poniedziałek, 10 czerwca 2013

Rozdział XVII, na który od dawna czekaliście

Ten rozdział ukazuje się w rocznicę rozpoczęcia mrocznej opowieści o Paranormalnej Natalii wśród mroków paranormalności, z tej też okazji przesyłam podziękowania wszystkim Czytelnikom. Pierwsza część rozdziału jest poza tym w szczególności dedykowana Norweskiej Łączniczce w podzięce za pomoc i inspirację, druga zaś część jest z dedykacją dla Kal.

Po otrzymaniu pomocy finansowej i zdobyciu niezbędnego wyposażenia Sandy i Victoria były już gotowe wyruszyć w podróż do Europy.
- To jedźmy już na to lotnisko – powiedziała Turnerówna, nie mogąc się doczekać kolejnego etapu drogi.
- Jakie lotnisko? – Sandy spojrzała na nią zaskoczona. – Jaja sobie robisz? Ja się boję latać!
- To jak zamierzasz się dostać do Polski?
- No jak to jak, Vicky Mae, czasem, jak zadasz pytanie, to witki opadają. Jasne, że drogą morską!
- Wiesz co – rzekła Victoria. - Może akurat ty dasz radę przepłynąć cały ocean, ale ode mnie tego nie oczekuj.
- Nie zamierzam płynąć wpław – oznajmiła otwarcie Herbstówna. – Zamierzam zorganizować jakiś statek.
     Zaraz udały się do portu morskiego, aby poszukać czegoś odpowiedniego. Sandy marzyła o wycieczkowcu, ale jakoś akurat na żaden nie natrafiły, więc zdecydowała się na rejs do Rotterdamu drobnicowcem „Grampian Maypole”, przewożącym transport opon do traktorów.
Kapitan Robert Wasserhahn początkowo zarzekał się, że nie zabiera pasażerów, ale poddany bodźcom audiowizualnym w postaci widoku wybujałego dekoltu Victorii i szelestu dolarów trzymanych przez Sandy, przypomniał sobie, że ma na statku parę kabin pasażerskich, z których niekiedy korzystali przedstawiciele firm, których własnością było przewożone cargo. Dlatego dziewczyny trafiły do niewielkiej, acz dość przytulnej kajuty. Co prawda musiały spać w jednym łóżku, z czego Sandy nie była szczególnie zadowolona, ale doszła do wniosku, że skoro udało jej się kiedyś przeżyć tydzień na obozie w Appalachach, to już w każdych warunkach da sobie radę.
„Grampian Maypole” odbił od brzegu. Gdy załoga krzątała się za ich plecami, przyjaciółki wpatrywały się w coraz bardziej się oddalającą linię brzegową. Nie wiedziały, co przyniesie im przyszłość na obcej ziemi…
- A tak w ogóle – odezwała się Victoria – w którym stanie poza Pensylwanią podobało ci się najbardziej?
- W Virginii chyba. A tobie?
- Na Florydzie. No wiesz, to słońce, te plaże, ci chłopcy…
- Ja tylko żałuję, że nie zahaczyłyśmy o Delaware – wyznała Sandy.
- Dlaczego?
- Mogłybyśmy tam zarejestrować działalność gospodarczą – Herbstówna rozmarzyła się. – „Sandvik – Usługi Detektywistyczne”.
- A masz licencję detektywa? – zapytała Victoria niepewna. – Na filmach prywatni detektywi zawsze mają licencje.
- Nieważne – Sandy wzruszyła ramionami. – Może być i „Vixan – Doradztwo Personalne, spółka z nieograniczoną nieodpowiedzialnością”. Więcej drzwi się przed tobą otwiera, jeżeli mówisz, że jesteś z firmy. Ale teraz to już po ptokach, Stany zostawiłyśmy za plecami.
        Płynęły po morzu falami. Victoria przez większość dnia opalała się na pokładzie. Marynarze zaczęli ją ganiać, bo się przy robocie o nią potykali, więc Sandy kazała jej się opalać na dachu nadbudówki. Sama Herbstówna siedziała w kajucie i z fascynacją przemieszaną z mesmeryczną odrazą czytała najnowszy bezseler „Sześćdziesiąt szarych szeptów” bądź, dla odmiany, kontemplowała swoje nowe wspaniałe glany. Posiłki przynoszono im z kambuzu. Kiedy dziewczyny siedziały w kajucie razem, zwykle rozmawiały o tym, w jaki sposób zamierzają wyciągnąć Natalie z kłopotów i co zrobią dalej, a Victoria rozpływała się w zachwytach nad Jimmym Kataoką.
- On jest taki słodki! – przeżywała. – W ogóle Japończycy mają w sobie to coś. Czy oni się w ogóle mogą komuś nie podobać?
- Mogą – przyznała Sandy, polerując glany. – Na przykład mnie.
- Miałaś tatę w Wietnamie, że tak nie lubisz Azjatów? – zdziwiła się Victoria.
- Dlaczego nie lubię? – Sandy wzruszyła ramionami. – Ludzie jak ludzie. Ani mnie oni ziębią, ani grzeją.
- No, mnie ten Jimmy zdecydowanie grzeje – Vicky Mae rozmarzyła się.
- Bo ciebie to w ogóle wszyscy grzeją – wypaliła Herbstówna, zupełnie nie przejmując się faktem, że ze względu na wieloznaczność czasownika jej stwierdzenie brzmi dosyć ordynarnie. Victoria wszelako nie przejęła się tym.
- Ciekawe, czy ma brata – zastanawiała się.
       Sandy westchnęła. Ten tekst zawsze się pojawiał, ilekroć Victoria się dowiadywała, że chłopak, który się jej spodobał, ma już dziewczynę.
- A skąd wiesz, że jest zajęty? – zauważyła. – Widziałaś go dosłownie przez moment.
- Bo tak się zastanawiam… - wyjaśniła Turnerówna. – Jak już uwolnimy Natalie, to pasowałoby jej znaleźć jakiegoś chłopaka. Wtedy Jimmy byłby mój, a dla niej by został jego brat.
- A jeżeli on nie ma brata, to co zrobisz? – Herbstówna wytknęła słaby punkt w jej planie.
- Nie wiem… - Victoria była wyraźnie zbita z tropu. – Ale Natalie powinna mieć chłopaka. Należy jej się po tym wszystkim.
- Manie chłopaka jest chore – stwierdziła autorytatywnie Sandy. – A gdzie równość? A potem, jak odejdzie, to powiesz, że jakaś lasia ci go zabrała. Ona go zabrała, jak torebkę albo ajpada. Jakby sam nie miał rozumu. Zresztą w takich razach faceci sami wolą udawać, że nie mają.
- Skąd wiesz, jak się zachowują faceci, skoro nigdy żadnego nie miałaś?
- Się chodzi, się obserwuje – Sandy, znudzona tematem, wróciła do lektury.
- A ty byś nie chciała kogoś mieć? – Vicky Mae spojrzała na przyjaciółkę z niedowierzaniem.
- Mój prapraprapradziadek kogoś miał – rzekła Sandy. – A potem była wojna secesyjna.

