wtorek, 3 marca 2015

Rozdział XXXVIII, w którym prawie wszyscy lecą na Natalie

      


- Wsio normalno! – powiedział Logan Klinkitt, rozglądając się po domu.
       W przedpokoju panował barakowy półmrok. Stare meble z pomalowanej na biało sklejki pokrywała gruba warstwa kurzu, w rogach przedpokoju ciągnęły się pajęczyny. Na ścianie wisiał kalendarz z maja 2009.
- Chyba od tamtego czasu nikt tu nie zaglądał – zauważył Edward. Wszedł do środka i skierował się z bagażami za pierwsze lepsze drzwi.
       Salon miał w sobie rustykalny urok domu letniskowego. Był w nim zakurzony tapczan, duży stół z krzesłami, dwa regały książek i…
- Fisharmonia! – ucieszył się Logan, kładąc futerał z syntezatorem na stole.
       Podszedł do instrumentu, podniósł klapę, nacisnął kilka klawiszy.
- W kartofle rozstrojona – mruknął z rozczarowaniem. – Ale katać tam, ja na rozstrojonej nie zagram?!
       Zasiadł więc na stołku i już po chwili drewniany dom w petersburskiej dzielnicy Komarowo wypełniły posępne progresje akordowe, ewokujące atmosferę niemal pogrzebową i niosące ze sobą wizję poszarpanych, lodowatych turni kanadyjskiej korkodyliery.
       Jako trzeci, zamknąwszy drzwi wejściowe, w salonie znalazł się Mark Hades i w progu zatrzymał się rażony piorunem zaskoczenia.
- Przecież ja tu byłem – powiedział z niedowierzaniem.
- Naprawdę? – zdumiał się Edward. – Kiedy?
- Cóż, na pewno przed kwietniem 2009. Był taki zespół powermetalowy, nazwy nie pamiętam, z wokalistką Niną Opricz. Zakumplowałem się z ich perkusistą i któregoś wieczoru poszliśmy na domówkę do jego kolegi, który teraz siedzi w Londynie, no i nagle sobie przypomniałem, że właśnie tutaj ta domówka miała miejsce. Faktycznie, ten kolega mówił mi wtedy, że jego stary jest wilkołakiem, ale myślałem, że się tylko wygłupia.
       Patel i jego drużyna bez problemu dotarli do Pitra, za to problem pojawił się na miejscu. Kocowilk jako jedyny miał dokumenty w porządku, chociaż podrabiane, na nazwisko Wieniedikt Rubaszwili. W związku z tym reszta nie mogła, przykładowo, zamieszkać w hotelu bez ściągania na siebie niepotrzebnej uwagi. Na szczęście Bernard Bumbes przypomniał sobie, że ma w mieście znajomego z forum internetowego dla wilkołaków, ten zaś bez problemu zgodził się udostępnić drużynie daczę w Komarowie. Teraz kocowilk udał się do centrum miasta na rekonesans, a pozostali przybyli odpocząć i pozostawić bagaże.
- Tak to właśnie wygląduje – stwierdził Klinkitt, nie przestając czynić majestatycznie horrorowego klimatu na rozstrojonym harmonium. – Jedni z nas lubią się wilkołaczyć, inni nie, ale wszyscy jedziemy na tym samym wózku, więc musimy sobie pomagać. Tu przysługa, tam przysługa, i wsio normalno. Nie tak jak u wampiórów, gdzie trzyma ich ze sobą ino wspólnota interesów, i to tylko do momentu, kiedy to dla nich wygodne, a potem przy pierwszej okazji wbijają jeden drugiemu sztylus w plecy.
- Trzeba by napalić w piecu, bo chłodnawo – zauważył Mark Hades. – I herbaty zrobić. Drewno jest w komórce pod schodami, a w każdym razie parę lat temu było.
       Edward przyniósł drew do kuchni, podłożył do pieca. W kuchni nie było nic nadającego się do jedzenia, jedynie trochę przypraw i podobnych produktów pomocniczych, za to herbata zdawała się dobrej jakości. Zmieszał na spodku proszek do pieczenia z bułką tartą, skropił olejem i wsypał toto do paleniska.
- Koueaimdus! – zawołał.
       Zielony płomień niespodziewanie buchnął mocniej, niż Patel się spodziewał. Edwardowi udało się odskoczyć, lecz ogarnęła go chmura sadzy. Rozkaszlał się, strząsając z siebie część czerni.
- Co się dzieje? – do kuchni zajrzał zaniepokojony Hades.
- Zaklęcie mi nie bardzo wyszło – wyjaśnił Edward. – Ale widzę, że już się pali, więc postaw może czajnik, a ja pójdę się oczyścić.
       W łazience, wbrew obawom, woda jak najbardziej była, dacza musiała mieć połączenie z wodociągami. Edward z pewnym smutkiem zauważył, że jego łososiowy żakiet jest cały od sadzy. Razem z nim ściągnął także żółtą koszulę i położył na pralce. Po myciu przez dłuższą chwilę spoglądał w lustro na swoje obnażone do pasa jestestwo, zastanawiając się, co by powiedziała Natalie, gdyby go teraz zobaczyła. Cóż, przekona się w ciągu kilku dni, może nawet dzisiaj…
Wciąż obnażony, wrócił do salonu, by znaleźć w bagażu coś na zmianę. Na razie przywdział musztardowy kiszert z napisem „Мейк уор нот лёв”, który mógł okazać się przydatny we wtapianiu się w otoczenie.
- Zmień no melodię – odezwał się do Klinkitta. – Brzmisz jak jakiś geniusz zbrodni.
- He! A czy to, co zamierzamy zrobić, nie jest robotą dla geniusza zbrodni? – uśmiechnął się krzywo Logan, ale faktycznie spod jego palców zaczęły spływać z deka dysonansowe pajęcze pasaże. – Zgarnąć najgorętszą primadonnę w Rosji sprzed nosa nie tylko publiczności i menażmentowi, ale jeszcze wampiórom, służbom porządkowym i Fenriz wi komu jeszcze? Wsio normalno, załatwimy to spacerkiem.
       Po krótkim namyśle Edward znalazł w torbie podróżnej bakłażanową marynarkę w żonkilową kratę, ale jeszcze nie zakładał. Tymczasem Hades rzucił się na kanapę, wyjął netbooka marki Etevleh i nawiązał połączenie z internetami.
- Całkiem niezły transfer – mruknął z uznaniem.
- No patrzaj – zdziwił się Logan. – Bezprzewód w takiej dziurze, gdzie nikt nie bywał od kilku lat?
- Po drugiej stronie drogi mieszka jakiś obrońca praw człowieka – wyjaśnił Mark Hades.
- A co to ma do rzeczy? – nie zrozumiał Edward, wygładzając marynarkę.
- Ten dom po sąsiedzku stoi niby to pusty, a naprawdę siedzi tam stukacz i ma faceta na oku. Cały dzień gapi się w okno i wysyła raporty do naczalstwa. No więc ten syn Stirlitza używa niezabezpieczonej sieci, z której korzystają wszyscy sąsiedzi. Przez tę parę lat nic się nie zmieniło…
       Mieli siedzieć i czekać na sygnał od kocowilka. Edward podał herbatę, przekąsili ją ciastkami cynamonowymi zabranymi mimochodem z restauracji statku „Wałdaj”. Logan oderwał się w końcu od klawiatury. Dobył telefonu i w przerwach między jednym łykiem a drugim testował nową aplikację – symulator pykania folii bąbelkowej. Tymczasem Mark Hades wpadł w czeluść irytacji, zajrzał bowiem po dłuższej przerwie na portal z recenzjami muzycznymi. Dziennikarzyna obraził jego najnowszy utwór „Inadvertent Selfdecapitation”, stwierdzając, że po odtworzeniu go od tyłu słychać słowa: „Wzięła Basia indeksy?”
- Co za kompletny chocroch! – Hades otworzył okno, by splunąć z obrzydzeniem. – A solo gitarowe w ogóle przemilczał, chociaż pracowałem nad nim cztery dni!
- Uspokój się, wsio normalno – powiedział Klinkitt.
- Logan, czy nie wydaje ci się, że masz lekką obsesję na punkcie niektórych wyrażeń? - zapytał Edward.
       Zanim jednak likantropiczny pianista zdążył odpowiedzieć, w kieszeni Patela rozwibrował się telefon. Dzwonił Bernard Bumbes.
- Opera oblężona, to wręcz druga blokada Leningradu – poinformował na odlew.
- Ale co się dzieje?! – Edward wręcz podskoczył.
- Spokojnie, to było w sensie metaforycznym – zapewnił go kocowilk. – Bilety na „Czapajewa” wyprzedane na półtora miesiąca do przodu. Musiałem dać kasjerce futro z soboli, żeby znalazła bilety na dzisiejszy wieczór. Zresztą tylko dwa i to na dostawce.
- Skąd miałeś futro z soboli? – zapytał zdezorientowany Patel.
- Znalazłem – odparł Bernard z enigmatycznym naciskiem.
- A… ona? Widziałeś ją?
- Nie, zakręciłem rozmowę ze sprzątaczem i dowiedziałem się, że gwiazda wieczoru przychodzi do pracy dopiero po południu. Spektakl zaczyna się o dziewiętnastej. Zdecyduj, kogo bierzesz na widownię, ja zostanę na czatach.
       Chowając telefon, Edward poczuł, jak nieuchronnie miękną mu kolana. Perspektywa zobaczenia i usłyszenia Natalie na żywo budziła w nim podekscytowaną grozę.
- Teraz odpoczniemy i poczynimy przygotowania – zwrócił się do pozostałych, chociaż nie miał zupełnie nastroju do odpoczynku. – Na szóstą spotkanie pod „Aurorą”. Bądźcie ostrożni i na wszystko gotowi. Nie jesteśmy jedynymi, którzy chcą odnaleźć Natalie...
- Myślisz, że wszyscy rzucą się na twoją lasię akurat w ciągu tego jednego spektaku? – powątpiewał Logan. – Wsio normalno, dziś jeszcze weźmiesz ją na chatę.

