Floryda.
Plaże, palmy, gaje pomarańczowe, emeryci. Białe, pękate chmury na błękitnym
niebie odbijały się w ciemnych okularach Victorii Turner.
Obie
przyjaciółki, Victoria i Sandy, odpoczywały rozciągnięte na równie rozciągniętym
kocu na niemiłosiernie zaludnionej plaży nieopodal Jacksonville. Pierwsza z
nich leżała nieruchomo, w kobaltowym bikini, i chłonęła ożywcze promienie
słońca. Od czasu do czasu unosiła głowę i wodziła wzrokiem dookoła, wypatrując,
czy wśród smażącego się tłumu nie przetwierają się jakoweś ciacha. Druga, w
spranym podkoszulku z logo drużyny Cleveland Cavaliers, nie opalała się ani
nawet nie ślizgała się spojrzeniem po ciałach zaścielających pokotem piasek. Próbowała
czytać „Cujo”, ale jej nie szło. Jakoś wolała się zająć myśleniem.
Sandy nigdy
nie przypuszczała, że na jednej plaży może się zgromadzić aż tylu ludzi. Zgiełk
trochę ją rozpraszał, nie pozwalając się skupić na tym, co naprawdę ważne, to
znaczy na szczegółach planu uratowania Natalie.
Jak dotąd
wszystko szło prawie bez problemów. Rozpuściwszy pogłoskę, że udają się do
Kalifornii, dziewczyny przejechały autobusem do Cleveland. Tam Victoria kupiła
sobie sukienkę, a Sandy zorientowała się, że nikt ich nie śledzi, po czym zorganizowała
bilety na pociąg do Pittsburga. W Pittsburgu Victoria kupiła sobie japonki, a
Sandy zaplanowała następny kurs – do Filadelfii. Kiedy jednak przyszły na
peron, jakiś pies pogryzł Victorię i trzeba było na gwałt szukać pogotowia.
Po serii
bolesnych zastrzyków w brzuch okazało się, że jest już dużo za późno na
najbliższy pociąg osobowy, a szwendanie się nocą po obcym mieście to nie
najlepszy pomysł dla dwóch młodych dziewczyn. Pojechały zatem na gapę pociągiem
towarowym, co było rozwiązaniem o tyle trafionym, że jechał on aż do Richmond w
Wirginii.
- Ach, Dixie! – westchnęła Sandy,
gdy jej noga stanęła na ziemi Południa.
W Richmond zeszły
z peronu na śniadanie. Victoria kupiła sobie szorty, a Sandy upewniła się, że w
porannej prasie nic o nich nie piszą, po czym załatwiła bilety na autobus do
Savannah. W Savannah poszły na obiad, Victoria kupiła sobie apaszkę i błyszczyk
do ust, a Sandy – kilka książek Stephena Kinga, żeby mieć co czytać w podróży.
Następnie przejechały pociągiem pod palmy skrzydlate Florydy – i teraz właśnie
leżały na kocu, czekając na rozwój wydarzeń.
- Vicky Mae, ile masz kasy? –
zapytała Sandy.
Victoria
szybko przeliczyła zawartość portfela
- Dwadzieścia pięć dolarów.
- No to razem mamy trzydzieści
dwa dolary i dwanaście centów – podsumowała Herbstówna.
- Trochę mało jak na podróż przez
ocean – zmartwiła się Vicky.
- A jak myślisz, dlaczego
zrobiłyśmy taki kawał drogi, żeby dotrzeć na Florydę, skoro Natalie na pewno
tutaj nie ma? – Sandy przewróciła się na drugi bok. – Właśnie po kasę!
- Po kasę? Chcesz obrabować jakiś
bank?
- Lepiej – uśmiechnęła się Sandy.
– Wykorzystać koneksje rodzinne.