      Czwartej nocy rejsu Sandy musiała wyjść do toalety. Po ciemku jednak pomyliła drogę i zeszła na niższy pokład. Dłuższą chwilę zmagała się z ciężkimi drzwiami. Kiedy wreszcie udało się je otworzyć, toaletę, owszem, znalazła. Zastanowiło ją jednak co innego. Na całym pokładzie było o wiele chłodniej niż w pozostałych częściach statku, Sandy miała gęsią skórkę. Mrozem się tego nie dało nazwać, ale temperatura kojarzyła się z listopadowym dniem, dodatkowa bluzka byłaby konieczna…
     Herbstówna poczuła się zaintrygowana i z korytarza, przy którym była toaleta, udała się do najbliższej ładowni. Pomieszczenie, wypełnione pryzmami kartonów, ewidentnie miało charakter chłodni. Gdy Sandy przemykała korytarzami pomiędzy pudłami, zimny podmuch szedł z wiatraków umieszczonych pod podłogą. Dobrze, że preferowała spodnie, nie miała ochoty robić z siebie Normy Jeane Mortenson.
Nie sądziła, aby transport opon musiał wymagać chłodzenia, więc tym bardziej zainteresowała się tajemniczym ładunkiem. Ściągnęła jeden karton z niezbyt wysokiej pryzmy, a potem wyjęła z kieszeni scyzoryk Paula Bunyana i rozcięła opakowanie. Wewnątrz leżały polietylenowe worki z bananami różnego kształtu i wielkości.
- Więc to tak! – mruknęła zaintrygowana.
        Odłożyła karton z powrotem na pryzmę i przykryła go innym, żeby nie było widać rozcięcia. Następnie wymknęła się z pokładu chłodniczego, starannie zamykając za sobą drzwi.
        Rankiem, gdy wstawały, Herbstówna podzieliła się z przyjaciółką odkryciem.
- Słuchaj – powiedziała. – Ten drobnicowiec w rzeczywistości jest zamaskowanym bananowcem!
- Chcesz powiedzieć, że… - Vicky Mae była zdezorientowana - oni przemycają banany?
- Najwyraźniej – Sandy zaczęła przymierzać glany. – Ciekawe, po co im to.
       Ledwo zawiązała swoje wspaniałe obuwie, do kajuty zapukał starszy marynarz i kazał dziewczynom wyjść na pokład. Sandy poczuła nagły niepokój, ale niczego nie dała po sobie poznać. Okazało się jednak, że jej obawy były całkowicie uzasadnione.
     Na pokładzie zebrała się większość załogi pokładowej. Pierwszy oficer Ortiz czekał na pasażerki z pistoletem w garści. Sandy, spoglądając w bezlitosne, czarne oko lufy, poczuła w żołądku bulgoczącą żelazną dłoń.
- Co to ma znaczyć? – zdenerwowała się.
- Odkryłyście naszą tajemnicę – powiedział kapitan posępnym tonem. – Nie możemy pozwolić, abyście dotarły na ląd.
- Za burtę z nimi i po krzyku! – powiedział jeden z marynarzy.
- Ale zaraz, jaką tajemnicę? – zdziwiła się Herbstówna. – Że przewozicie banany? Po co z tego robić wielkie halo?
- To są banany niezgodne z rozporządzeniem UE nr 2257/94 z dnia 16 września 1994 – wyjaśnił Wasserhahn. – Poniżej minimalnej długości, o nieprawidłowej krzywiźnie, wiązki ucięte razem z fragmentami łodygi i tak dalej. Przemycamy je dla eurosceptyków, którzy nie chcą jeść bananów mieszczących się w normie europejskiej.
    Sandy spoglądała niespokojnie to na Victorię, to na kapitana, to znowu na pierwszego oficera, mierzącego do nich drżącymi dłońmi.
- A więc przemycacie banany – powtórzyła. – No i spoko. Jaki to ma związek z nami?
- Dowiedziałyście się – rzekł ponuro kapitan. – Nasz biznes jest dochodowy, więc same rozumiecie, że musimy się was pozbyć, abyście nikomu nie powiedziały. To nic osobistego.
- Ale komu byśmy to miały mówić? – sprzeciwiła się Herbstówna. – Że przemycacie niedorobione banany dla jakichś oszołomów? Ja to pstrykam. To jest za słabe nawet na anegdotę dla znajomych na fejsie.
- Nigdy nie opowiecie już nikomu żadnej anegdoty! – zdenerwował się Wasserhahn. – Ortiz, dawaj je do burty!
        Nagle Sandy spojrzała gdzieś za plecy pierwszego oficera.
- Piraci! – krzyknęła.
      Wszyscy marynarze odwrócili się w tamtą stronę, Ortiz nie był wyjątkiem. Herbstówna natychmiast kopnęła go z glana w część indyczną, odbierając mu nie tylko chęć walki, ale i sam pistolec.
- Układ sił nam się trochę zmienił – powiedziała, celując do kapitana.
- Młoda damo, nie masz pojęcia, jak się tym posługiwać – Wasserhahn próbował przemówić jej do rozsądku.
- Założysz się? – zapytała Sandy, wodząc lufą na przemian od niego do innych członków załogi.
        Z bronią palną miała już doświadczenie. Na dwunaste urodziny dostała od ojca wiatrówkę. Wybrali się wtedy na polowanie, ale nie zaszli daleko, bo już dwie przecznice dalej Sandy postrzeliła w nogę jakąś emerytkę. Potem tłumaczyła się, że chciała jej tylko załatwić wyższą rentę inwalidzką.
- Dobrze wiem, że nie strzelisz – powiedział Wasserhahn. – Oddaj broń.
- Strzelę – zaprzeczyła Herbstówna. – Mogę nawet zabić. Który z was chce się o tym przekonać?
- Kończmy tę komedię – kapitan splunął na pokład. – Zabierz jej tę spluwę, Molnar.
        Starszy marynarz ruszył pewnym krokiem w kierunku dziewczyn. Nagle rozległ się strzał.
- Aaaa! – Molnar ryczał z bólu, zwijając się u stóp reszty załogi i smarując pokład krwią. – Moja noga, moja pieprzona noga!
- To był dopiero strzał ostrzegawczy – wycedziła Sandy.
- Dobra – powiedział pobladły Wasserhahn. – Czego chcesz?
- Płyniemy do Polski – zażądała Herbstówna, kątem oka obserwując Vicky Mae, która przez całe zajście stała i się trzęsła.
      Wtem statek zachwiał się potężnie na fali. Sandy straciła równowagę i wypuściła pistolet, który upadł na pokład i zjechał gdzieś pod szalupę ratunkową. Ortiz podskoczył, złapał Herbstównę za ramię i potrząsnął nią jak szczurem. Jakiś inny marynarz rzucił się na Victorię.
- Drogie panie – rzekł kapitan Wasserhahn. – Mogliśmy tę sprawę rozstrzygnąć po dobroci, ale wy postanowiłyście inaczej. Wobec tego będzie nie po dobroci.
- Można by się jeszcze zabawić – zauważył kucharz, sugestywnie manipulując przy pasku od spodni.
- Piraci! – krzyknął ktoś.
- Dajcie spokój, drugi raz się nie dam nabrać – powiedział pierwszy oficer. I zaraz padł plackiem, gdy rozległa się seria z kałacha.
       Przez obie burty zaczęli wskakiwać czarnoskórzy osobnicy. Pokład wręcz zaroił się od nich. Tiszerty, koszulki koszykarskie, szorty, galabije, flanela. Turbany, kominiarki, bejsbolówki, dokerskie czapki z dzianiny. Jedni boso, drudzy w japonkach. Większość miała przy sobie rozmaite odmiany kałasznikowa, ale jeden dzierżył nawet granatnik przeciwpancerny. Rozeszli się po pokładzie z bronią gotową do strzału, wydając z siebie głośne, starannie wystudiowane „Arr!”.
Kiedy już otoczyli marynarzy oraz dziewczyny, zajęli strategiczne punkty i zabezpieczyli wszelkie luki, zza burty wyszedł mężczyzna, na którego widok Victoria zupełnie zapomniała o grożącym niebezpieczeństwie. Był to czarny w wieku około dwudziestu pięciu lat, w znacznie bardziej markowych ciuchach niż pozostali, a na jego głowie pyszniło się wielkie afro. W dłoni trzymał megafon i zaraz przemówił z akcentem godnym BBC:
- To jest napad somalijskich piratów, arr! Proszę zachować spokój i nie stawiać żadnego oporu, arr! Każdy powinien oddać się do naszej dyspozycji, wykonywać wszelkie polecenia i oddać kosztowności, arr, arr, arr! Jakikolwiek opór zostanie stłumiony z całą brutalnością i butelka rumu.
     Za piratem z afro wyszedł jeszcze jeden, dźwigając na plecach radiostację. Dowódca grupy abordażowej przekazał przez radio jakiś meldunek, po czym przeszedł do rzeczy.
