Ten rozdział ukazuje się w rocznicę rozpoczęcia mrocznej opowieści o
Paranormalnej Natalii wśród mroków paranormalności, z tej też okazji przesyłam
podziękowania wszystkim Czytelnikom. Pierwsza część rozdziału jest poza tym w
szczególności dedykowana Norweskiej Łączniczce w podzięce za pomoc i
inspirację, druga zaś część jest z dedykacją dla Kal.
Po otrzymaniu
pomocy finansowej i zdobyciu niezbędnego wyposażenia Sandy i Victoria były już
gotowe wyruszyć w podróż do Europy.
- To jedźmy już na to lotnisko –
powiedziała Turnerówna, nie mogąc się doczekać kolejnego etapu drogi.
- Jakie lotnisko? – Sandy
spojrzała na nią zaskoczona. – Jaja sobie robisz? Ja się boję latać!
- To jak zamierzasz się dostać do
Polski?
- No jak to jak, Vicky Mae,
czasem, jak zadasz pytanie, to witki opadają. Jasne, że drogą morską!
- Wiesz co – rzekła Victoria. -
Może akurat ty dasz radę przepłynąć cały ocean, ale ode mnie tego nie oczekuj.
- Nie zamierzam płynąć wpław –
oznajmiła otwarcie Herbstówna. – Zamierzam zorganizować jakiś statek.
Zaraz
udały się do portu morskiego, aby poszukać czegoś odpowiedniego. Sandy marzyła
o wycieczkowcu, ale jakoś akurat na żaden nie natrafiły, więc zdecydowała się
na rejs do Rotterdamu drobnicowcem „Grampian Maypole”, przewożącym transport
opon do traktorów.
Kapitan Robert
Wasserhahn początkowo zarzekał się, że nie zabiera pasażerów, ale poddany
bodźcom audiowizualnym w postaci widoku wybujałego dekoltu Victorii i szelestu
dolarów trzymanych przez Sandy, przypomniał sobie, że ma na statku parę kabin
pasażerskich, z których niekiedy korzystali przedstawiciele firm, których
własnością było przewożone cargo. Dlatego dziewczyny trafiły do niewielkiej,
acz dość przytulnej kajuty. Co prawda musiały spać w jednym łóżku, z czego
Sandy nie była szczególnie zadowolona, ale doszła do wniosku, że skoro udało
jej się kiedyś przeżyć tydzień na obozie w Appalachach, to już w każdych
warunkach da sobie radę.
„Grampian
Maypole” odbił od brzegu. Gdy załoga krzątała się za ich plecami, przyjaciółki
wpatrywały się w coraz bardziej się oddalającą linię brzegową. Nie wiedziały,
co przyniesie im przyszłość na obcej ziemi…
- A tak w ogóle – odezwała się
Victoria – w którym stanie poza Pensylwanią podobało ci się najbardziej?
- W Virginii chyba. A tobie?
- Na Florydzie. No wiesz, to
słońce, te plaże, ci chłopcy…
- Ja tylko żałuję, że nie
zahaczyłyśmy o Delaware – wyznała Sandy.
- Dlaczego?
- Mogłybyśmy tam zarejestrować
działalność gospodarczą – Herbstówna rozmarzyła się. – „Sandvik – Usługi
Detektywistyczne”.
- A masz licencję detektywa? –
zapytała Victoria niepewna. – Na filmach prywatni detektywi zawsze mają
licencje.
- Nieważne – Sandy wzruszyła
ramionami. – Może być i „Vixan – Doradztwo Personalne, spółka z nieograniczoną
nieodpowiedzialnością”. Więcej drzwi się przed tobą otwiera, jeżeli mówisz, że
jesteś z firmy. Ale teraz to już po ptokach, Stany zostawiłyśmy za plecami.
Płynęły
po morzu falami. Victoria przez większość dnia opalała się na pokładzie.
Marynarze zaczęli ją ganiać, bo się przy robocie o nią potykali, więc Sandy
kazała jej się opalać na dachu nadbudówki. Sama Herbstówna siedziała w kajucie
i z fascynacją przemieszaną z mesmeryczną odrazą czytała najnowszy bezseler
„Sześćdziesiąt szarych szeptów” bądź, dla odmiany, kontemplowała swoje nowe
wspaniałe glany. Posiłki przynoszono im z kambuzu. Kiedy dziewczyny siedziały w
kajucie razem, zwykle rozmawiały o tym, w jaki sposób zamierzają wyciągnąć
Natalie z kłopotów i co zrobią dalej, a Victoria rozpływała się w zachwytach
nad Jimmym Kataoką.
- On jest taki słodki! –
przeżywała. – W ogóle Japończycy mają w sobie to coś. Czy oni się w ogóle mogą
komuś nie podobać?
- Mogą – przyznała Sandy,
polerując glany. – Na przykład mnie.
- Miałaś tatę w Wietnamie, że tak
nie lubisz Azjatów? – zdziwiła się Victoria.
- Dlaczego nie lubię? – Sandy
wzruszyła ramionami. – Ludzie jak ludzie. Ani mnie oni ziębią, ani grzeją.
- No, mnie ten Jimmy zdecydowanie
grzeje – Vicky Mae rozmarzyła się.
- Bo ciebie to w ogóle wszyscy
grzeją – wypaliła Herbstówna, zupełnie nie przejmując się faktem, że ze względu
na wieloznaczność czasownika jej stwierdzenie brzmi dosyć ordynarnie. Victoria
wszelako nie przejęła się tym.