Dziewczyny
w końcu podniosły się, spakowały koc i poszły w głąb lądu, na spokojne
przedmieścia Jacksonville. W cichej dzielnicy willowej, w brązowym drewnianym domu
ze spadzistym dachem i zielonymi ozdobnymi okiennicami, mieszkała bowiem Gladys
Udderton, prababcia Natalie ze strony matki. Sandy słyszała o niej kiedyś od
samej Natalie. Pewnie do dziś by zapomniała, ale któregoś wieczoru, szukając
sposobów na uratowanie przyjaciółki, zajrzała do swojego notesu, gdzie zapisywała
kuriozalne powiedzonka nauczycieli i rysowała podczas nudnych lekcji. Okazało
się, że udało jej się też zarejestrować przechwałki Natalie o bogatej prababce.
Stanęła więc Sandy Herbst pod drzwiami i z duszą na ramieniu, a Victorią za
plecami, nacisnęła przycisk dzwonka.
- Proszę wejść! – rozległ się
zaskakująco dźwięczny głos.
Koleżanki
szybko przemknęły przez przedpokój i weszły do salonu, urządzonego skromnie,
acz gustownie, w odcieniach fiołkowych i liliowych. W fotelu na środku
siedziała starsza kobieta. Właściwie dużo starsza – mogła mieć koło
dziewięćdziesiątki. Wskazywała na to ogólna kruchość sylwetki, lecz stosunkowo
gładka jak na ten wiek cera, jasne oczy i krótkie włosy, umiejętnie ufarbowane
na blond, wskazywały, że powodzi się jej chyba nieźle.
- Dzień dobry – powiedziała
Sandy, trochę niepewnie, jakby badając grunt.
- Witaj, dziecko – uśmiechnęła
się Gladys Udderton. – Jak się domyślam, chciałyście zapytać, czy moim zdaniem
nadejdzie kiedyś czas, w którym nie będzie chorób i starości, oraz kto będzie w
stanie to zapewnić, skoro ludzkie rządy nie dają sobie z tym rady?
Starsza pani
mówiła z tak silnym południowym akcentem, że Sandy miała wrażenie, iż lada
chwila usłyszy: „What we’ve got here is failure to communicate”.
- No więc tak… - zaczęła
Herbstówna niepewnie. – Jesteśmy przyjaciółkami Natalie, pani prawnuczki.
Chciałybyśmy ją wyciągnąć z tarapatów i tak sobie pomyślałam, że może
potrafiłaby nam pani trochę pomóc…
- Czy chodzi wam o pomoc
finansową? – zapytała domyślnie pani Udderton.
- No… właściwie to przede
wszystkim – zaczerwieniła się Sandy.
W
spojrzeniu starszej pani pojawił się groźny błysk. Drzwi do domu zatrzasnęły się
ni stąd, ni zowąd, a klucz sam przekręcił się w zamku. Victoria krzyknęła ze
strachu. W pomieszczeniu nagle zrobiło się ciemno, a Udderton wstała z fotela;
wydawało się, że mierzy trzy metry. Sandy chciała uciekać, ale nie mogła się
ruszyć, i to nie ze strachu.
- Co za czasy – uśmiechnęła się
staruszka smutno. – Od kiedy z moją wnuczką i prawnuczkami stało się to całe
nieszczęście, co jakiś czas odwiedzają mnie naciągacze i złodzieje pracujący
metodą „na wnuczka”. Ale na głupią nie trafiło. Nie darmo jestem honorowym
zastępcą szeryfa…
Sandy
poczuła, jak jej duszę przygniata bezlitosny granit, ale ostatnim wysiłkiem
spróbowała go zrzucić.
- My naprawdę jesteśmy
przyjaciółkami Natalie! – wykrzyknęła z rozpaczą. – I naprawdę zrobimy
wszystko, żeby jej pomóc! Mogę to udowodnić!
- Doprawdy? – Udderton krążyła
wokół dziewczyn jak na przesłuchaniu. – To powiedz mi, skarbie, jaki był
ulubiony kolor młodszej siostry Natalie?