- Gdzie mechanicy? – zapytał kapitana.
- W maszynowni – odrzekł zaszokowany Wasserhahn.
- Doskonale – ucieszył się pirat z afro. – Prowadź pan na mostek.
      Resztę załogi napastnicy zapędzili pod pokład, natomiast pasażerki pozostały na pokładzie, otoczone piratami. Vicky Mae czuła wręcz, jak pochłaniają ją głodne spojrzenia morskich rozbójników.
- Arr! – odezwał się jeden z nich. – Te dwie zabieramy ze sobą!
      I zaraz Sandy poczuła, jak na jej nadgarstkach zaciskają się kajdanki. Przypływ adrenaliny, jaki ją ogarnął w momencie, gdy zaatakowała Ortiza, właśnie ją opuścił i nie czuła się na siłach robić cokolwiek poza obserwacją zgiełku dookoła. Jedni z piratów wyczyścili kabiny załogi i ćmili teraz amerykańskie papierosy. Inni wzięli się do żurawi i zaczęli wyciągać z ładowni na pokład palety z oponami.
     Duży, biały statek, który jakiś czas temu pojawił się na horyzoncie, zaczął się przybliżać, aż wreszcie dziewczyny dostrzegły monumentalny wycieczkowiec. To musiała być luksusowa krypa, rejs na pewno kosztował ładnych parę kafli. Był coraz bliżej, dało się już wyodrębnić liberyjską banderę i wymalowaną na burcie nazwę: „Sweet Emily”. W końcu zbliżył się do „Grampian Maypole” na tak niewielką odległość, że stały niemal burta w burtę. Otworzyła się furta w burcie, gdzieś stamtąd – dziewczyny nie widziały, skąd – wynurzyło się potężne ramię żurawia i zaczęło zagarniać towary wyciągnięte przez łotrowodniaków na pokład.
       Dowódca piratów wrócił na śródokręcie.
- Arr, do kroćset! – powiedział z uznaniem. – To będą bogate łupy!
- Mamy jeszcze dwie branki, arr! – zauważył pirat z granatnikiem, wskazując Sandy i Victorię.
- Pozwólcie nam chociaż zabrać bagaże – rzuciła Herbstówna.
- Nie ma sprawy, arr! – uśmiechnął się „afro” i zahurgotał coś po somalijsku do jednego z towarzyszy.
       Ktoś przygotował pustą paletę. Piraci położyli na niej bagaż dziewczyn i kilka innych toreb. Potem pirat w stroju koszykarskim chwycił Sandy i wrzucił ją na paletę jak worek kartofli, a Victorię sam na nią zaprowadził, trzymając pod ramię, aby nie stawiała oporu.
      Nastała straszna chwila, kiedy dziewczyny, wraz z piratem, bagażem i paletą, wisiały w powietrzu, niesione dźwigiem na pokład „Sweet Emily”, czując tylko lęk wysokości i przerażającą woń dużej ilości tanich perfum. Wreszcie jednak chwila ta dobiegła końca, a Sandy i Victoria stanęły na wycieczkowcu.
- Kogoś mi tu przyniósł? – odezwał się do „koszykarza” brzuchaty Murzyn z bujnymi bokobrodami. Miał na sobie białą czapkę bosmana i czarny sweter z trupią czaszką.
- Mamy dwie branki, panie bosmanie, arr! – zameldował pirat.
- O matko – bosman nie wyglądał na zadowolonego. – Niech Barre szykuje dla nich kabinę. I nie popisuj się tak tym „arr!”.
- Co somalijscy piraci robią na środku Atlantyku? – Sandy spojrzała na niego złym wzrokiem.
- A gdzie niby mielibyśmy pływać? – bosman spojrzał na nią jak na idiotkę. – Na Oceanie Indyjskim, gdzie wszyscy się nas spodziewają, a poza tym rynek już jest nasycony? Wy, biali ludzie, macie naprawdę dziwne pomysły…
- Jak na Somalijczyka, nieźle pan mówi po angielsku – pochwaliła Victoria.
- Coo? – zdenerwował się bosman. – Nie jestem Somalijczykiem. Jestem Hammond Skukuza, potomek wielkiego wojownika Sigcwelegcwele kaMhlekehleke!
- To Amerykanki – zwrócił mu uwagę „koszykarz”. – Do nich trzeba prosto. Niech pan im po prostu powie, że jest z RPA.
        Hammond Skukuza zaczął się rozglądać za czymś, czym mógłby rzucić w podwładnego, ale tymczasem Sandy jeszcze bardziej wytrąciła go z równowagi, żądając widzenia z kapitanem.
- Z kapitanem? – Zulus spojrzał na nią jak na wariatkę. – Nie ma sprawy. Jakby co, to sama tego chciałaś.
      Wycieczkowiec „Sweet Emily”, chociaż w rzeczywistości był statkiem pirackim, prezentował luksusowy poziom. Kajuta kapitańska natomiast to był luksus luksusu. Heban, mahoń, jedwab i mosiądz rozsiadły się po pomieszczeniu. Tu barek, tam wielki globus (a w nim pewnie też barek), gdzieś tam w głębi stała nawet fisharmonia. Na ścianie wisiała czarna bandera z czaszką i skrzyżowanymi piszczelami, pod którymi widniał wyhaftowany napis: „SUNDAY LOGISTICS”
- Niedzielni logistycy? – zdziwiła się Sandy.
      Pośrodku kajuty rozciągała się trzymetrowa kanapa, na niej zaś zasiadał kapitan piratów. Okazało się, że to całkiem młody facet, a do tego tak diabelnie przystojny, że nie tylko Victoria, ale nawet Sandy zaniemówiła z wrażenia. Przypominał znanego aktora Błażeja Cabbagefielda, tyle że był zupełnie niepodobny. Był wysokim, wysmukłym blondynem o szarych oczach i drapieżnym w swej subtelności nosie. Miał na sobie dwurzędową białą marynarkę, ale Victoria nie umiała rozróżnić, czy jest to marynarka handlowa, czy wojenna.
- Widzę, że mamy gości – powiedział z uśmiechem tak szyderczym, że przyciągał Turnerównę niczym elektromagnes. – Panie pozwolą, że się przedstawię. Jestem kapitan Adrian Sunday.
       Z ukontentowaniem przyjrzał się ich zaszokowanym twarzom, po czym wyjaśnił:
- Tak, z tych właśnie Sundayów.
      Chociaż Horton leżało daleko od morza, również i tam dotarła sława, jaką w mrocznych czasach wojny o niepodległość cieszył się straszliwy korsarz Mortimer Sunday. Przez piętnaście lat był on postrachem brytyjskich żeglarzy, a bohaterem dla mieszkańców Karoliny Północnej, i dał mu radę dopiero jakiś Angol o nazwisku Scolding.
- Rodzinny biznes nadal funkcjonuje? – Sandy spojrzała na kapitana znad okularów.
- Nie inaczej – Adrian Sunday znów się uśmiechnął i zaczął nalewać whisky do szklanek. – Właściwie to ja go reaktywowałem. W Rogu Afryki jest dużo rąk do pracy.
- Czyli co? – zapytała Herbstówna. – Biały bwana łaskawie daje zajęcie czarnym niewolnikom?
        Sunday wstał, spojrzał na nią zimnym, stalowym wzrokiem.
- To nie są niewolnicy – powiedział. – To są pracownicy przedsiębiorstwa. Daję im opiekę medyczną i płacę składki emerytalne. Każdy z nich ma konto w banku na Bahamach…
- Aha! – Herbstówna popatrzyła na niego z pogardą. – Konta na Bahamach, statek zarejestrowany w Liberii, a sama firma pewnie w Delaware?
- Skąd wiesz? – kapitan obrzucił ją niespokojnym spojrzeniem.
- Też bym zarejestrowała firmę w Delaware, gdybym chciała się zająć piractwem.
- Kto to jest ten z dużym afro? – zapytała Victoria, chociaż głos się jej łamał od samego przebywania w jednym pomieszczeniu z takim przystojniaczem i od świadomości, że gdzieś tam na korytarzach statku jeszcze drugi, i którego w takim razie wybrać, panie premierze.
- Geedi? – domyślił się Adrian Sunday. – To oficer operacyjny. Jeden z moich najwyżej wykwalifikowanych ludzi, studiował piractwo na Mad Mullah University of Galguduud.
       W tym momencie przyszedł bosman Skukuza, aby zameldować, że cargo z „Grampian Maypole” zostało już przeładowane, a załoga naćpana, aby słabiej pamiętać szczegóły napadu. W związku z tym można odpływać.
- Co z nami zrobicie? – Sandy zdobyła się na zadanie zasadniczego pytania.
- Zobaczymy po przybyciu do portu – kapitan uśmiechnął się tajemniczo. – Na razie bądźcie moimi gośćmi. Możecie się poruszać po całym statku do pokładu B włącznie.
- Tylko mi nie właźcie do warsztatu, bo nie ręczę za siebie! – zagroził bosman.

