publiczności dotarło wreszcie, że to nie jest element
przedstawienia. Widownia zaczęła przypominać garnek wrzącego
kapuśniaku. Słuchacze obojga płci, wydając przeraźliwe krzyki,
panicznie przepychali się ku wyjściu. Zarówno jakuzowie, jak i
ludzie Palca stanęli w obliczu ludzkiej fali, która porywała ich
ze sobą, odciągając od towarzyszy i od sceny. Edward, pod naporem
widzów wysypujących się z najbliższego rzędu, padł na ziemię,
deptali po nim, obcasy wbijały się w żebra. W ostatniej chwili
rzucił zaklęcie tworzące nad nim tarczę, broniąc się przed
stratowaniem. Widzowie pchali się do foyer, pchali się za drzwi,
przepychali się, gryźli. Korzystając z ogólnego zamieszania,
jakiś wampir próbował zajść Natalie od strony kulis, ale
zabłądził. Wujek Szura, rekwizytor, dopadł go i bez skrupułów
przebił nogą od taboretu.
Kiedy wreszcie słuchacze
opuścili pomieszczenie, ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że
prócz rosyjskiej mafii i wampirów od Namotore na sali pozostała
jeszcze jedna grupa. W ostatnim rzędzie drużyna bladolicych
elegantów również powstała z miejsc. Natalie, wyglądając zza
kulis, rozpoznała niektóre twarze: byli to Trabanci Doriana.
Edward natychmiast
rzucił w tamtą stronę zaklęcie. Potężny, sprężony podmuch
rzucił Trabantami o ścianę, tylko jeden utrzymał się na nogach.
Logan Klinkitt podniósł składane krzesło, na którym do niedawna
siedział, i z wprawą zawodowego oszczepnika cisnął nim prosto w
ostatniego wampirzego Mohikanina.
Mark Hades wpadł do
sali. Kisaku wycelował z pistoletu i z bliskiego dystansu trafił go
w pierś na wysokości serca. Kula jednak odbiła się od żeleźca
siekiery, którą Hades miał pod kurtką. Lider Rezun Explosion nie
zamierzał dłużej jej tam trzymać, chwycił siekierę i na odlew
rozpłatał łeb najbliższemu z wysłanników Doriana.
Strzelanina rozpoczęła
się już po całości. Orkiestra, bezpiecznie schowana w kanale, nie
wychylała się, choć jeden z wiolonczelistów był weteranem
Afganu. Walki nabrały charakteru pozycyjnego: każda z grup starała
się pojmać Natalie żywcem, a nie dopuścić pozostałych do sceny.
Kule latały rojami nad rzędami foteli. Edward i jego towarzysze,
choć byli w mniejszości, jak najlepiej wykorzystywali fakt, że
znaleźli się na obwodzie, dzięki czemu mogli szachować wszystkich
bandytów.
Problem polegał na tym,
że siłę ognia jednak mieli mniejszą, a już Logan pozostawał
zupełnie nieuzbrojony; zresztą był artystą, a nie walczerzem.
Mimo wszystko podczołgał się na bająku do rozbitego fotela.
Wyrwał trzymające się na aby-aby siedzisko, błyskawicznie
wsprygnął w górę i z całej siły rzucił w szefa Trabantów,
Marcela Radulescu, trafiając go w podbródek. Radulescu runął na
parkiet, ale ten atak drogo Klinkitta kosztował. W pianistę
wymierzył jeden z Rosjan i posłał w niego trzy kule z pistoletu.
Dwie trafiły, Logan osunął się na fotele, pozostawiając na
tapicerce purpurowe ślady. Gangster nie cieszył się długo, gdyż
zaraz ściął go Bernard Bumbes.
Po chwili jednak
kocowilk musiał przyznać, że jego sytuacja jest taka se. Krótko
mówiąc, amunicja się skończyła, a żadna inna broń nie leżała
w zasięgu jego rąk. Co gorsza, rzucili się na niego dwaj jakuzi.