- Czarny! – wypaliła Victoria bez
namysłu. Nikt nie pamiętał imienia tej siostry, ale wszyscy w Horton kojarzyli,
że ma tendencje do emowatości.
- Zgadza się – seniorka pokiwała
głową. – Ale to było bardzo proste pytanie. Teraz drugie: ile zwierząt Natalie
miała w domu?
- Żadnego! – odpowiedziała Sandy.
- Na pewno? – uśmiechnęła się
Udderton, patrząc na nią uważnie.
- Chciała mieć konia, ale jej
rodzice się nie zgodzili…
- I to jest poprawna odpowiedź.
Zresztą bardzo słusznie, bo gdzie by trzymała konia w bloku… Dobrze, teraz
ostatnie pytanie: jak miał na imię dziadek Natalie ze strony ojca i gdzie
pracował?
Sandy
zadrżała. Odpowiedź majaczyła gdzieś na okrainach jej umysłu, ale za nic nie
mogła sobie przypomnieć. Spojrzała na Victorię, która chyba omdlała na stojąco.
Nic z tego…
- No więc, skarbie? – uśmiechnęła
się Gladys Udderton ze złowrogą życzliwością. – Nie znasz odpowiedzi?
Ale
przecież Sandy musiała znać odpowiedź. Przecież Natalie opowiadała jej o swojej
rodzinie. Na pewno było to gdzieś w notesie, ale teraz Herbstówna nie mogła po
niego sięgnąć, spętana nieznaną siłą. No, jakże mu było… Stephen? Nie, to wujek
z Connecticut. Adam, rybak znad jeziora Huron? To wprawdzie dziadek, ale
stryjeczny… Richard? William? Rilcham? Cholewka, nie pamiętam… Weź się w garść,
dziewczyno, na pewno pamiętasz! Przecież to było na tej samej stronie, co
rysunek perwersyjnego bociana z żelazkami w szponach… Nie Robert, nie Barry,
nie Dennis…
- Harold! – wykrzyknęła. –
Pracował w elektrowni atomowej w Idaho!
Starsza
pani spojrzała na swoich gości już znacznie bardziej przyjaznym wzrokiem, a
pokój znów wydawał się jasny i przytulny. Sandy odzyskała swobodę ruchów.
- Wygląda na to, że mówicie
prawdę – powiedziała Udderton. – Teraz możemy porozmawiać. Czy macie ochotę się
czegoś napić?
- Dla mnie herbatę – powiedziała
Victoria.
Sandy zaś
wydobyła z plecaka kilka zdjęć: z wycieczki klasowej, z urodzin Natalie, z
jakichś imprez… Pokazała je starszej pani, aby dostarczyć jej jeszcze więcej
dowodów, zanim się rozmyśli.
- Trzeba było tak od razu –
mruknęła prababcia Natalie. – Teraz widzę, że mówicie poważnie.
Wtem
drzwi do domu otworzyły się z hukiem i do środka wpadł piętnastoletni chłopak o
azjatyckiej urodzie, z samurajskim mieczem w ręku. Victoria wręcz zamarła na
widok tak kawajaśnego bisza.
- Jakieś kłopoty, Gradys-sama? –
zapytał, mierząc podejrzliwym wzrokiem obie dziewczyny.
- Nie, Jimmy. Wszystko w porządku
– uśmiechnęła się Udderton. – Dziękuję za troskę.
- Miłego dnia, Gradys-sama –
ukłonił się bisz. – I przepraszam za Pearl Harbor.
Wkrótce
po tym, jak wyszedł, czajnik zaczął gwizdać. Starsza pani tylko spojrzała w
stronę kuchenki: kurek sam się przekręcił, a czajnik wzniósł się do góry i sam
rozlał wodę do kubków.
- Jimmy Kataoka, złoty chłopak
– westchnęła. – To mój sąsiad, codziennie robi dla mnie zakupy. I codziennie
przeprasza mnie za Pearl Harbor.