***

       Victoria całą noc z soboty na niedzielę odchodziła od zmysłów, chociaż zasadniczo z innych powodów niż Sandy. Dopiero w niedzielę rano Herbstówna raczyła przysłać jej SMS – nawet nie zadzwonić – że znalazła Natalie. Vicky Mae odetchnęła z ulgą i odprawiła jej wiadomość z żądaniem większej ilości szczegółów. Potem zeszła na śniadanie. Reszta dnia upłynęła jej na robieniu maślanych oczu do ormiańskiego kelnera w restauracji hotelowej. Była nieustępliwa, mimo że oficjant, zdawszy sobie w pewnym momencie sprawę z zagrożenia, pokazał jej obrączkę na palcu.
       Potem Turnerówna udała się na sesję łażenia po sklepach, a kiedy po siedemnastej wróciła, wtedy dopiero otrzymała zwrotnego SMS-a od Sandy. Wszystko wskazywało, że ta ostatnia po prostu nie może się nacieszyć spotkaniem z dawno niewidzianą przyjaciółką. Victorii niezbyt się to podobało. Nie widziała się przecież z Natalie równie długo, a cierpiała przez nią nawet bardziej: Stefczo Kałojanow, emisariusz Doriana, krótko po tajemniczym zaginięciu koleżanki wyssał z niej nieco krwi, po czym załatwił jej pobyt na obserwacji w zakładzie psychicznym.
       Zanim jednak Vicky Mae zdążyła się porządnie wściec, zadzwoniła do niej Natalie we własnej osobie. Poszczebiotały ze dwadzieścia minut jak za dawnych dobrych czasów w Horton, poprawiając sobie wzajemnie nastrój, chociaż Natalie tak czy inaczej miała już bardzo dobry za sprawą wysiłków Sandy. Na koniec umówiły się w poniedziałek na Newskim Prospekcie.

       Następnego dnia dziewczyny istotnie spotkały się pod pomnikiem Barclaya de Tolly'ego. Było to bardzo radosne zdarzenie. Natalie i Victoria padły sobie w ramiona z takim impetem, że fala uderzeniowa powaliła na chodnik jakiegoś brodacza przechodzącego cztery kroki dalej.
- No dobrze już, dobrze! – powtarzała Sandy, rozdzielając siłą przyjaciółki. Następnie oplotła się wokół Natalie i zacisnęła dłonie na jej biodrach, żeby było wyraźnie widać, kto tu rządzi.
- Tak bardzo się cieszę, że cię znalazłyśmy! – rozpływała się Vicky Mae pośród potoku samotnych łez wzruszenia. – Żebyś ty wiedziała, cośmy przeżyły po drodze…
- Już wiem, Sandy mi mówiła – odparła Natalie.
- No i tylu fajnych chłopaków poznałam! – ekscytowała się Turnerówna. – W sumie to dobrze, że cię zamkli, bo wtedy nie przeżyłabym tyle…
- Daj spokój, Vicky Mae, co będziesz chrzanić o chłopakach, kogo to w ogóle interesuje – rzekła Sandy z lekceważeniem. – Lepiej chodźmy na lody. Do kina to chyba nie ma sensu, skoro na wieczór mamy załatwione wejściówki do opery.
- Eee, opera, jakieś nudy – wymrątała Victoria.
- Jak śmiesz! Nasza Natalie jest gwiazdą wieczoru! – ofuknęła ją Herbstówna, w przypływie sentymentalizmu ostentacyjnie przyciskając się do Natalie, aż wydawało się, że zaraz wsiądzie jej na plecy.
       Poszły więc prospektem w poszukiwaniu kawiarnio-lodziarni. Sandy trzymała Natalie za rękę i machała z takim entuzjazmem, że kilka razy omal nie wyrwała jej z panewki barkowej. Zobaczył to Kozak patrolujący ulicę. Zrazu upomniał dziewczyny słownie, aby nie promowały nietradycyjnych zachowań, a że Herbstówna nic sobie z upomnienia nie robiła, postanowił wyegzekwować porządek publiczny nahajem. Natalie wyciągnęła miecz Częstocha, który z reguły nosiła ze sobą po mieście, i pocięła mu nahajkę na drobne kawałki. Zdezorientowany mołojec wbił wzrok w leżące na chodniku kawałki rzemienia, ale zanim przyszło mu do głowy aresztować dziewczyny pod zarzutem śmiecenia na ulicy, one już się oddaliły. Sandy martwiła się nieco, czy tak jawny sprzeciw wobec aparatu przymusu nie ściągnie na Natalie kolejnych kłopotów, ale nic się nie zdarzyło. Kozak wstydził się przyznać swemu esaułowi, że jakaś dziewczyna go rozbroiła.
       Po kilku godzinach drobnych zakupów przyjechał Nietopyriew, zebrał z prospektu Natalie i jej skrzydłowe i tradycyjnie zawiózł do opery. Niektórzy członkowie ansamblu nie byli specjalnie zadowoleni, że jakieś amerykańskie lasie kręcą się im pod nogami. Szczególnie Olga Nikiforczuk ostentacyjnie wyrażała dezaprobatę, a nawet potraktowała Victorię iście kołchozowym matem. Nic to jednak nie dało, gdyż Vicky Mae nie znała rosyjskiego, a poza tym skupiona była na niewerbalnym podrywaniu oboisty Buchwostowa, który w rezultacie robił mnóstwo kiksów, aż Siergiej Iwanowicz Nietopyriew kazał mu grać z opaską na oczach.
       Tego wieczoru Natalie była w doskonałej formie, a dodatkowy dopalacz stanowiła świadomość, że Sandy i Victoria zobaczą jej występ na żywo. Szykując się do spektaklu, nie mogła wiedzieć, że w stronę opery zmierzają jeszcze inne znajome twarze…