      Rozpakowawszy się w luksusowej kajucie, dziewczyny poszły do restauracji. Na obiad była zupa ogórkowa, pieczeń wołowa, sałatka z awokado i butelka rumu.
- Wygląda na to, że ci piraci nie są tak straszni, na jakich wyglądają – uznała Sandy. – W każdym razie lepsi od tamtych z bananodrobnicowca, przynajmniej nie ukrywają, że chodzi im o nielegalny dochód.
- No pewnie, że nie są straszni! – Victoria uśmiechnęła się, podbródek trzymając na splecionych dłoniach. – Przecież ten kapitan jest taki przystojny…
         Kilka następnych dni rejsu minęło spokojnie. Vicky Mae wszędzie chodziła w kostiumie kąpielowym z nadzieją zwrócenia na siebie uwagi kapitana lub ewentualnie Geediego, dowódcy grupy abordażowej. Jej przyjaciółka w tym czasie próbowała się nauczyć języka somali, lecz jej próby zwykle skutkowały tym, że piraci grozili jej wyrzuceniem za burtę. Gróźb swoich nie dawali jednak rady zrealizować, bo Sandy była od nich o wiele zwinniejsza.
Dziewczyny żywiły się w dalszym ciągu w restauracji; kucharz okazał się profesjonalistą wysokiej klasy. Co prawda na skutek ostatniej ekspropriacji ładownie statku wypełniły się bananami, które należało zjeść w pierwszej kolejności, aby się nie zmarnowały, ale przy inwencji kucharza nie był to poważny problem. Victoria i Sandy korzystały również z położonego na szczycie nadbudówki basenu: Sandy ćwiczyła pływanie, aby nie wyjść z formy. „Sweet Emily” była ponadto wyposażona w salę kinową, w której piraci dla rozrywki oglądali swoje ulubione nagrania z żądaniami okupu. Okazało się, że mają też parę taśm z filmami fabularnymi, więc przyjaciółki obejrzały „Dziennik Bridget Jones”, „Maczetę” i „Andrieja Rublowa”.