- Ciekawe, czy ma brata –
zastanawiała się.
Sandy
westchnęła. Ten tekst zawsze się pojawiał, ilekroć Victoria się dowiadywała, że
chłopak, który się jej spodobał, ma już dziewczynę.
- A skąd wiesz, że jest zajęty? –
zauważyła. – Widziałaś go dosłownie przez moment.
- Bo tak się zastanawiam… -
wyjaśniła Turnerówna. – Jak już uwolnimy Natalie, to pasowałoby jej znaleźć
jakiegoś chłopaka. Wtedy Jimmy byłby mój, a dla niej by został jego brat.
- A jeżeli on nie ma brata, to co
zrobisz? – Herbstówna wytknęła słaby punkt w jej planie.
- Nie wiem… - Victoria była
wyraźnie zbita z tropu. – Ale Natalie powinna mieć chłopaka. Należy jej się po
tym wszystkim.
- Manie chłopaka jest chore –
stwierdziła autorytatywnie Sandy. – A gdzie równość? A potem, jak odejdzie, to
powiesz, że jakaś lasia ci go zabrała. Ona go zabrała, jak torebkę albo ajpada.
Jakby sam nie miał rozumu. Zresztą w takich razach faceci sami wolą udawać, że
nie mają.
- Skąd wiesz, jak się zachowują
faceci, skoro nigdy żadnego nie miałaś?
- Się chodzi, się obserwuje –
Sandy, znudzona tematem, wróciła do lektury.
- A ty byś nie chciała kogoś
mieć? – Vicky Mae spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem.
- Mój prapraprapradziadek kogoś
miał – rzekła Sandy. – A potem była wojna secesyjna.
Czwartej nocy
rejsu Sandy musiała wyjść do toalety. Po ciemku jednak pomyliła drogę i zeszła
na niższy pokład. Dłuższą chwilę zmagała się z ciężkimi drzwiami. Kiedy
wreszcie udało się je otworzyć, toaletę, owszem, znalazła. Zastanowiło ją jednak
co innego. Na całym pokładzie było o wiele chłodniej niż w pozostałych
częściach statku, Sandy miała gęsią skórkę. Mrozem się tego nie dało nazwać, ale
temperatura kojarzyła się z listopadowym dniem, dodatkowa bluzka byłaby
konieczna…
Herbstówna
poczuła się zaintrygowana i z korytarza, przy którym była toaleta, udała się do
najbliższej ładowni. Pomieszczenie, wypełnione pryzmami kartonów, ewidentnie
miało charakter chłodni. Gdy Sandy przemykała korytarzami pomiędzy pudłami, zimny
podmuch szedł z wiatraków umieszczonych pod podłogą. Dobrze, że preferowała
spodnie, nie miała ochoty robić z siebie Normy Jeane Mortenson.
Nie sądziła,
aby transport opon musiał wymagać chłodzenia, więc tym bardziej zainteresowała
się tajemniczym ładunkiem. Ściągnęła jeden karton z niezbyt wysokiej pryzmy, a
potem wyjęła z kieszeni scyzoryk Paula Bunyana i rozcięła opakowanie. Wewnątrz leżały
polietylenowe worki z bananami różnego kształtu i wielkości.
- Więc to tak! – mruknęła
zaintrygowana.
Odłożyła
karton z powrotem na pryzmę i przykryła go innym, żeby nie było widać
rozcięcia. Następnie wymknęła się z pokładu chłodniczego, starannie zamykając
za sobą drzwi.
Rankiem,
gdy wstawały, Herbstówna podzieliła się z przyjaciółką odkryciem.
- Słuchaj – powiedziała. – Ten
drobnicowiec w rzeczywistości jest zamaskowanym bananowcem!
- Chcesz powiedzieć, że… - Vicky
Mae była zdezorientowana - oni przemycają banany?
- Najwyraźniej – Sandy zaczęła
przymierzać glany. – Ciekawe, po co im to.
Ledwo
zawiązała swoje wspaniałe obuwie, do kajuty zapukał starszy marynarz i kazał
dziewczynom wyjść na pokład. Sandy poczuła nagły niepokój, ale niczego nie dała
po sobie poznać. Okazało się jednak, że jej obawy były całkowicie uzasadnione.
Na
pokładzie zebrała się większość załogi pokładowej. Pierwszy oficer Ortiz
czekał na pasażerki z pistoletem w garści. Sandy, spoglądając w bezlitosne,
czarne oko lufy, poczuła w żołądku bulgoczącą żelazną dłoń.
- Co to ma znaczyć? –
zdenerwowała się.
- Odkryłyście naszą tajemnicę –
powiedział kapitan posępnym tonem. – Nie możemy pozwolić, abyście dotarły na
ląd.
- Za burtę z nimi i po krzyku! –
powiedział jeden z marynarzy.
- Ale zaraz, jaką tajemnicę? – zdziwiła
się Herbstówna. – Że przewozicie banany? Po co z tego robić wielkie halo?
- To są banany niezgodne z
rozporządzeniem UE nr 2257/94 z dnia 16 września 1994 – wyjaśnił Wasserhahn. – Poniżej
minimalnej długości, o nieprawidłowej krzywiźnie, wiązki ucięte razem z
fragmentami łodygi i tak dalej. Przemycamy je dla eurosceptyków, którzy nie
chcą jeść bananów mieszczących się w normie europejskiej.
Sandy
spoglądała niespokojnie to na Victorię, to na kapitana, to znowu na pierwszego
oficera, mierzącego do nich drżącymi dłońmi.
