czwartek, 11 kwietnia 2013

Rozdział XIV, w którym misja ratunkowa otrzymuje dotację



Floryda. Plaże, palmy, gaje pomarańczowe, emeryci. Białe, pękate chmury na błękitnym niebie odbijały się w ciemnych okularach Victorii Turner.
Obie przyjaciółki, Victoria i Sandy, odpoczywały rozciągnięte na równie rozciągniętym kocu na niemiłosiernie zaludnionej plaży nieopodal Jacksonville. Pierwsza z nich leżała nieruchomo, w kobaltowym bikini, i chłonęła ożywcze promienie słońca. Od czasu do czasu unosiła głowę i wodziła wzrokiem dookoła, wypatrując, czy wśród smażącego się tłumu nie przetwierają się jakoweś ciacha. Druga, w spranym podkoszulku z logo drużyny Cleveland Cavaliers, nie opalała się ani nawet nie ślizgała się spojrzeniem po ciałach zaścielających pokotem piasek. Próbowała czytać „Cujo”, ale jej nie szło. Jakoś wolała się zająć myśleniem.
Sandy nigdy nie przypuszczała, że na jednej plaży może się zgromadzić aż tylu ludzi. Zgiełk trochę ją rozpraszał, nie pozwalając się skupić na tym, co naprawdę ważne, to znaczy na szczegółach planu uratowania Natalie.
Jak dotąd wszystko szło prawie bez problemów. Rozpuściwszy pogłoskę, że udają się do Kalifornii, dziewczyny przejechały autobusem do Cleveland. Tam Victoria kupiła sobie sukienkę, a Sandy zorientowała się, że nikt ich nie śledzi, po czym zorganizowała bilety na pociąg do Pittsburga. W Pittsburgu Victoria kupiła sobie japonki, a Sandy zaplanowała następny kurs – do Filadelfii. Kiedy jednak przyszły na peron, jakiś pies pogryzł Victorię i trzeba było na gwałt szukać pogotowia.
Po serii bolesnych zastrzyków w brzuch okazało się, że jest już dużo za późno na najbliższy pociąg osobowy, a szwendanie się nocą po obcym mieście to nie najlepszy pomysł dla dwóch młodych dziewczyn. Pojechały zatem na gapę pociągiem towarowym, co było rozwiązaniem o tyle trafionym, że jechał on aż do Richmond w Wirginii.
- Ach, Dixie! – westchnęła Sandy, gdy jej noga stanęła na ziemi Południa.
W Richmond zeszły z peronu na śniadanie. Victoria kupiła sobie szorty, a Sandy upewniła się, że w porannej prasie nic o nich nie piszą, po czym załatwiła bilety na autobus do Savannah. W Savannah poszły na obiad, Victoria kupiła sobie apaszkę i błyszczyk do ust, a Sandy – kilka książek Stephena Kinga, żeby mieć co czytać w podróży. Następnie przejechały pociągiem pod palmy skrzydlate Florydy – i teraz właśnie leżały na kocu, czekając na rozwój wydarzeń.
- Vicky Mae, ile masz kasy? – zapytała Sandy.
        Victoria szybko przeliczyła zawartość portfela
- Dwadzieścia pięć dolarów.
- No to razem mamy trzydzieści dwa dolary i dwanaście centów – podsumowała Herbstówna.
- Trochę mało jak na podróż przez ocean – zmartwiła się Vicky.
- A jak myślisz, dlaczego zrobiłyśmy taki kawał drogi, żeby dotrzeć na Florydę, skoro Natalie na pewno tutaj nie ma? – Sandy przewróciła się na drugi bok. – Właśnie po kasę!
- Po kasę? Chcesz obrabować jakiś bank?
- Lepiej – uśmiechnęła się Sandy. – Wykorzystać koneksje rodzinne.