     Kilka dni później, kiedy branki akurat wypoczywały w salonie noszącym nazwę „Jean Lafitte”, przyszedł do nich Hammond Skukuza w towarzystwie lekarza, chudego, łysiejącego Somalijczyka z siwymi bakami. Lekarz zmierzył dziewczynom ciśnienie, obadał je ogólnie, sprawdził też przy okazji stan uzębienia.
- Gdyby były jakieś ubytki, możemy zrobić na poczekaniu – oświadczył. – Pod warunkiem, że morze będzie spokojne.
      Bosman zapisał coś w kajeciku, a potem zwrócił się do Turnerówny.
- Jesteś dziewicą? – zapytał.
- Co ci do tego! – Victoria strzeliła focha.
- Bo widzisz – Skukuza spojrzał na nią cierpliwie. – Jeżeli jesteś, to w Mogadiszu dostanę za ciebie porządną turbosprężarkę. Jeżeli nie, to będzie mi musiała wystarczyć wiertarka udarowa i komplet śrubokrętów.
- Zaraz, zaraz! – Sandy przeszedł dreszcz. – Zamierzacie ją sprzedać?
- Z czegoś musimy żyć – bosman wzruszył przepraszająco ramionami. – Jesteśmy piratami, więc sprzedaż pietruszki na ulicy raczej nie wchodzi w grę.
- Czyli co? – Herbstówna zdenerwowała się, podskoczyła. – Z jednej strony ochrona praw pracowniczych, emerytury, konta na Bahamach, a z drugiej handel żywym towarem?
- Żywym, martwym, biznes jest biznes – powiedział Skukuza, zbierając się do wyjścia.
- No ładnie – Sandy ręce opadły. – Uratowaliście nas przed przemytnikami bananów tylko po to, żeby sprzedać na targu w Somalii, jak wielbłąda.
- Niekoniecznie w Somalii – zauważył bosman. – Może być i w Jemenie.
- Dla nas to wszystko jedno – Herbstówna opadła na tapczan. – Ale skoro Victorię opchniecie w zamian za turbosprężarkę, to co będzie ze mną?
- Ciebie mogę najwyżej dołożyć jako bonus – oświadczył Skukuza.
Wygładził swój sweter z trupią czaszką i poszedł do warsztatu, bo musiał jeszcze dzisiaj coś przyspawać.