- A więc przemycacie banany –
powtórzyła. – No i spoko. Jaki to ma związek z nami?
- Dowiedziałyście się – rzekł
ponuro kapitan. – Nasz biznes jest dochodowy, więc same rozumiecie, że musimy
się was pozbyć, abyście nikomu nie powiedziały. To nic osobistego.
- Ale komu byśmy to miały mówić?
– sprzeciwiła się Herbstówna. – Że przemycacie niedorobione banany dla jakichś oszołomów?
Ja to pstrykam. To jest za słabe nawet na anegdotę dla znajomych na fejsie.
- Nigdy nie opowiecie już nikomu
żadnej anegdoty! – zdenerwował się Wasserhahn. – Ortiz, dawaj je do burty!
Nagle
Sandy spojrzała gdzieś za plecy pierwszego oficera.
- Piraci! – krzyknęła.
Wszyscy
marynarze odwrócili się w tamtą stronę, Ortiz nie był wyjątkiem. Herbstówna natychmiast
kopnęła go z glana w część indyczną, odbierając mu nie tylko chęć walki, ale i
sam pistolec.
- Układ sił nam się trochę
zmienił – powiedziała, celując do kapitana.
- Młoda damo, nie masz pojęcia,
jak się tym posługiwać – Wasserhahn próbował przemówić jej do rozsądku.
- Założysz się? – zapytała Sandy,
wodząc lufą na przemian od niego do innych członków załogi.
Z
bronią palną miała już doświadczenie. Na dwunaste urodziny dostała od ojca
wiatrówkę. Wybrali się wtedy na polowanie, ale nie zaszli daleko, bo już dwie
przecznice dalej Sandy postrzeliła w nogę jakąś emerytkę. Potem tłumaczyła się,
że chciała jej tylko załatwić wyższą rentę inwalidzką.
- Dobrze wiem, że nie strzelisz –
powiedział Wasserhahn. – Oddaj broń.
- Strzelę – zaprzeczyła
Herbstówna. – Mogę nawet zabić. Który z was chce się o tym przekonać?
- Kończmy tę komedię – kapitan
splunął na pokład. – Zabierz jej tę spluwę, Molnar.
Starszy
marynarz ruszył pewnym krokiem w kierunku dziewczyn. Nagle rozległ się strzał.
- Aaaa! – Molnar ryczał z bólu,
zwijając się u stóp reszty załogi i smarując pokład krwią. – Moja noga, moja
pieprzona noga!
- To był dopiero strzał
ostrzegawczy – wycedziła Sandy.
- Dobra – powiedział pobladły
Wasserhahn. – Czego chcesz?
- Płyniemy do Polski – zażądała
Herbstówna, kątem oka obserwując Vicky Mae, która przez całe zajście stała i
się trzęsła.
Wtem
statek zachwiał się potężnie na fali. Sandy straciła równowagę i wypuściła
pistolet, który upadł na pokład i zjechał gdzieś pod szalupę ratunkową. Ortiz
podskoczył, złapał Herbstównę za ramię i potrząsnął nią jak szczurem. Jakiś
inny marynarz rzucił się na Victorię.
- Drogie panie – rzekł kapitan
Wasserhahn. – Mogliśmy tę sprawę rozstrzygnąć po dobroci, ale wy
postanowiłyście inaczej. Wobec tego będzie nie po dobroci.
- Można by się jeszcze zabawić –
zauważył kucharz, sugestywnie manipulując przy pasku od spodni.
- Piraci! – krzyknął ktoś.
- Dajcie spokój, drugi raz się
nie dam nabrać – powiedział pierwszy oficer. I zaraz padł plackiem, gdy rozległa
się seria z kałacha.
Przez
obie burty zaczęli wskakiwać czarnoskórzy osobnicy. Pokład wręcz zaroił się od
nich. Tiszerty, koszulki koszykarskie, szorty, galabije, flanela. Turbany,
kominiarki, bejsbolówki, dokerskie czapki z dzianiny. Jedni boso, drudzy w
japonkach. Większość miała przy sobie rozmaite odmiany kałasznikowa, ale jeden
dzierżył nawet granatnik przeciwpancerny. Rozeszli się po pokładzie z bronią
gotową do strzału, wydając z siebie głośne, starannie wystudiowane „Arr!”.
Kiedy już
otoczyli marynarzy oraz dziewczyny, zajęli strategiczne punkty i zabezpieczyli wszelkie
luki, zza burty wyszedł mężczyzna, na którego widok Victoria zupełnie
zapomniała o grożącym niebezpieczeństwie. Był to czarny w wieku około
dwudziestu pięciu lat, w znacznie bardziej markowych ciuchach niż pozostali, a
na jego głowie pyszniło się wielkie afro. W dłoni trzymał megafon i zaraz
przemówił z akcentem godnym BBC:
- To jest napad somalijskich
piratów, arr! Proszę zachować spokój i nie stawiać żadnego oporu, arr! Każdy powinien
oddać się do naszej dyspozycji, wykonywać wszelkie polecenia i oddać
kosztowności, arr, arr, arr! Jakikolwiek opór zostanie stłumiony z całą
brutalnością i butelka rumu.
Za
piratem z afro wyszedł jeszcze jeden, dźwigając na plecach radiostację. Dowódca
grupy abordażowej przekazał przez radio jakiś meldunek, po czym przeszedł do
rzeczy.
- Gdzie mechanicy? – zapytał
kapitana.