Pierwszemu Bernard od razu rozkwasił kufę kałasznikowem, i to z
taką siłą, że rozwalił zamek. Drugi z japońskich wampirów
okrążył kocowilka, chwytając w półnelsona i próbując sięgnąć
zębami tętnicy szyjnej, lecz Bumbes bez namysłu wbił mu w oko
widelec roztropnie podiwaniony z pielmieniarni.
Zanim zdążył się
dobrze rozejrzeć, otrzymał potężny cios w żebra, który wypchnął
zeń cały dech. Odzyskawszy postać wyprostowaną, kocowilk ujrzał
potężnego draba, wyglądającego jak ponaddwumetrowa spotworniała
wersja Donalda Sutherlanda. Przeciwnik skoczył jak pasikonik, lecz
Bernard złapał go za wąsa i szarpnął w dół, aż tamten kwaknął
łebem o oparcie fotela. Dryblas nie wyglądał jednak na szczególnie
zmęczonego, zaatakował bykiem. W wąskim przejściu kocowilk ledwo
zdołał się uchylić, nie uniknął jednak potężnego kopniaka.
Przeleciał kilka metrów, upadł na ścianę, słysząc za plecami
trzask pękającej boazerii.
Olbrzym rzucił się nań
z rozbiegu, Bernard odsunął się i jego oponent również zawarł
bliższą znajomość ze ścianą, a z połamanych desek pozostały
zgoła drzazgi. Kocowilk przejechał gigantycznemu opryszkowi ręką
po twarzy, poczuł, jak paznokcie orzą ciało. Przeciwnik zerwał
się i przyargumentował lewym prostym. Bernard zupełnie nie był
gotowy, siła uderzenia odrzuciła go w dyskretne boczne drzwi,
wiodące do bufetu.
Kątem oka zdążył
jedynie dostrzec, że strzelanina trwa i Rosjanie są w zdecydowanie
najgorszej sytuacji ze wszystkich grup przeciwników. Kudłaty
wielkolud zafiksował się jednak na Bumbesie i zanim ten zdążył
cokolwiek przedsięwziąć, już brał na siebie kolejne ciosy.
Niemal olimpijska pięść posłała Bernarda na przeszkloną ladę
bufetu. Tłuczone szkło dołożyło swoją składkę do ogólnego
hałasu, a bufetowy schował się pod barem.
Dryblas dopadł
rozciągniętego na potłuczonym bufecie kocowilka, dał mu
profilaktycznie jeszcze raz po twarzy i wyciągnął brzytwę, by
dokończyć dzieła. Bumbes końcami palców namacał najbliższy
talerz z sałatką z tuńczyka, schwycił i w najlepszym
slapstickowym stylu wprykował przeciwnikowi w twarz. Gdy zaś
olbrzym, zdezorientowany i oślepiony, zawahał się na moment,
kocowilk chwycił ocalały jakimś cudem kufel z piwem i za jego
pomocą ostatecznie go znokautował.
Na chwiejnych nogach,
brocząc krwią z rozoranych pleców, Bernard Bumbes podniósł się.
Chciał wracać na salę albo przedostać się za kulisy i ewakuować
Natalie, zanim dopadną ją tamci. Ledwo jednak zrobił dwa kroki,
ktoś podkradł się ledwo zauważalnie. Kocowilk poczuł lekkie
uderzenie w bok szyi i nagle stracił przytomność.
Bitwa na widowni trwała.
Ludzie Palca rzeczywiście zostali zepchnięci do defensywy przez
obie grupy wampirów. One z kolei, uwikłane w walkę między sobą,
nie czyniły większych postępów w stronę sceny. Wszystkim już
powoli kończyła się amunicja. Mark Hades próbował pozyskać
broń, ale dopadło go na raz czterech Trabantów Doriana, chwytając
w potężne uściski. Marny koniec zdawał się kwestią czasu,
dopóki Hebino Kisaku nie odstrzelił tego z wampirów, który
unieruchamiał prawicę Hadesa. Wówczas cny thrashowiec, mając
swobodę w operowaniu siekierą, wyrąbał sobie drogę ku wolności.