       Dziewczyny siedziały w swojej kajucie. Wieść o ich handlowym losie nie napawała ich optymizmem.
- Jak nas sprzedadzą gdzieś w Somalii albo Jemenie, to nigdy nie uratujemy Natalie! – stwierdziła przejęta Sandy.
- I co zrobimy? – Victoria nie miała pojęcia.
- Trzeba próbować negocjacji – Herbstówna miała już plan. – Pójdziesz do kapitana i przekonasz go, żeby wysadził nas gdzieś w Europie.
- Ale dlaczego ja? – Turner wydawała się w równej mierze podekscytowana, co przestraszona. – Znaczy, ty masz bardziej gadane…
- Za to ty masz dwa istotne argumenty, których ja nie mam – zauważyła Herbstówna. – A w każdym razie nie tak znaczące.
      Organy wewnętrzne Victorii przeobraziły się we frenetycznie trzepoczącą hordę bielinków kapustników na myśl, że będzie mogła porozmawiać (między innymi) z Adrianem Sundayem, a oczy i usta na moment rozszerzyły się do takich rozmiarów, że mogłaby bez charakteryzacji występować w mandze i anime. Zaraz jednak zmroziła ją pewna perspektywa.
- A co, jeżeli to gej? – wyjąkała. – Przecież jest taki przystojny i tak elegancko ubrany…
       Sandy skrzywiła się na te słowa, lecz pozostawała optymistką.
- Nie przekonasz się, dopóki nie sprawdzisz – stwierdziła obojętnym tonem. – No, idź już, bo zanim się zdecydujesz, to zdążymy dopłynąć do Mogadiszu.
     Vicky Mae przywdziała zatem dżinsowe szorty i fioletową bluzkę na naramkach i w tak odpowiednim stroju udała się na pertraktacje.
           