- W maszynowni – odrzekł
zaszokowany Wasserhahn.
- Doskonale – ucieszył się pirat
z afro. – Prowadź pan na mostek.
Resztę
załogi napastnicy zapędzili pod pokład, natomiast pasażerki pozostały na
pokładzie, otoczone piratami. Vicky Mae czuła wręcz, jak pochłaniają ją głodne
spojrzenia morskich rozbójników.
- Arr! – odezwał się jeden z
nich. – Te dwie zabieramy ze sobą!
I
zaraz Sandy poczuła, jak na jej nadgarstkach zaciskają się kajdanki. Przypływ
adrenaliny, jaki ją ogarnął w momencie, gdy zaatakowała Ortiza, właśnie ją
opuścił i nie czuła się na siłach robić cokolwiek poza obserwacją zgiełku
dookoła. Jedni z piratów wyczyścili kabiny załogi i ćmili teraz amerykańskie
papierosy. Inni wzięli się do żurawi i zaczęli wyciągać z ładowni na pokład
palety z oponami.
Duży,
biały statek, który jakiś czas temu pojawił się na horyzoncie, zaczął się
przybliżać, aż wreszcie dziewczyny dostrzegły monumentalny wycieczkowiec. To
musiała być luksusowa krypa, rejs na pewno kosztował ładnych parę kafli. Był
coraz bliżej, dało się już wyodrębnić liberyjską banderę i wymalowaną na burcie
nazwę: „Sweet Emily”. W końcu zbliżył się do „Grampian Maypole” na tak
niewielką odległość, że stały niemal burta w burtę. Otworzyła się furta w
burcie, gdzieś stamtąd – dziewczyny nie widziały, skąd – wynurzyło się potężne
ramię żurawia i zaczęło zagarniać towary wyciągnięte przez łotrowodniaków na
pokład.
Dowódca
piratów wrócił na śródokręcie.
- Arr, do kroćset! – powiedział z
uznaniem. – To będą bogate łupy!
- Mamy jeszcze dwie branki, arr!
– zauważył pirat z granatnikiem, wskazując Sandy i Victorię.
- Pozwólcie nam chociaż zabrać
bagaże – rzuciła Herbstówna.
- Nie ma sprawy, arr! –
uśmiechnął się „afro” i zahurgotał coś po somalijsku do jednego z towarzyszy.
Ktoś
przygotował pustą paletę. Piraci położyli na niej bagaż dziewczyn i kilka
innych toreb. Potem pirat w stroju koszykarskim chwycił Sandy i wrzucił ją na
paletę jak worek kartofli, a Victorię sam na nią zaprowadził, trzymając pod
ramię, aby nie stawiała oporu.
Nastała
straszna chwila, kiedy dziewczyny, wraz z piratem, bagażem i paletą, wisiały w
powietrzu, niesione dźwigiem na pokład „Sweet Emily”, czując tylko lęk
wysokości i przerażającą woń dużej ilości tanich perfum. Wreszcie jednak chwila
ta dobiegła końca, a Sandy i Victoria stanęły na wycieczkowcu.
- Kogoś mi tu przyniósł? –
odezwał się do „koszykarza” brzuchaty Murzyn z bujnymi bokobrodami. Miał na
sobie białą czapkę bosmana i czarny sweter z trupią czaszką.
- Mamy dwie branki, panie
bosmanie, arr! – zameldował pirat.
- O matko – bosman nie wyglądał
na zadowolonego. – Niech Barre szykuje dla nich kabinę. I nie popisuj się tak
tym „arr!”.
- Co somalijscy piraci robią na
środku Atlantyku? – Sandy spojrzała na niego złym wzrokiem.
- A gdzie niby mielibyśmy pływać?
– bosman spojrzał na nią jak na idiotkę. – Na Oceanie Indyjskim, gdzie wszyscy
się nas spodziewają, a poza tym rynek już jest nasycony? Wy, biali ludzie,
macie naprawdę dziwne pomysły…
- Jak na Somalijczyka, nieźle pan
mówi po angielsku – pochwaliła Victoria.
- Coo? – zdenerwował się bosman.
– Nie jestem Somalijczykiem. Jestem Hammond Skukuza, potomek wielkiego
wojownika Sigcwelegcwele kaMhlekehleke!
- To Amerykanki – zwrócił mu
uwagę „koszykarz”. – Do nich trzeba prosto. Niech pan im po prostu powie, że
jest z RPA.
Hammond
Skukuza zaczął się rozglądać za czymś, czym mógłby rzucić w podwładnego, ale
tymczasem Sandy jeszcze bardziej wytrąciła go z równowagi, żądając widzenia z
kapitanem.
- Z kapitanem? – Zulus spojrzał
na nią jak na wariatkę. – Nie ma sprawy. Jakby co, to sama tego chciałaś.
Wycieczkowiec
„Sweet Emily”, chociaż w rzeczywistości był statkiem pirackim, prezentował luksusowy
poziom. Kajuta kapitańska natomiast to był luksus luksusu. Heban, mahoń, jedwab
i mosiądz rozsiadły się po pomieszczeniu. Tu barek, tam wielki globus (a w nim
pewnie też barek), gdzieś tam w głębi stała nawet fisharmonia. Na ścianie
wisiała czarna bandera z czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, pod którymi
widniał wyhaftowany napis: „SUNDAY LOGISTICS”
- Niedzielni logistycy? –
zdziwiła się Sandy.
Pośrodku
kajuty rozciągała się trzymetrowa kanapa, na niej zaś zasiadał kapitan piratów.