Razy, jakie go spotkały, osłabiły go jednak na tyle, że zmuszony
był uciec na korytarz…
Edward krył się na
podłodze między fotelami. Naboje już wszystkie wyczerpał, teraz
atakował przeciwników zaklęciami: kulą mrozu, deszczem
niematerialnych strzał czy nagłym atakiem fotelofobii, od którego
jeden kobaltowowłosy jakuz na miejscu zemdlał. Patel nie zdawał
sobie jeszcze sprawy, że już tylko on stoi pomiędzy trzema grupami
bandyckimi a Natalie…
Wtem po podłodze ku
niemu złowieszczo poturlikał się granat odłamkowy. Edward
gwałtownie rzucił się w tył, ołowiane szerszenie kul zagwizdały
obok niego i wbiły się w zmaltretowaną boazerię. Patelowi udało
się wyrwać spomiędzy foteli dosłownie na moment przed eksplozją,
ale i tak podmuch szwyrnął go na ścianę. Był tu idealnym celem
zarówno dla Trabantów, jak i pozostałych, więc odruchowo,
wiedziony instynktem samozachowawczym, skoczył przez drzwi do foyer.
Przycupnął za framugą,
próbując sobie przypomnieć, jakie zaklęcia jeszcze mu zostały.
Wtem uśmiechnięta, na oko siedemdziesięcioletnia Japonka w
okrągłych okularach, której czarny strój urozmaicała jedynie
liliowa apaszka, skoczyła na Edwarda, wgryzając się w jego szyję.
Patel próbował walczyć, okładał wampirzycę pięściami, ale to
nie pomagało, zwłaszcza, że dobrała się do nie tak dawno
przecież zagojonej rany po ukąszeniu niesławnej Stelli. Ból był
paraliżujący, Edward czuł, jak nieuchronnie ucieka z niego życie.
Zmąciło mu się przed oczami, głowa opadła. To koniec…
Łup. Słabnący Patel
poczuł szarpnięcie. Wampirzyca na moment zostawiła go w spokoju,
by pozbyć się tego, kto przeszkadzał jej w jedzeniu, ale nie
spodziewała się kogoś tak zdeterminowanego. Tajemniczy wybawca
Edwarda zadawał Japonce ciosy czymś, co wyglądało na styl od
łopaty.
Odgłosy bicia ucichły.
Jasnowłosa postać uklękła nad Edwardem, próbując zatamować
krwawienie. Edward ostatnim wysiłkiem dotknął rany i rzucił
zaklęcie tamujące, które na niewiele się przydawało, ale w tej
sytuacji było lepsze niż nic.
Wciąż pozostawał
wyczerpany, a przez drzwi wpadły z sali do foyer kolejne granaty.
Osoba, która uratowała Edwarda, nie zastanawiała się zbyt długo.
Uklękła, chwyciła go za barki i przetoczyła się z nim po
podłodze, jak najdalej od zagrożenia. Skoziołkowali razem po kilku
stopniach biegnących z foyer do hallu, zatrzymali się przed
doszczętnie zdemolowaną kasą, gdzie półleżała nieprzytomna
kasjerka z sińcem na twarzy.
Edward wyglądał źle.
- No to muszę sobie
ekspresowo przypomnieć, jak to szło z tą pierwszą pomocą –
mruknęła Victoria Turner, znów się nad nim pochylając.
Z chwilą wyeliminowania
Edwarda nic już nie stało pomiędzy Natalie a jej prześladowcami.
Wszystkie trzy grupy, Trabanci, jakuzi i gang Palca, zaczęli
ostrożnie, skokami przemieszczać się ku scenie, trzymając siebie
nawzajem na oku. Natalie stała za kulisą z mieczem w ręku, gotowa
walczyć, aż wygra albo przegra. Sandy, czując się w obowiązku
bronić ukochanej, wyciągnęła i otworzyła scyzoryk Paula Bunyana,
którego jeszcze ani razu nie napoiła krwią. I wtedy…
- Natalie, aleś ty
intelegientna! – wykrzyknęła zaszokowana Herbstówna. –
Przecież masz karabin maszynowy!