- No to jak, Edwardzie, ustaliłeś, kto idzie z tobą? – zapytał Bernard Bumbes, spotkawszy się z pozostałymi na nabrzeżu Newy, na tle rewolucyjnego krążownika.
- Ja pójdę – odparł Logan Klinkitt. – Hades powiedział, że on już tę całą Natalie na żywo widział, nawet pomagał jej z aranżacjami, a ja jestem jedyny, który jeszcze nie.
       Ruszyli nabrzeżem w stronę ulicy Kujbyszewa.
- No więc tak – podsumował Patel. – Kulturalnie obejrzymy przedstawienie, a po wszystkim, bez wzbudzania sensacji, przedostajemy się za kulisy i przechwytujemy Natalie.
- Tej, a ona naprawdę się nazywa Paranormal? – upewnił się Logan.
- Coś ty, to pseudonim – odparł Mark Hades. – Sam miałem udział w jego wymyśleniu. Swoją drogą, jak skończymy sprawę, to powinniśmy całą ekipą wybrać się na grilla do Ważnych Młynów.
- My dwaj – podjął kocowilk, spoglądając na metalowca – zostajemy na zewnątrz i mamy oczy otwarte na wypadek, gdyby coś się zaczęło dziać.
- Chyba że wcześniej znajdziemy dyskretną drogę do środka – zauważył Hades. – Po piętnastu latach koncertowania w miejscach lepszych i gorszych człowiek się uczy różnych metod przenikania na bekstejdż.


       Parę minut przed dziewiętnastą Mała Opera Tragiczna była wypełniona po brzegi. Widzowie, jak zwykle, przybyli z całej Rosji i z zagranicy, nie zabrakło nawet grupy japońskich turystów, ekscentrycznie kolorowowłosych, za to przyodzianych w czarne płaszcze. Victoria i Sandy dostąpiły zaszczytu obserwacji swej wielkolepnej przyjaciółki tuż zza prawej kulisy.
       Edward z Loganem umiejscowili się w przejściu, na krzesłach przyniesionych przez inspicjenta. Patel wprost nie wytrzymywał z ekscytacji. Nie mógł usiedzieć, w ustach mu zasychało, a każdy ruch na ciemnej jeszcze scenie budził w nim żywsze bicie serca. Czyżby dziś wieczorem wszystko miało zmierzać do szczęśliwego finału?
       Światła zgasły, scena się rozświetliła, a orkiestra dała czadu, rozpoczynając uwerturę. Przedstawienie od początku prezentowało bardzo wysoki poziom, stojący za pulpitem Siergiej Nietopyriew zdawał się dostąpić przebóstwienia. Ale to Natalie, wcielająca się w Ankę, swoim wyjściem na scenę sprawiła, że, cała sala wstrzymała oddech. Jej mezzosopran dosłownie zaorywał publiczność, przyćmiewając wszystkich pozostałych bohaterów, w tym samego Czapajewa, choć grający go Walentin Pafnutjew bynajmniej nie odwalał chałtury.
       Skryte za kulisami dziewczyny wręcz nie poznawały przyjaciółki. Victoria w ogóle nie całkiem rozumiała operę, jednak wpatrywała się w wydarzenia (ob)sceniczne szeroko rozwartymi oczami, niekiedy zapominając na kilka sekund, że powinna przecież oddychać. Z kolei Sandy, chłonąc uszami nieziemski mezzosopran Natalie i obserwując jej posągowe kształty podkreślone kufajką i opięte taśmami amunicyjnymi, czuła, jak w jej wnętrzu rozpala się coś, co z pewnością nie było rewolucyjnym zapałem.
       Edward na widowni czuł w swej duszy nie mniejszy tajfun. Wprost nie mógł uwierzyć własnym oczom: ona tu była i pląsała dla niego. Patrzył na Natalie, jakby zobaczył trochę ducha, a trochę oryginalny Fender Jazz Bass z 1968 roku w idealnym stanie za 30 dolarów plus kilo szafranu gratis. Miał ochotę w najbliższej pauzie krzyknąć: „Tu jestem!” Kiedy zaś doszło do sceny z czyszczeniem karabinu, ku swemu wewnętrznemu zakłopotaniu Patel przekonał się, że jego dyndulus także jest koneserem sztuki operowej. Wreszcie poddał się pokusie…
- Jedaelo laundeu! – wyszeptał zaklęcie.
       Po kilku sekundach jeden z oświetlających estradę reflektorów powoli przekręcił się w stronę widowni, a złotowłosy snop światła padł prosto na Edwarda. Natalie, której publiczność zwykle jawiła się niczym skryty w mrokach ocean głów, dostrzegła go natychmiast, w czasie, gdy stojąc na jednej nodze wydobywała z siebie lamentacyjne partie w wysokich rejestrach – i głos jej zadrżał, a fermata, którą akurat ciągnęła, zaczęła się przedłużać w nieskończoność. Orkiestra zdębiała zdezorientowana, Nietopyriew podrapał się batutą po głowie. Jednak już po kilku sekundach Natalie złapała równowagę i z roztrzepotanym sercem dokończyła partię, która tego wieczoru brzmiała o wiele bardziej uczuciowo niż zwykle…