Okazało się, że to całkiem młody facet, a do tego tak diabelnie przystojny, że
nie tylko Victoria, ale nawet Sandy zaniemówiła z wrażenia. Przypominał znanego
aktora Błażeja Cabbagefielda, tyle że był zupełnie niepodobny. Był wysokim,
wysmukłym blondynem o szarych oczach i drapieżnym w swej subtelności nosie. Miał
na sobie dwurzędową białą marynarkę, ale Victoria nie umiała rozróżnić, czy
jest to marynarka handlowa, czy wojenna.
- Widzę, że mamy gości –
powiedział z uśmiechem tak szyderczym, że przyciągał Turnerównę niczym
elektromagnes. – Panie pozwolą, że się przedstawię. Jestem kapitan Adrian
Sunday.
Z
ukontentowaniem przyjrzał się ich zaszokowanym twarzom, po czym wyjaśnił:
- Tak, z tych właśnie Sundayów.
Chociaż
Horton leżało daleko od morza, również i tam dotarła sława, jaką w mrocznych
czasach wojny o niepodległość cieszył się straszliwy korsarz Mortimer Sunday.
Przez piętnaście lat był on postrachem brytyjskich żeglarzy, a bohaterem dla
mieszkańców Karoliny Północnej, i dał mu radę dopiero jakiś Angol o nazwisku
Scolding.
- Rodzinny biznes nadal
funkcjonuje? – Sandy spojrzała na kapitana znad okularów.
- Nie inaczej – Adrian Sunday
znów się uśmiechnął i zaczął nalewać whisky do szklanek. – Właściwie to ja go
reaktywowałem. W Rogu Afryki jest dużo rąk do pracy.
- Czyli co? – zapytała Herbstówna.
– Biały bwana łaskawie daje zajęcie czarnym niewolnikom?
Sunday
wstał, spojrzał na nią zimnym, stalowym wzrokiem.
- To nie są niewolnicy –
powiedział. – To są pracownicy przedsiębiorstwa. Daję im opiekę medyczną i
płacę składki emerytalne. Każdy z nich ma konto w banku na Bahamach…
- Aha! – Herbstówna popatrzyła na
niego z pogardą. – Konta na Bahamach, statek zarejestrowany w Liberii, a sama
firma pewnie w Delaware?
- Skąd wiesz? – kapitan obrzucił
ją niespokojnym spojrzeniem.
- Też bym zarejestrowała firmę w
Delaware, gdybym chciała się zająć piractwem.
- Kto to jest ten z dużym afro? –
zapytała Victoria, chociaż głos się jej łamał od samego przebywania w jednym
pomieszczeniu z takim przystojniaczem i od świadomości, że gdzieś tam na korytarzach
statku jeszcze drugi, i którego w takim razie wybrać, panie premierze.
- Geedi? – domyślił się Adrian
Sunday. – To oficer operacyjny. Jeden z moich najwyżej wykwalifikowanych ludzi,
studiował piractwo na Mad Mullah University of Galguduud.
W
tym momencie przyszedł bosman Skukuza, aby zameldować, że cargo z „Grampian
Maypole” zostało już przeładowane, a załoga naćpana, aby słabiej pamiętać
szczegóły napadu. W związku z tym można odpływać.
- Co z nami zrobicie? – Sandy
zdobyła się na zadanie zasadniczego pytania.
- Zobaczymy po przybyciu do portu
– kapitan uśmiechnął się tajemniczo. – Na razie bądźcie moimi gośćmi. Możecie
się poruszać po całym statku do pokładu B włącznie.
- Tylko mi nie właźcie do
warsztatu, bo nie ręczę za siebie! – zagroził bosman.
Rozpakowawszy
się w luksusowej kajucie, dziewczyny poszły do restauracji. Na obiad była zupa
ogórkowa, pieczeń wołowa, sałatka z awokado i butelka rumu.
- Wygląda na to, że ci piraci nie
są tak straszni, na jakich wyglądają – uznała Sandy. – W każdym razie lepsi od
tamtych z bananodrobnicowca, przynajmniej nie ukrywają, że chodzi im o
nielegalny dochód.
- No pewnie, że nie są straszni!
– Victoria uśmiechnęła się, podbródek trzymając na splecionych dłoniach. –
Przecież ten kapitan jest taki przystojny…
Kilka
następnych dni rejsu minęło spokojnie. Vicky Mae wszędzie chodziła w kostiumie
kąpielowym z nadzieją zwrócenia na siebie uwagi kapitana lub ewentualnie
Geediego, dowódcy grupy abordażowej. Jej przyjaciółka w tym czasie próbowała
się nauczyć języka somali, lecz jej próby zwykle skutkowały tym, że piraci
grozili jej wyrzuceniem za burtę. Gróźb swoich nie dawali jednak rady
zrealizować, bo Sandy była od nich o wiele zwinniejsza.
Dziewczyny
żywiły się w dalszym ciągu w restauracji; kucharz okazał się profesjonalistą
wysokiej klasy. Co prawda na skutek ostatniej ekspropriacji ładownie statku
wypełniły się bananami, które należało zjeść w pierwszej kolejności, aby się
nie zmarnowały, ale przy inwencji kucharza nie był to poważny problem. Victoria
i Sandy korzystały również z położonego na szczycie nadbudówki basenu: Sandy
ćwiczyła pływanie, aby nie wyjść z formy. „Sweet Emily” była ponadto wyposażona
w salę kinową, w której piraci dla rozrywki oglądali swoje ulubione nagrania z
żądaniami okupu. Okazało się, że mają też parę taśm z filmami fabularnymi, więc
przyjaciółki obejrzały „Dziennik Bridget Jones”, „Maczetę” i „Andrieja
Rublowa”.