- Przepraszam, że pytam… -
odezwała się Victoria – ale czy pani jest… czarownicą?
Gladys
Udderton tylko się zaśmiała.
- Chciałabym – wyznała. – To by
mi sporo ułatwiło. A tak musi mi wystarczyć lekka telekineza. Lata lecą, więc już
nie mam takiej mocy jak dawniej.
Uwagę
Sandy zwróciły portrety wiszące na ścianie nad biurkiem – dwie stare, ziarniste
fotografie. Na jednej był młody, uśmiechnięty żołnierz na tle żywopłotu, na
drugiej – dobrze zbudowana dziewczyna w granatowym roboczym kombinezonie i
czapce z daszkiem. Biła od niej taka pogoda, radość życia i energia, że Sandy
przez dłuższy czas nie mogła oderwać wzroku.
- To ja, siedemdziesiąt lat temu
– powiedziała starsza pani. – Byłam akurat w waszym wieku. Kiedy wybuchła
wojna, rzuciłam koledż i poszłam pracować w zbrojeniówce. Robiłam czołgi dla
naszych chłopców na froncie.
- „Rosie the Riveter” – szepnęła
Sandy. – Nadzwyczajne.
- Pamiętam, jakby to było wczoraj…
- Udderton pogrążyła się we wspomnieniach. – Na hali produkcyjnej na jedną z
moich koleżanek spadła wieża czołgu. Udało mi się zatrzymać to dziadostwo na
trzy cale od jej głowy…
- A ten żołnierz obok?
- To mój brat Dave. Poległ w
czterdziestym piątym w Nadrenii. Służył w jednej kompanii z moim mężem, niech
obaj spoczywają w spokoju. Ale dosyć już o mnie… Ciasteczek?
Usiadły
naokoło stołu: starsza pani telekinetycznie obróciła swój fotel, a dziewczyny
posadowiły się na kanapie. Zaraz też na stole zjawiły się herbatniki
czekoladowe i muffiny.
- Źle się stało – powiedziała
Udderton. – Co prawda w moim wieku i przy mojej ilości potomstwa to jest raczej
nieuniknione, że niektórych z nich się przeżywa, ale jednak, mimo wszystko…
Wnuczka i prawnuczka zabite, druga prawnuczka w więzieniu… Kto za tym stoi?
- W sprawę są zamieszane wampiry
– wyrwała się Victoria.
Sandy
spiorunowała ją wzrokiem, lecz starsza pani pokiwała głową ze zrozumieniem. Zamyśliła
się na chwilę, Victoria i Sandy myślały, że zasnęła.
- Nie wiem, czy Natalie da się
pomóc, ale próbować trzeba – odezwała się w końcu pani Gladys. – Jeżeli
znalazły się chętne, to udzielę wam wsparcia. Ile potrzebujecie?
- Nie za wiele – powiedziała
Sandy. – Na podróż do Polski, a potem jakoś sobie poradzimy…
Starsza
pani przez chwilę prowadziła jakieś kalkulacje, potem zdalnie włączyła komputer
na biurku w kącie.
- Dam wam sto tysięcy w gotówce –
zdecydowała. – To jest pożyczka bezzwrotna.
- Dziękujemy! – Sandy nie
posiadała się z radości. Spodziewała się, że dostaną tylko na bilet przez
ocean.
- A na konto wrzucę wam jeszcze
pół miliona – dokończyła Gladys Udderton. – Ale to pod warunkiem, że uratujecie
Natalie. W przeciwnym razie będziecie musiały to zwrócić.
Dziewczyny
po prostu oniemiały. Tymczasem starsza pani podeszła do szuflady biurka i
wyjęła z niej jakiś niewielki przedmiot.
- Jeżeli zaś wykonacie dla mnie
pewne niewielkie zlecenie, dostaniecie kolejne pół miliona – oznajmiła.