- Trzeba było powiedzieć chłopakom, żeby mi nagrali chociaż na komórkę – powiedział Mark Hades, siedząc z Bumbesem w pielmieniarni naprzeciwko opery.
- Czym się przejmujesz, przecież w internecie jest mnóstwo fragmentów, i to w porządnej jakości – zauważył kocowilk, choć zdawał się lekko nieobecny. – Może dogadasz się z dyrektorem tego tangla. Już nie mówiąc o tym, że zaraz będziesz miał swoją śpiewaczkę do dyspozycji.
- No niby racja – zgodził się lider zespołu Rezun Explosion. – Ale i tak to specjalna okazja. Wręcz historyczna…
       Z okna mieli doskonały widok na wejście do opery. Zapadł już zmrok, pod granatowym niebem lampy uliczne oblewały ulicę Kujbyszewa złotawym sijaniem. Pojedynczy przechodnie wlekli się chodnikiem, hałaśliwie przesunął opóźniony tramwaj.
       W pewnym momencie nadjechał fioletowy bus, podobny do marszrutki, po czym, bezczelnie zmieniając pas i przecinając torowisko, zaparkował przed operą, i to na zakazie parkowania. Tylne drzwi otworzyły się, uwalniając osobników, w których postawie było coś takiego, jak gdyby przyjechali na robotę.
- Ci tutaj niespecjalnie mi się podobają – zauważył Hades.
- Wiesz co, może faktycznie spróbujemy się jakoś dostać na to przedstawienie – orzekł kocowilk i wstał od stolika.
       Po kilku minutach kelnerka zbierała talerze ze stolika. Z irytacją zauważyła, że jeden z zagranicznych pielmieniożerców zabrał ze sobą widelec.