Kilka
dni później, kiedy branki akurat wypoczywały w salonie noszącym nazwę „Jean
Lafitte”, przyszedł do nich Hammond Skukuza w towarzystwie lekarza, chudego,
łysiejącego Somalijczyka z siwymi bakami. Lekarz zmierzył dziewczynom
ciśnienie, obadał je ogólnie, sprawdził też przy okazji stan uzębienia.
- Gdyby były jakieś ubytki,
możemy zrobić na poczekaniu – oświadczył. – Pod warunkiem, że morze będzie
spokojne.
Bosman
zapisał coś w kajeciku, a potem zwrócił się do Turnerówny.
- Jesteś dziewicą? – zapytał.
- Co ci do tego! – Victoria
strzeliła focha.
- Bo widzisz – Skukuza spojrzał
na nią cierpliwie. – Jeżeli jesteś, to w Mogadiszu dostanę za ciebie porządną
turbosprężarkę. Jeżeli nie, to będzie mi musiała wystarczyć wiertarka udarowa i
komplet śrubokrętów.
- Zaraz, zaraz! – Sandy przeszedł
dreszcz. – Zamierzacie ją sprzedać?
- Z czegoś musimy żyć – bosman
wzruszył przepraszająco ramionami. – Jesteśmy piratami, więc sprzedaż
pietruszki na ulicy raczej nie wchodzi w grę.
- Czyli co? – Herbstówna
zdenerwowała się, podskoczyła. – Z jednej strony ochrona praw pracowniczych,
emerytury, konta na Bahamach, a z drugiej handel żywym towarem?
- Żywym, martwym, biznes jest
biznes – powiedział Skukuza, zbierając się do wyjścia.
- No ładnie – Sandy ręce opadły.
– Uratowaliście nas przed przemytnikami bananów tylko po to, żeby sprzedać na
targu w Somalii, jak wielbłąda.
- Niekoniecznie w Somalii –
zauważył bosman. – Może być i w Jemenie.
- Dla nas to wszystko jedno –
Herbstówna opadła na tapczan. – Ale skoro Victorię opchniecie w zamian za
turbosprężarkę, to co będzie ze mną?
- Ciebie mogę najwyżej dołożyć
jako bonus – oświadczył Skukuza.
Wygładził swój
sweter z trupią czaszką i poszedł do warsztatu, bo musiał jeszcze dzisiaj coś
przyspawać.
Dziewczyny
siedziały w swojej kajucie. Wieść o ich handlowym losie nie napawała ich
optymizmem.
- Jak nas sprzedadzą gdzieś w Somalii
albo Jemenie, to nigdy nie uratujemy Natalie! – stwierdziła przejęta Sandy.
- I co zrobimy? – Victoria nie
miała pojęcia.
- Trzeba próbować negocjacji –
Herbstówna miała już plan. – Pójdziesz do kapitana i przekonasz go, żeby
wysadził nas gdzieś w Europie.
- Ale dlaczego ja? – Turner
wydawała się w równej mierze podekscytowana, co przestraszona. – Znaczy, ty
masz bardziej gadane…
- Za to ty masz dwa istotne
argumenty, których ja nie mam – zauważyła Herbstówna. – A w każdym razie nie
tak znaczące.
Organy
wewnętrzne Victorii przeobraziły się we frenetycznie trzepoczącą hordę
bielinków kapustników na myśl, że będzie mogła porozmawiać (między innymi) z
Adrianem Sundayem, a oczy i usta na moment rozszerzyły się do takich rozmiarów,
że mogłaby bez charakteryzacji występować w mandze i anime. Zaraz jednak
zmroziła ją pewna perspektywa.
- A co, jeżeli to gej? –
wyjąkała. – Przecież jest taki przystojny i tak elegancko ubrany…
Sandy
skrzywiła się na te słowa, lecz pozostawała optymistką.
- Nie przekonasz się, dopóki nie
sprawdzisz – stwierdziła obojętnym tonem. – No, idź już, bo zanim się
zdecydujesz, to zdążymy dopłynąć do Mogadiszu.
Vicky
Mae przywdziała zatem dżinsowe szorty i fioletową bluzkę na naramkach i w tak
odpowiednim stroju udała się na pertraktacje.
Kapitan
Adrian Sunday siedział przy biurku w swojej kajucie. Przekazał niedawno wachtę
jednemu z oficerów i teraz, zamiast oficjalnej białej marynarki, miał na sobie
koszulę z krótkim rękawem.
- Cześć – powiedziała Victoria. –
Co robisz?
- Uzupełniam dziennik pokładowy –
wyjaśnił Adrian Sunday.
- I co tam w tym dzienniku? – zainteresowała
się dziewczyna. – Obrabowaliście jakieś ciekawe statki?
- Ostatnio, poza „Grampian
Maypole”, zatrzymaliśmy masowiec „Amadeus Maru” z cementem, który sprzedamy w Senegalu.
Potem był rudowiec „Honor of Metallurgy”, ale nie mamy odpowiedniej infrastruktury,
żeby ściągnąć z niego cargo, więc tylko opędzlowaliśmy kieszenie załogi, a
potem jeszcze jacht „Glamour Sonuvabich”.