Faktycznie, Natalie
zupełnie zapomniała o służącym jej w przedstawieniu
autentycznym maximie, porzuconym teraz u skraju sceny. Podbiegła,
ustawiła kaem jak należy, poprawiła taśmę i puściła serię.
Maxim zaterkotał złowrogo, u wylotu lufy zabłysły płomienie.
Pokryła ostrzałem całą, w tym momencie jednoznacznie już wrogą
widownię, ale jej ogień wydawał się nie czynić napastnikom
żadnej szkody.
- Ślepaki! – krzyknęła
zrozpaczona.
Zrazu zaszokowani
obecnością broni maszynowej, zarówno gangsterzy, jak i wampiry
podjęli nieubłagane natarcie ku Natalie. Wydawało się, że zaraz
dopadną ją i rozszarpią na strzępy, nie mogąc się dogadać,
komu powinna przypaść tak sławna mezzosopranistka…
- Łap! – zawołała
Sandy, rzucając Natalie taśmę z ostrą amunicją, którą
nieszczęsny Wolfstein kupił ongiś razem z cekaemem. Natalie
złapała, otworzyła zamek, wyrzuciła taśmę ze ślepymi nabojami
i założyła tę ostrą. W chwili, gdy ryglowała zamek,
butelkowozielonowłosy jakuza wskoczył już na scenę i wyciągał
ku niej łapy. Długa seria odrzuciła go kilka metrów z powrotem.
Przedtem Natalie
zawładnęła nad salą siłą głosu, a teraz siłą ognia.
Ostrzeliwała równomiernie wszystkie, dokumentnie już zdemolowane
rzędy foteli, czterech napastników zabiła, pozostałych zmusiła,
żeby zalegli na podłodze. Teraz pozostawało tylko, żeby przyszedł
ktoś i ich wykurzył.
Skupiona na prowadzeniu
ognia, Natalie nie zauważyła, jak po cichu, na bosaka, skrada się
Olga Nikiforczuk. Blond sopranistka zarzuciła jej na szyję pas do
pończoch i zaczęła dusić. Odciągnąwszy znienawidzoną rywalkę
od maxima, rzuciła ją na deski, wyjęła nóż, zadała cios.
Drugi, trzeci, dziewiąty …
- Natalie!!! – Sandy
wydała z siebie rozdzierający, pełen bólu krzyk.
Bez namysłu Herbstówna
chwyciła metalową skrzynkę na amunicję, wbiegła na scenę i na
odlew walnęła Nikiforczuk w głowę. Sopranistka zachwiała się,
wypuściła zakrwawioną Natalie, która legła bezwładnie na
podłodze. Sandy dopadła jej i nie dawała pardonu. Biła zaciekle i
wściekle, z całą nienawiścią, tak długo, aż i głowa, i
skrzynka stały się czerwone i odległe od pierwotnego kształtu.
Wtedy odrzuciła skrzynkę, dopadła swej poszkarłatniałej
ukochanej i ułożyła sobie jej głowę na kolanach. Natalie była
poważnie ranna, Olga Stiepanowna dźgnęła ją ostatecznie
siedemnaście razy.
- Natalie, nie odchodź –
błagała Sandy przez łzy. – Wszystko będzie dobrze, wszystko w
porządku, nie dam ci umrzeć…
Rozpacz ogarnęła ją
do tego stopnia, że w ogóle nie zwróciła uwagi na wkroczenie do
sali jeszcze jednej grupy ludzi z bronią. Tym razem jednak była to
policyjna specgrupa.
- Ja chrzanię,
towarzysze! – jęknął dowódca antyterrorystów, obserwując
rozmiary zniszczeń. – To nie Moskwa, tu się takie rzeczy w
teatrach nie wyrabiają!
Za nimi widać było
ratowników medycznych i strażaków, bo foyer na lewo od sali stało
już w płomieniach. Mała Opera Tragiczna zakończyła działalność
w tragiczny sposób.
O Borze Najzieleńszy, jaka piękna rozpierducha!!!
OdpowiedzUsuń