       Gdy nastąpiła aria, w której Anka podnosi Czapajewa na duchu, każąc mu pozbyć się nierewolucyjnych wątpliwości, zarówno Sandy za kulisami, jak i Edward na widowni poczuli ukłucie autentycznej zazdrości, choć doskonale wiedzieli, że to tylko inscenizacja. Geniusz wokalny Natalie okazał się niezwyciężony...
       Aria zmierzała w stronę finałowego, patetycznego crescenda, gdy wtem drzwi sali trzasnęły i do środka weszła gęsiego grupa dziewięciu starających się zachować maksymalną dyskrecję mężczyzn. Niektórzy byli w dresach, inni w skórzanych kurtkach, dwóch w malinowych marynarkach, a jeden w pasiastej marynarskiej koszulce. Nieliczni stali bywalcy, dogłębnie zorientowani w problemach Małej Opery Tragicznej, niechybnie rozpoznali w nich przedstawicieli gangu Palca, u którego dyrektor Wolfstein do niedawna miał spore długi.
       Na widok szalejącej po scenie Natalie nieproszeni goście unieśli dzierżone w dłoniach pistolety, karabiny Kałasznikowa i kije bejsbolowe. Nie zauważyli jednak kocowilka, który, korzystając z tłoku, niepostrzeżenie zakradł się na salę tuż za ich plecami. Bernard z całej siły pchnął najbliższego gangstera i ludzie Palca runęli jeden na drugiego jak kostki domina. Ten, który szedł przodem, zaskoczony oddał krótką serię w sufit.
       Zwykłych słuchaczy to nie dziwiło, w końcu opera traktowała o wojnie domowej, a Natalie grała kaemistkę, jednak grupa Japończyków pośrodku sali niemal synchronicznie wstała z miejsc. Nie byli to zwykli japońscy turyści, jeno wampiryczne zbiry nasłane przez straszliwego Namotore, a na ich czele stał Hebino Kisaku. Jakuzowie jak na komendę wyciągnęli broń spod płaszczy. Co prawda przed wejściem na widownię zmuszeni byli zostawić okrycia w szatni, ale poradzili sobie w prosty sposób: założyli płaszcze jeden na drugi i oddali szatniarce tylko jeden z nich.
       Bernard Bumbes nie czekał długo. Już przed wejściem wyczuł w pobliżu odrażającą woń wampirów, ale do tej pory nie mógł ich zidentyfikować. Odebrał kałasznikowa jednemu z powalonych bandytów i puścił krótką serię. Jednego jakuzę trafił, pozostali padli pod fotele. Publiczność zaczęła się lekko niepokoić.
       Z zaplecza przybiegł strwożony Aleksander Wolfstein.
- Towarzysze, o co chodzi? Przecież spłaciłem cały dług, jeszcze z odsetkami…
- Nic do ciebie nie mamy, okularniku! – odparł ataman bandytów, wskazując Natalie lufą swego makarowa. – Nam chodzi o nią! Dawaj ją, Stiopa!
       Jeden z rosyjskich gangsterów ruszył wzdłuż foteli w stronę sceny, lecz po przeciwległej stronie widowni, pod drugą ścianą, zerwał się do biegu jakiś inny osobnik. Biegli równolegle, ostrzeliwując się z pistoletów maszynowych, a ich kule druzgotały boazerię po obu stronach. Nie dobiegli do końca, zastrzeliwszy się nawzajem.
       Wolfstein próbował desperacko powstrzymać najeźdźców, ale któryś Japończyk wycelował w szefa Rosjan. Ten w ostatniej chwili uskoczył, a dwie kule trafiły dyrektora, rzucając nim o ścianę.
       Hebino Kisaku bez ociągania wysłał po Natalie trzech aniki uzbrojonych w katany. Nie tracili czasu na szukanie przejścia, skakali po fotelach w stronę sceny, depcząc słuchaczom po głowach. Pafnutjew dobył komandirskiej szabli, starł się z jednym z napastników, sparował cios i mocnym uderzeniem strzaskał orientalną klingę, za czym bez większego namysłu ściął wampirowi głowę. Drugiego Natalie spacyfikowała mieczem Częstocha, zaś trzeci, w trakcie skoku przez kanał dla orkiestry, przez nieszczęsnego Jeżebokowa na fagot nadziany został.
       Edward wydobył się z pierwszego szoku. Najważniejsze było ochronić Natalie! Wyciągnął rewolwer, odbezpieczył i z przykucu, chroniąc się za fotelami, starał się przycisnąć ogniem każdego, kto by próbował zbliżyć się do proscenium. Wtem jeden z bratanów od Palca wyjął zza pazuchy przeciwpancerną wyrzutnię rakietową i wymierzył w scenę. Patel dostrzegł go za późno, wycelował, nacisnął spust, lecz okazało się, że nie ma już nic w bębenku… Rakieta przecięła powietrze nad widownią, uderzyła w tylną ścianę sceny. Szczęśliwie Pafnutjew i Nanajcew zdążyli skoczyć do kanału dla orkiestry, a Natalie skryła się za kulisą i tylko fala uderzeniowa zbiła ją z nóg.
       Natenczas do publiczności dotarło wreszcie, że to nie jest element przedstawienia. Widownia zaczęła przypominać garnek wrzącego kapuśniaku. Słuchacze obojga płci, wydając przeraźliwe krzyki, panicznie przepychali się ku wyjściu. Zarówno jakuzowie, jak i ludzie Palca stanęli w obliczu ludzkiej fali, która porywała ich ze sobą, odciągając od towarzyszy i od sceny. Edward, pod naporem widzów wysypujących się z najbliższego rzędu, padł na ziemię, deptali po nim, obcasy wbijały się w żebra. W ostatniej chwili rzucił zaklęcie tworzące nad nim tarczę, broniąc się przed stratowaniem. Widzowie pchali się do foyer, pchali się za drzwi, przepychali się, gryźli. Korzystając z ogólnego zamieszania, jakiś wampir próbował zajść Natalie od strony kulis, ale zabłądził. Wujek Szura, rekwizytor, dopadł go i bez skrupułów przebił nogą od taboretu.