      Kapitan Adrian Sunday siedział przy biurku w swojej kajucie. Przekazał niedawno wachtę jednemu z oficerów i teraz, zamiast oficjalnej białej marynarki, miał na sobie koszulę z krótkim rękawem.
- Cześć – powiedziała Victoria. – Co robisz?
- Uzupełniam dziennik pokładowy – wyjaśnił Adrian Sunday.
- I co tam w tym dzienniku? – zainteresowała się dziewczyna. – Obrabowaliście jakieś ciekawe statki?
- Ostatnio, poza „Grampian Maypole”, zatrzymaliśmy masowiec „Amadeus Maru” z cementem, który sprzedamy w Senegalu. Potem był rudowiec „Honor of Metallurgy”, ale nie mamy odpowiedniej infrastruktury, żeby ściągnąć z niego cargo, więc tylko opędzlowaliśmy kieszenie załogi, a potem jeszcze jacht „Glamour Sonuvabich”.
- Twoja praca na pewno jest bardzo ekscytująca – rzekła Turnerówna.
- Aha – odpowiedział Sunday, myślami zatopiony w dzienniku pokładowym.
      W pewnym momencie, gdy odchylił się do tyłu, opierając plecy o oparcie krzesła, Vicky Mae bezceremonialnie usiadła mu na kolanach, i to w taki sposób, aby wzrok kapitana tkwił w jej bujnym dekolcie. Co uczyniwszy, przyciągnęła Sundaya do siebie i teraz utkwiony już był nie tylko sam wzrok, ale i w ogóle cała twarz. Już po chwili poczuła jego ogromną radość i widząc, że jest skłonny poddać się jej walorom, zarzuciła mu ramiona na szyję.
Seksy! 
Ich usta natychmiast odnalazły się bez pomocy jakiejkolwiek mapy, a języki zatańczyły miłosną makarenę, asereje i gangnam style. Adrian stłumił w sobie myśl o uwzględnieniu w kursie dodatkowego portu i zatopił się w zmysłowym rekonesansie warg dziewczyny. Jego dłonie buszowały po plecach Victorii niczym wygłodniałe kocury na zapleczu jatki.
- Tak? – zapytała niezbyt konkretnie, po czym na chwilę oderwała się od Sundaya i pozbyła się swej odzieży. Za długo się jej nie nanosiła, prawdaż. Tymczasem Adrian zmagał się z zaakceptowaniem faktu, że ładownia jego gaci nie jest w stanie pomieścić dotychczasowego cargo. Kiedy wreszcie otworzył oczy i podniósł głowę, Victoria wiła się przed nim w swej markowej bieliźnie niczym zaskroniec czy inna eskulapa. Na ten widok pan kapitan zdecydował kuć chuć, póki gorąca, i zrzucił designerską białą koszulę, która opadła na podłogę jak meduza na dno.
Przywarli do siebie napędzani mistycznym przyciąganiem. Victoria poczuła, że coraz bardziej dech w piersiach zostaje jej zaparty. Szła na to spotkanie z obawą, że nie będzie umiała przekonująco przemawiać do Sundaya, ale ku jej uldze okazało się, że nie o rozmowę będzie tu chodziło. Kapitańskie biodra nagle znalazły się w mocnym objęciu jej nogi. Czepiała się za jego tryumfalne cyce niczym początkujący taternik na ścianie wspinaczkowej, podczas gdy on zassał się w jej szyję. „Wampir!”, pomyślała Victoria. „Nie, ja nie wampir”, pomyślał Adrian.
Vicky Mae dała się ponieść huraganowi namiętności, który zerwał resztki jej ożaglowania. Zrzuciła spinaker, uwalniając owe kuliste struktury, nie całkiem niepodobne do zbiorników na gazowcu, po czym zrefowała koronkowy achtersztaksel, odsłaniając luk do samej maszynowni.
Sunday na ten widok nie tracił czasu. Pozbył się eleganckich jedwabnych imponderabiliów i wyciągnął swą gargantuiczną ampułkę. Na ten widok Victoria spłonęła potężnym rumieńcem, gdyż nie sądziła, że będzie miała do czynienia z czymś przywodzącym na myśl artylerię główną superpancernika „Yamato”.
Mimo wszystko w szybkim tempie doszła do siebie i zaaplikowała doustnie jego występny petrynał. Szkarłatna elastyczna obręcz jej ust przesuwała się zapamiętale w tę i wewtę wzdłuż potężnego poziomego pnia. Sunday nie pozostał obojętny na tak bezpośrednią formę flirtu i wbijając wzrok w sufit, z pasją emitował spółgłoski zwarto-wybuchowe, przedniojęzykowe i retrofleksyjne. Kiedy Victoria zobaczyła, że jego dzielny wihajster jest już gotów zanurzyć się w jej miłej ambrazurze, wydała odgłos zranionej sarny, opadając bezładnie na posłanie.
Pan kapitan najpierw przyjrzał się jej dokładnie, admirując Himalaje jej gruczołów mlecznych i podłużne diuny ud. Wykonał rozbieg i spadł na nią niczym bezlitosny krogulec, z tą różnicą, że nie wbił się szponami, lecz czymś znacznie większym. Vicky Mae syknęła i zabełkotała, kiedy purpurowy taran wyważył jaspisową bramę niewinności, i w paradoksyzmie ugryzła poduszkę.
Adrian Sunday wycofał się i spojrzał na jej rozkojarzoną twarz z poduszką w zębach. Pogładził badawczo Victorię po biodrach, poprawił jej jakże skomplikowane w tym momencie położenie i zaczął ją orać swym jędrnym hieronimem. Wnętrze Vicky uniosło się jak na dziewiątej fali, gdy kapitan żeglugi wielkiej, i to jeszcze jak wielkiej, wpłynął na zakazane wody, aby przeciągnąć ją pod napompowanym kilem. Victoria młóciła kończynami pod wpływem seryjnych uderzeń kota o jednym ogonie. W uszach słyszała tętęt tentęt gwałtowne pulsowanie, a ogień niewiarygodnej słodyczy rozpalał się jej tam na dole, gdy manewrował w niej ten roporudomasowiec, ten nie znający litości wszeteczny kajak i butelka rumu.
       Nie wiedziała, ile to trwało – minutę, dziesięć, czy może godzinę. Wszelako spazm będący heroldem niesłychanych przyjemności rzucił Victorię na mahoniowy stół w pozycji zgiętej pod kątem 90 stopni. Adrian natychmiast dopadł jej, podłączył się od tyłu swym rozżarzonym buforem i zaczął za nią dokazywać niczym Herbert von Karajan za pulpitem dyrygenckim. Sposób, w jaki zginały się i prostowały jego kolana, krył w sobie nieprzeniknione pokłady zberezeństwa. Vicky Mae kurczowo trzymała się krawędzi blatu, a jej wypełnione ekstazą jęki przerodziły się w krakanie horrendalnej kawki. Czując w sobie silny sztorm rozkoszy, rozgryzła leżący na biurku długopis.
Wstrząsy, jakie zachodziły między Victorią a kapitanem, miały tak silną amplitudę, że w końcu od biurka rzuciło ich na reprezentacyjną kanapę. Victoria, nie pozwalając Adrianowi przejąć inicjatywy, nadziała się na jego bombramstengę, rzucając się niczym majtek na bocianim gnieździe przy dziesięciu stopniach Beauforta. Sunday pod nią falował stosownie do tej siły wiatru, wydając z siebie odgłosy niczym parowiec. Panna Turner poddawała się potężnemu kołysaniu i sama nie wiedziała, czy to morze kołysze statkiem, czy statek morzem, czy Adrian nią, czy ona jego peniskiem, czy statek kołysze łóżkiem… W sumie miało to drugorzędne znaczenie wobec tego, jak ten rozbisurmaniony patyk dawał jej nieznany jej wcześniej wgląd w nią samą.
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa – stwierdziła Victoria.
- Aaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa – przyznał jej rację Adrian Sunday, z pewnym zaciekawieniem obserwując sprężyste odkształcanie się jej sferycznych sztandarów kobiecości. Vicky Mae ucieszyła się, że w tej sprawie są zgodni.
Po czem kapitan poczuł, że musi odetchnąć, i zręcznie wyślizgnął się spod niej, aby wycofać się na z góry upatrzone pozycje, czyli znowuż w stronę łóżka. W Victorii odezwał się wówczas instynkt pradawnej łowczyni i łopocząc swymi seksownymi przydatkami dogoniła go bez trudu, aby z pełną perwersją złapać go za łokieć. Sunday nachylił się nad nią, bez problemu uplasował się w Tym Miejscu, po czym trachnąć Victorię z dużą euforią. Jego bukszpryt intensywnie afirmował rajską cieśninę. Zasób słownictwa Vicky Mae zdecydowanie nie wystarczał na opisanie tego, co w tym momencie czuła. Siły starczało jej tylko na to, by od czasu do czasu popatrywać na albatrosa intensywnie pracującego przy wydobyciu metaforycznego różowego złota i piszczeć w ekstazie.
Wtem poczuła potężny cyklon miażdżącej rozkoszy, wzbierający w niej i rozlewający się od w**iny aż do końców rzęs. Na cynobrowych czubkach jej repozytoriów mleka zabłysnęły ognie świętego Elma, a swoim jękiem mogłaby dorównać syrenie okrętowej; w gruncie rzeczy niektórzy piraci wybiegli na pokład, myśląc, że dostrzeżono statek na kursie. Pierze z przegryzionych poduszek latało wokoło, wzbijane rytmicznymi uderzeniami. Zaraz potem Sunday także doszedł, a dojście to było tak potężne, że siła odrzutu wyrwała go z Victorii i poleciał na kredens, wybijając w nim szybę.