Zbliżyła
się do Sandy i z namaszczeniem wręczyła jej to, co trzymała w dłoni.
- Oto scyzoryk, który dostałam na
ślubie rodziców Natalie od pradziadka ze strony jej ojca. Niegdyś należał do samego Paula Bunyana. Jego
okładzinę uczyniono z pazurów niedźwiedzia grizzly. Kiedy znajdziecie tego
zwyrodnialca, który skrzywdził moją wnuczkę i prawnuczki, wbijcie ten kozik w
jego czarne serce…
Starsza
pani stała na ganku i paląc wonnego cygara, patrzyła, jak Victoria i Sandy
lekkim krokiem zmierzają w stronę centrum Jacksonville. Wyglądały na
zdeterminowane, zwłaszcza ta mała. To się może udać.
Kiedy
przyjaciółki uzyskały dofinansowanie na misję ratunkową, nastrój od razu im się
poprawił. Jezu, jak się cieszyły. Teraz mogły wykonać ostatnie przygotowania.
Poszły
zatem więc do fryzjera i kosmetyczki: Victoria, żeby sobie zrobić modny fryz
przed podróżą za granicę, a Sandy – w celach konspiracyjnych, aby nikt znajomy
nie mógł jej rozpoznać. Nie wystarczyło jej przycięcie włosów do linii
podbródka: zamówiła farbowanie na burgunda, a potem złociste pasemka. Zwykle nie
pozwalała sobie na takie ekstrawagancje, ale postanowiła poświęcić się dla
sprawy. Po wyjściu od fryzjera zdobyła się na jeszcze większe poświęcenie i
kupiła karminową szminkę. W końcu postanowiła, że jak szaleć, to szaleć, i
udała się do salonu tatuażu, aby zrobili jej dyskretną dziarę na prawym
ramieniu: orchideę otoczoną koroną cierniową, a wszystko to razem w
romboidalnym motywie pseudomaoryskim. W końcu zamieniła swoje okulary w
plastykowych oprawkach na zapasową parę drucianych.
Po tych
wszystkich zabiegach podeszły do lustra. Herbstówna z początku sama siebie nie
poznała. Ciekawe, co na to Lacan?
- Fajna stylizacja – przyznała
Victoria.
- Jeszcze tylko parę kolczyków tu
i ówdzie i mogę wysyłać fotki na SuicideGirls – mruknęła Sandy ironicznie. –
Brzydkie kaczątko zmieniło się w dorodnego sępa.
Później
zajrzały jeszcze do sklepu obuwniczego. Victoria zaopatrzyła się w nowe
balerinki, a Sandy – w glany. Spodobały jej się tak bardzo, że postanowiła się
przejść główną ulicą miasta. Nowe buty błyszczały czernią w lipcowym słońcu,
zawieszone na szyi za sznurówki, a panna Herbst pękała z dumy. To uczucie było
cokolwiek niesamowite. Sandy czuła się jak neonowy rycerz pomiędzy niebem a
piekłem, jak święty nurek wyruszający zabić króla dzieci morza, jak człowiek na
srebrnej górze patrzący złymi oczami na tęczę w ciemnościach w poszukiwaniu
cyganki, której pani jeziora każe nie rozmawiać z nieznajomymi. Tak to się
jej spodobało, że wreszcie doszła do wniosku, że najchętniej nie chodziłaby w
tych glanach, tylko stale nosiłaby je zamiast naszyjnika.
Już
prawie wszystko było gotowe do skoku przez ocean.
Chciałam tylko cichutko powiedzieć, że uwielbiam i czczę odniesienia muzyczne w Twoim wykonaniu!
OdpowiedzUsuńciekawio mię ukrainy umysłu sandy i gdzie sie podźiał ędward? w popżedniej noci był i znik. :(((
OdpowiedzUsuńta bapcia dziwna jest. co po jej scyzoruk z pazórów nadziwiecia? nie ogarniam ;x
Ae lofciam jak edłord natalię :*