       Kiedy wreszcie słuchacze opuścili pomieszczenie, ku powszechnemu zdumieniu okazało się, że prócz rosyjskiej mafii i wampirów od Namotore na sali pozostała jeszcze jedna grupa. W ostatnim rzędzie drużyna bladolicych elegantów również powstała z miejsc. Natalie, wyglądając zza kulis, rozpoznała niektóre twarze: byli to Trabanci Doriana.
       Edward natychmiast rzucił w tamtą stronę zaklęcie. Potężny, sprężony podmuch rzucił Trabantami o ścianę, tylko jeden utrzymał się na nogach. Logan Klinkitt podniósł składane krzesło, na którym do niedawna siedział, i z wprawą zawodowego oszczepnika cisnął nim prosto w ostatniego wampirzego Mohikanina.
       Mark Hades wpadł do sali. Kisaku wycelował z pistoletu i z bliskiego dystansu trafił go w pierś na wysokości serca. Kula jednak odbiła się od żeleźca siekiery, którą Hades miał pod kurtką. Lider Rezun Explosion nie zamierzał dłużej jej tam trzymać, chwycił siekierę i na odlew rozpłatał łeb najbliższemu z wysłanników Doriana.
       Strzelanina rozpoczęła się już po całości. Orkiestra, bezpiecznie schowana w kanale, nie wychylała się, choć jeden z wiolonczelistów był weteranem Afganu. Walki nabrały charakteru pozycyjnego: każda z grup starała się pojmać Natalie żywcem, a nie dopuścić pozostałych do sceny. Kule latały rojami nad rzędami foteli. Edward i jego towarzysze, choć byli w mniejszości, jak najlepiej wykorzystywali fakt, że znaleźli się na obwodzie, dzięki czemu mogli szachować wszystkich bandytów.
       Problem polegał na tym, że siłę ognia jednak mieli mniejszą, a już Logan pozostawał zupełnie nieuzbrojony; zresztą był artystą, a nie walczerzem. Mimo wszystko podczołgał się na bająku do rozbitego fotela. Wyrwał trzymające się na aby-aby siedzisko, błyskawicznie wsprygnął w górę i z całej siły rzucił w szefa Trabantów, Marcela Radulescu, trafiając go w podbródek. Radulescu runął na parkiet, ale ten atak drogo Klinkitta kosztował. W pianistę wymierzył jeden z Rosjan i posłał w niego trzy kule z pistoletu. Dwie trafiły, Logan osunął się na fotele, pozostawiając na tapicerce purpurowe ślady. Gangster nie cieszył się długo, gdyż zaraz ściął go Bernard Bumbes.
       Po chwili jednak kocowilk musiał przyznać, że jego sytuacja jest taka se. Krótko mówiąc, amunicja się skończyła, a żadna inna broń nie leżała w zasięgu jego rąk. Co gorsza, rzucili się na niego dwaj jakuzi. Pierwszemu Bernard od razu rozkwasił kufę kałasznikowem, i to z taką siłą, że rozwalił zamek. Drugi z japońskich wampirów okrążył kocowilka, chwytając w półnelsona i próbując sięgnąć zębami tętnicy szyjnej, lecz Bumbes bez namysłu wbił mu w oko widelec roztropnie podiwaniony z pielmieniarni.
       Zanim zdążył się dobrze rozejrzeć, otrzymał potężny cios w żebra, który wypchnął zeń cały dech. Odzyskawszy postać wyprostowaną, kocowilk ujrzał potężnego draba, wyglądającego jak ponaddwumetrowa spotworniała wersja Donalda Sutherlanda. Przeciwnik skoczył jak pasikonik, lecz Bernard złapał go za wąsa i szarpnął w dół, aż tamten kwaknął łebem o oparcie fotela. Dryblas nie wyglądał jednak na szczególnie zmęczonego, zaatakował bykiem. W wąskim przejściu kocowilk ledwo zdołał się uchylić, nie uniknął jednak potężnego kopniaka. Przeleciał kilka metrów, upadł na ścianę, słysząc za plecami trzask pękającej boazerii.
       Olbrzym rzucił się nań z rozbiegu, Bernard odsunął się i jego oponent również zawarł bliższą znajomość ze ścianą, a z połamanych desek pozostały zgoła drzazgi. Kocowilk przejechał gigantycznemu opryszkowi ręką po twarzy, poczuł, jak paznokcie orzą ciało. Przeciwnik zerwał się i przyargumentował lewym prostym. Bernard zupełnie nie był gotowy, siła uderzenia odrzuciła go w dyskretne boczne drzwi, wiodące do bufetu.
       Kątem oka zdążył jedynie dostrzec, że strzelanina trwa i Rosjanie są w zdecydowanie najgorszej sytuacji ze wszystkich grup przeciwników. Kudłaty wielkolud zafiksował się jednak na Bumbesie i zanim ten zdążył cokolwiek przedsięwziąć, już brał na siebie kolejne ciosy. Niemal olimpijska pięść posłała Bernarda na przeszkloną ladę bufetu. Tłuczone szkło dołożyło swoją składkę do ogólnego hałasu, a bufetowy schował się pod barem.
       Dryblas dopadł rozciągniętego na potłuczonym bufecie kocowilka, dał mu profilaktycznie jeszcze raz po twarzy i wyciągnął brzytwę, by dokończyć dzieła. Bumbes końcami palców namacał najbliższy talerz z sałatką z tuńczyka, schwycił i w najlepszym slapstickowym stylu wprykował przeciwnikowi w twarz. Gdy zaś olbrzym, zdezorientowany i oślepiony, zawahał się na moment, kocowilk chwycił ocalały jakimś cudem kufel z piwem i za jego pomocą ostatecznie go znokautował.
       Na chwiejnych nogach, brocząc krwią z rozoranych pleców, Bernard Bumbes podniósł się. Chciał wracać na salę albo przedostać się za kulisy i ewakuować Natalie, zanim dopadną ją tamci. Ledwo jednak zrobił dwa kroki, ktoś podkradł się ledwo zauważalnie. Kocowilk poczuł lekkie uderzenie w bok szyi i nagle stracił przytomność.