- Twoja praca na pewno jest
bardzo ekscytująca – rzekła Turnerówna.
- Aha – odpowiedział Sunday,
myślami zatopiony w dzienniku pokładowym.
W
pewnym momencie, gdy odchylił się do tyłu, opierając plecy o oparcie krzesła,
Vicky Mae bezceremonialnie usiadła mu na kolanach, i to w taki sposób, aby
wzrok kapitana tkwił w jej bujnym dekolcie. Co uczyniwszy, przyciągnęła Sundaya
do siebie i teraz utkwiony już był nie tylko sam wzrok, ale i w ogóle cała
twarz. Już po chwili poczuła jego ogromną radość i widząc, że jest skłonny
poddać się jej walorom, zarzuciła mu ramiona na szyję.
Seksy!
Ich usta natychmiast odnalazły się bez pomocy
jakiejkolwiek mapy, a języki zatańczyły miłosną makarenę, asereje i gangnam
style. Adrian stłumił w sobie myśl o uwzględnieniu w kursie dodatkowego portu i
zatopił się w zmysłowym rekonesansie warg dziewczyny. Jego dłonie buszowały po
plecach Victorii niczym wygłodniałe kocury na zapleczu jatki.
- Tak? – zapytała niezbyt
konkretnie, po czym na chwilę oderwała się od Sundaya i pozbyła się swej
odzieży. Za długo się jej nie nanosiła, prawdaż. Tymczasem Adrian zmagał się z
zaakceptowaniem faktu, że ładownia jego gaci nie jest w stanie pomieścić
dotychczasowego cargo. Kiedy wreszcie otworzył oczy i podniósł głowę, Victoria
wiła się przed nim w swej markowej bieliźnie niczym zaskroniec czy inna
eskulapa. Na ten widok pan kapitan zdecydował kuć chuć, póki gorąca, i zrzucił
designerską białą koszulę, która opadła na podłogę jak meduza na dno.
Przywarli do
siebie napędzani mistycznym przyciąganiem. Victoria poczuła, że coraz bardziej
dech w piersiach zostaje jej zaparty. Szła na to spotkanie z obawą, że nie
będzie umiała przekonująco przemawiać do Sundaya, ale ku jej uldze okazało się,
że nie o rozmowę będzie tu chodziło. Kapitańskie biodra nagle znalazły się w
mocnym objęciu jej nogi. Czepiała się za jego tryumfalne cyce niczym
początkujący taternik na ścianie wspinaczkowej, podczas gdy on zassał się w jej
szyję. „Wampir!”, pomyślała Victoria. „Nie, ja nie wampir”, pomyślał Adrian.
Vicky Mae dała
się ponieść huraganowi namiętności, który zerwał resztki jej ożaglowania. Zrzuciła
spinaker, uwalniając owe kuliste struktury, nie całkiem niepodobne do
zbiorników na gazowcu, po czym zrefowała
koronkowy achtersztaksel, odsłaniając luk do samej maszynowni.
Sunday na ten
widok nie tracił czasu. Pozbył się eleganckich jedwabnych imponderabiliów i wyciągnął
swą gargantuiczną ampułkę. Na ten widok Victoria spłonęła potężnym rumieńcem,
gdyż nie sądziła, że będzie miała do czynienia z czymś przywodzącym na myśl
artylerię główną superpancernika „Yamato”.
Mimo wszystko
w szybkim tempie doszła do siebie i zaaplikowała doustnie jego występny
petrynał. Szkarłatna elastyczna obręcz jej ust przesuwała się zapamiętale w tę
i wewtę wzdłuż potężnego poziomego pnia. Sunday nie pozostał obojętny na tak
bezpośrednią formę flirtu i wbijając wzrok w sufit, z pasją emitował spółgłoski
zwarto-wybuchowe, przedniojęzykowe i retrofleksyjne. Kiedy Victoria zobaczyła,
że jego dzielny wihajster jest już gotów zanurzyć się w jej miłej ambrazurze,
wydała odgłos zranionej sarny, opadając bezładnie na posłanie.
Pan kapitan
najpierw przyjrzał się jej dokładnie, admirując Himalaje jej gruczołów
mlecznych i podłużne diuny ud. Wykonał rozbieg i spadł na nią niczym bezlitosny
krogulec, z tą różnicą, że nie wbił się szponami, lecz czymś znacznie większym.
Vicky Mae syknęła i zabełkotała, kiedy purpurowy taran wyważył jaspisową bramę
niewinności, i w paradoksyzmie ugryzła poduszkę.
Adrian Sunday
wycofał się i spojrzał na jej rozkojarzoną twarz z poduszką w zębach. Pogładził
badawczo Victorię po biodrach, poprawił jej jakże skomplikowane w tym momencie
położenie i zaczął ją orać swym jędrnym hieronimem. Wnętrze Vicky uniosło się
jak na dziewiątej fali, gdy kapitan żeglugi wielkiej, i to jeszcze jak
wielkiej, wpłynął na zakazane wody, aby przeciągnąć ją pod napompowanym kilem.
Victoria młóciła kończynami pod wpływem seryjnych uderzeń kota o jednym ogonie.
W uszach słyszała tętęt tentęt gwałtowne pulsowanie, a ogień
niewiarygodnej słodyczy rozpalał się jej tam na dole, gdy manewrował w niej ten
roporudomasowiec, ten nie znający litości wszeteczny kajak i butelka rumu.