      O siódmej rano Sandy właśnie się obudziła. Nareszcie udało się jej mieć całą kajutę dla siebie i teraz mogła spokojnie wykonać poranne czynności i zabrać się do lektury.
Skrzypnęły drzwi i do pomieszczenia weszła Victoria, wycieńczona, z potarganymi włosami i na uginających się, rozedrganych nogach. Bluzkę miała krzywo założoną, a jednego klapka gdzieś zgubiła.
- Chyba się zakochałam – powiedziała.
       Tymczasem kapitan Sunday poszedł na mostek.

- Zmieniłem zdanie – oznajmił oficerowi wachtowemu. – Płyniemy do Gdańska.

3 komentarze:

  1. Ogromnie dziekuje za dedykacje, odcinek dostarczyl mi wiele radosci :D

    Ten drobnicowiec w rzeczywistości jest zamaskowanym bananowcem! - to piekne, jak i cala akcja z bananami :D

    Niedzielni logistycy <3

    Opis seksow wspanialy :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Opis se**u rzeczywiście rozkołysał moje odczócia. Jagbym tam byłA!Ciekawy terz prolog prowadzony przez postacie w czsi akcii. Perfektologicznie oddaje emocje i minimaliztycznie obrazuje na pięcie.

    Czekam na nexta!

    Ah, i mój blożeg terz dziś świętuje!

    OdpowiedzUsuń
  3. Pszepraszam rze dopiero teras pisze komętasz ale jak pszeczytałam nowy roździał to pare dni dochodziłam do siebie bo mi sie rence tszensły i mruczli latali pszed oczami. Jesteś wielkom pisarkom i masz talent jak nie wiem! Ta zboczona laska co pisała o tym Greju to pszy tobie jest cieńka jak cieńki bolek!1!1!!!1 Wogule to masz wypasiony styl i urzywasz bardzo leweracyjnych sirodków stylistycznych.
    pozdrawiam
    Irenka

    OdpowiedzUsuń