       Bitwa na widowni trwała. Ludzie Palca rzeczywiście zostali zepchnięci do defensywy przez obie grupy wampirów. One z kolei, uwikłane w walkę między sobą, nie czyniły większych postępów w stronę sceny. Wszystkim już powoli kończyła się amunicja. Mark Hades próbował pozyskać broń, ale dopadło go na raz czterech Trabantów Doriana, chwytając w potężne uściski. Marny koniec zdawał się kwestią czasu, dopóki Hebino Kisaku nie odstrzelił tego z wampirów, który unieruchamiał prawicę Hadesa. Wówczas cny thrashowiec, mając swobodę w operowaniu siekierą, wyrąbał sobie drogę ku wolności. Razy, jakie go spotkały, osłabiły go jednak na tyle, że zmuszony był uciec na korytarz…
       Edward krył się na podłodze między fotelami. Naboje już wszystkie wyczerpał, teraz atakował przeciwników zaklęciami: kulą mrozu, deszczem niematerialnych strzał czy nagłym atakiem fotelofobii, od którego jeden kobaltowowłosy jakuz na miejscu zemdlał. Patel nie zdawał sobie jeszcze sprawy, że już tylko on stoi pomiędzy trzema grupami bandyckimi a Natalie…
       Wtem po podłodze ku niemu złowieszczo poturlikał się granat odłamkowy. Edward gwałtownie rzucił się w tył, ołowiane szerszenie kul zagwizdały obok niego i wbiły się w zmaltretowaną boazerię. Patelowi udało się wyrwać spomiędzy foteli dosłownie na moment przed eksplozją, ale i tak podmuch szwyrnął go na ścianę. Był tu idealnym celem zarówno dla Trabantów, jak i pozostałych, więc odruchowo, wiedziony instynktem samozachowawczym, skoczył przez drzwi do foyer.
       Przycupnął za framugą, próbując sobie przypomnieć, jakie zaklęcia jeszcze mu zostały. Wtem uśmiechnięta, na oko siedemdziesięcioletnia Japonka w okrągłych okularach, której czarny strój urozmaicała jedynie liliowa apaszka, skoczyła na Edwarda, wgryzając się w jego szyję. Patel próbował walczyć, okładał wampirzycę pięściami, ale to nie pomagało, zwłaszcza, że dobrała się do nie tak dawno przecież zagojonej rany po ukąszeniu niesławnej Stelli. Ból był paraliżujący, Edward czuł, jak nieuchronnie ucieka z niego życie. Zmąciło mu się przed oczami, głowa opadła. To koniec…
       Łup. Słabnący Patel poczuł szarpnięcie. Wampirzyca na moment zostawiła go w spokoju, by pozbyć się tego, kto przeszkadzał jej w jedzeniu, ale nie spodziewała się kogoś tak zdeterminowanego. Tajemniczy wybawca Edwarda zadawał Japonce ciosy czymś, co wyglądało na styl od łopaty.
       Odgłosy bicia ucichły. Jasnowłosa postać uklękła nad Edwardem, próbując zatamować krwawienie. Edward ostatnim wysiłkiem dotknął rany i rzucił zaklęcie tamujące, które na niewiele się przydawało, ale w tej sytuacji było lepsze niż nic.
       Wciąż pozostawał wyczerpany, a przez drzwi wpadły z sali do foyer kolejne granaty. Osoba, która uratowała Edwarda, nie zastanawiała się zbyt długo. Uklękła, chwyciła go za barki i przetoczyła się z nim po podłodze, jak najdalej od zagrożenia. Skoziołkowali razem po kilku stopniach biegnących z foyer do hallu, zatrzymali się przed doszczętnie zdemolowaną kasą, gdzie półleżała nieprzytomna kasjerka z sińcem na twarzy.
       Edward wyglądał źle.
- No to muszę sobie ekspresowo przypomnieć, jak to szło z tą pierwszą pomocą – mruknęła Victoria Turner, znów się nad nim pochylając.