Nie
wiedziała, ile to trwało – minutę, dziesięć, czy może godzinę. Wszelako spazm
będący heroldem niesłychanych przyjemności rzucił Victorię na mahoniowy stół w
pozycji zgiętej pod kątem 90 stopni. Adrian natychmiast dopadł jej, podłączył
się od tyłu swym rozżarzonym buforem i zaczął za nią dokazywać niczym Herbert
von Karajan za pulpitem dyrygenckim. Sposób, w jaki zginały się i prostowały
jego kolana, krył w sobie nieprzeniknione pokłady zberezeństwa. Vicky Mae
kurczowo trzymała się krawędzi blatu, a jej wypełnione ekstazą jęki przerodziły
się w krakanie horrendalnej kawki. Czując w sobie silny sztorm rozkoszy,
rozgryzła leżący na biurku długopis.
Wstrząsy,
jakie zachodziły między Victorią a kapitanem, miały tak silną amplitudę, że w
końcu od biurka rzuciło ich na reprezentacyjną kanapę. Victoria, nie pozwalając
Adrianowi przejąć inicjatywy, nadziała się na jego bombramstengę, rzucając się
niczym majtek na bocianim gnieździe przy dziesięciu stopniach Beauforta. Sunday
pod nią falował stosownie do tej siły wiatru, wydając z siebie odgłosy niczym
parowiec. Panna Turner poddawała się potężnemu kołysaniu i sama nie wiedziała,
czy to morze kołysze statkiem, czy statek morzem, czy Adrian nią, czy ona jego
peniskiem, czy statek kołysze łóżkiem… W sumie miało to drugorzędne znaczenie
wobec tego, jak ten rozbisurmaniony patyk dawał jej nieznany jej wcześniej
wgląd w nią samą.
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa –
stwierdziła Victoria.
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa –
przyznał jej rację Adrian Sunday, z pewnym zaciekawieniem obserwując sprężyste
odkształcanie się jej sferycznych sztandarów kobiecości. Vicky Mae ucieszyła
się, że w tej sprawie są zgodni.
Po czem
kapitan poczuł, że musi odetchnąć, i zręcznie wyślizgnął się spod niej, aby wycofać
się na z góry upatrzone pozycje, czyli znowuż w stronę łóżka. W Victorii
odezwał się wówczas instynkt pradawnej łowczyni i łopocząc swymi seksownymi
przydatkami dogoniła go bez trudu, aby z pełną perwersją złapać go za łokieć. Sunday
nachylił się nad nią, bez problemu uplasował się w Tym Miejscu, po czym trachnąć
Victorię z dużą euforią. Jego bukszpryt intensywnie afirmował rajską cieśninę. Zasób
słownictwa Vicky Mae zdecydowanie nie wystarczał na opisanie tego, co w tym
momencie czuła. Siły starczało jej tylko na to, by od czasu do czasu popatrywać
na albatrosa intensywnie pracującego przy wydobyciu metaforycznego różowego
złota i piszczeć w ekstazie.
Wtem poczuła
potężny cyklon miażdżącej rozkoszy, wzbierający w niej i rozlewający się od
w**iny aż do końców rzęs. Na cynobrowych czubkach jej repozytoriów mleka
zabłysnęły ognie świętego Elma, a swoim jękiem mogłaby dorównać syrenie
okrętowej; w gruncie rzeczy niektórzy piraci wybiegli na pokład, myśląc, że
dostrzeżono statek na kursie. Pierze z przegryzionych poduszek latało wokoło,
wzbijane rytmicznymi uderzeniami. Zaraz potem Sunday także doszedł, a dojście
to było tak potężne, że siła odrzutu wyrwała go z Victorii i poleciał na kredens,
wybijając w nim szybę.
O
siódmej rano Sandy właśnie się obudziła. Nareszcie udało się jej mieć całą
kajutę dla siebie i teraz mogła spokojnie wykonać poranne czynności i zabrać
się do lektury.
Skrzypnęły
drzwi i do pomieszczenia weszła Victoria, wycieńczona, z potarganymi włosami i
na uginających się, rozedrganych nogach. Bluzkę miała krzywo założoną, a
jednego klapka gdzieś zgubiła.
- Chyba się zakochałam – powiedziała.
Tymczasem
kapitan Sunday poszedł na mostek.
- Zmieniłem zdanie – oznajmił oficerowi
wachtowemu. – Płyniemy do Gdańska.
Ogromnie dziekuje za dedykacje, odcinek dostarczyl mi wiele radosci :D
OdpowiedzUsuńTen drobnicowiec w rzeczywistości jest zamaskowanym bananowcem! - to piekne, jak i cala akcja z bananami :D
Niedzielni logistycy <3
Opis seksow wspanialy :D
Opis se**u rzeczywiście rozkołysał moje odczócia. Jagbym tam byłA!Ciekawy terz prolog prowadzony przez postacie w czsi akcii. Perfektologicznie oddaje emocje i minimaliztycznie obrazuje na pięcie.
OdpowiedzUsuńCzekam na nexta!
Ah, i mój blożeg terz dziś świętuje!
Pszepraszam rze dopiero teras pisze komętasz ale jak pszeczytałam nowy roździał to pare dni dochodziłam do siebie bo mi sie rence tszensły i mruczli latali pszed oczami. Jesteś wielkom pisarkom i masz talent jak nie wiem! Ta zboczona laska co pisała o tym Greju to pszy tobie jest cieńka jak cieńki bolek!1!1!!!1 Wogule to masz wypasiony styl i urzywasz bardzo leweracyjnych sirodków stylistycznych.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Irenka