       Z chwilą wyeliminowania Edwarda nic już nie stało pomiędzy Natalie a jej prześladowcami. Wszystkie trzy grupy, Trabanci, jakuzi i gang Palca, zaczęli ostrożnie, skokami przemieszczać się ku scenie, trzymając siebie nawzajem na oku. Natalie stała za kulisą z mieczem w ręku, gotowa walczyć, aż wygra albo przegra. Sandy, czując się w obowiązku bronić ukochanej, wyciągnęła i otworzyła scyzoryk Paula Bunyana, którego jeszcze ani razu nie napoiła krwią. I wtedy…
- Natalie, aleś ty intelegientna! – wykrzyknęła zaszokowana Herbstówna. – Przecież masz karabin maszynowy!
       Faktycznie, Natalie zupełnie zapomniała o służącym jej w przedstawieniu autentycznym maximie, porzuconym teraz u skraju sceny. Podbiegła, ustawiła kaem jak należy, poprawiła taśmę i puściła serię. Maxim zaterkotał złowrogo, u wylotu lufy zabłysły płomienie. Pokryła ostrzałem całą, w tym momencie jednoznacznie już wrogą widownię, ale jej ogień wydawał się nie czynić napastnikom żadnej szkody.
- Ślepaki! – krzyknęła zrozpaczona.
       Zrazu zaszokowani obecnością broni maszynowej, zarówno gangsterzy, jak i wampiry podjęli nieubłagane natarcie ku Natalie. Wydawało się, że zaraz dopadną ją i rozszarpią na strzępy, nie mogąc się dogadać, komu powinna przypaść tak sławna mezzosopranistka…
- Łap! – zawołała Sandy, rzucając Natalie taśmę z ostrą amunicją, którą nieszczęsny Wolfstein kupił ongiś razem z cekaemem. Natalie złapała, otworzyła zamek, wyrzuciła taśmę ze ślepymi nabojami i założyła tę ostrą. W chwili, gdy ryglowała zamek, butelkowozielonowłosy jakuza wskoczył już na scenę i wyciągał ku niej łapy. Długa seria odrzuciła go kilka metrów z powrotem.
       Przedtem Natalie zawładnęła nad salą siłą głosu, a teraz siłą ognia. Ostrzeliwała równomiernie wszystkie, dokumentnie już zdemolowane rzędy foteli, czterech napastników zabiła, pozostałych zmusiła, żeby zalegli na podłodze. Teraz pozostawało tylko, żeby przyszedł ktoś i ich wykurzył.
       Skupiona na prowadzeniu ognia, Natalie nie zauważyła, jak po cichu, na bosaka, skrada się Olga Nikiforczuk. Blond sopranistka zarzuciła jej na szyję pas do pończoch i zaczęła dusić. Odciągnąwszy znienawidzoną rywalkę od maxima, rzuciła ją na deski, wyjęła nóż, zadała cios. Drugi, trzeci, dziewiąty …
- Natalie!!! – Sandy wydała z siebie rozdzierający, pełen bólu krzyk.
       Bez namysłu Herbstówna chwyciła metalową skrzynkę na amunicję, wbiegła na scenę i na odlew walnęła Nikiforczuk w głowę. Sopranistka zachwiała się, wypuściła zakrwawioną Natalie, która legła bezwładnie na podłodze. Sandy dopadła jej i nie dawała pardonu. Biła zaciekle i wściekle, z całą nienawiścią, tak długo, aż i głowa, i skrzynka stały się czerwone i odległe od pierwotnego kształtu. Wtedy odrzuciła skrzynkę, dopadła swej poszkarłatniałej ukochanej i ułożyła sobie jej głowę na kolanach. Natalie była poważnie ranna, Olga Stiepanowna dźgnęła ją ostatecznie siedemnaście razy.
- Natalie, nie odchodź – błagała Sandy przez łzy. – Wszystko będzie dobrze, wszystko w porządku, nie dam ci umrzeć…
       Rozpacz ogarnęła ją do tego stopnia, że w ogóle nie zwróciła uwagi na wkroczenie do sali jeszcze jednej grupy ludzi z bronią. Tym razem jednak była to policyjna specgrupa.
- Ja chrzanię, towarzysze! – jęknął dowódca antyterrorystów, obserwując rozmiary zniszczeń. – To nie Moskwa, tu się takie rzeczy w teatrach nie wyrabiają!
       Za nimi widać było ratowników medycznych i strażaków, bo foyer na lewo od sali stało już w płomieniach. Mała Opera Tragiczna zakończyła działalność w tragiczny sposób.


1 komentarz:

  1. O Borze Najzieleńszy, jaka piękna rozpierducha!!!

    OdpowiedzUsuń