      Dziewczyny w końcu podniosły się, spakowały koc i poszły w głąb lądu, na spokojne przedmieścia Jacksonville. W cichej dzielnicy willowej, w brązowym drewnianym domu ze spadzistym dachem i zielonymi ozdobnymi okiennicami, mieszkała bowiem Gladys Udderton, prababcia Natalie ze strony matki. Sandy słyszała o niej kiedyś od samej Natalie. Pewnie do dziś by zapomniała, ale któregoś wieczoru, szukając sposobów na uratowanie przyjaciółki, zajrzała do swojego notesu, gdzie zapisywała kuriozalne powiedzonka nauczycieli i rysowała podczas nudnych lekcji. Okazało się, że udało jej się też zarejestrować przechwałki Natalie o bogatej prababce. Stanęła więc Sandy Herbst pod drzwiami i z duszą na ramieniu, a Victorią za plecami, nacisnęła przycisk dzwonka.
- Proszę wejść! – rozległ się zaskakująco dźwięczny głos.
    Koleżanki szybko przemknęły przez przedpokój i weszły do salonu, urządzonego skromnie, acz gustownie, w odcieniach fiołkowych i liliowych. W fotelu na środku siedziała starsza kobieta. Właściwie dużo starsza – mogła mieć koło dziewięćdziesiątki. Wskazywała na to ogólna kruchość sylwetki, lecz stosunkowo gładka jak na ten wiek cera, jasne oczy i krótkie włosy, umiejętnie ufarbowane na blond, wskazywały, że powodzi się jej chyba nieźle.
- Dzień dobry – powiedziała Sandy, trochę niepewnie, jakby badając grunt.
- Witaj, dziecko – uśmiechnęła się Gladys Udderton. – Jak się domyślam, chciałyście zapytać, czy moim zdaniem nadejdzie kiedyś czas, w którym nie będzie chorób i starości, oraz kto będzie w stanie to zapewnić, skoro ludzkie rządy nie dają sobie z tym rady?
Starsza pani mówiła z tak silnym południowym akcentem, że Sandy miała wrażenie, iż lada chwila usłyszy: „What we’ve got here is failure to communicate”.
- No więc tak… - zaczęła Herbstówna niepewnie. – Jesteśmy przyjaciółkami Natalie, pani prawnuczki. Chciałybyśmy ją wyciągnąć z tarapatów i tak sobie pomyślałam, że może potrafiłaby nam pani trochę pomóc…
- Czy chodzi wam o pomoc finansową? – zapytała domyślnie pani Udderton.
- No… właściwie to przede wszystkim – zaczerwieniła się Sandy.
       W spojrzeniu starszej pani pojawił się groźny błysk. Drzwi do domu zatrzasnęły się ni stąd, ni zowąd, a klucz sam przekręcił się w zamku. Victoria krzyknęła ze strachu. W pomieszczeniu nagle zrobiło się ciemno, a Udderton wstała z fotela; wydawało się, że mierzy trzy metry. Sandy chciała uciekać, ale nie mogła się ruszyć, i to nie ze strachu.
- Co za czasy – uśmiechnęła się staruszka smutno. – Od kiedy z moją wnuczką i prawnuczkami stało się to całe nieszczęście, co jakiś czas odwiedzają mnie naciągacze i złodzieje pracujący metodą „na wnuczka”. Ale na głupią nie trafiło. Nie darmo jestem honorowym zastępcą szeryfa…
      Sandy poczuła, jak jej duszę przygniata bezlitosny granit, ale ostatnim wysiłkiem spróbowała go zrzucić.
- My naprawdę jesteśmy przyjaciółkami Natalie! – wykrzyknęła z rozpaczą. – I naprawdę zrobimy wszystko, żeby jej pomóc! Mogę to udowodnić!
- Doprawdy? – Udderton krążyła wokół dziewczyn jak na przesłuchaniu. – To powiedz mi, skarbie, jaki był ulubiony kolor młodszej siostry Natalie?
- Czarny! – wypaliła Victoria bez namysłu. Nikt nie pamiętał imienia tej siostry, ale wszyscy w Horton kojarzyli, że ma tendencje do emowatości.
- Zgadza się – seniorka pokiwała głową. – Ale to było bardzo proste pytanie. Teraz drugie: ile zwierząt Natalie miała w domu?
- Żadnego! – odpowiedziała Sandy.
- Na pewno? – uśmiechnęła się Udderton, patrząc na nią uważnie.
- Chciała mieć konia, ale jej rodzice się nie zgodzili…
- I to jest poprawna odpowiedź. Zresztą bardzo słusznie, bo gdzie by trzymała konia w bloku… Dobrze, teraz ostatnie pytanie: jak miał na imię dziadek Natalie ze strony ojca i gdzie pracował?
     Sandy zadrżała. Odpowiedź majaczyła gdzieś na okrainach jej umysłu, ale za nic nie mogła sobie przypomnieć. Spojrzała na Victorię, która chyba omdlała na stojąco. Nic z tego…
- No więc, skarbie? – uśmiechnęła się Gladys Udderton ze złowrogą życzliwością. – Nie znasz odpowiedzi?
        Ale przecież Sandy musiała znać odpowiedź. Przecież Natalie opowiadała jej o swojej rodzinie. Na pewno było to gdzieś w notesie, ale teraz Herbstówna nie mogła po niego sięgnąć, spętana nieznaną siłą. No, jakże mu było… Stephen? Nie, to wujek z Connecticut. Adam, rybak znad jeziora Huron? To wprawdzie dziadek, ale stryjeczny… Richard? William? Rilcham? Cholewka, nie pamiętam… Weź się w garść, dziewczyno, na pewno pamiętasz! Przecież to było na tej samej stronie, co rysunek perwersyjnego bociana z żelazkami w szponach… Nie Robert, nie Barry, nie Dennis…
- Harold! – wykrzyknęła. – Pracował w elektrowni atomowej w Idaho!
       Starsza pani spojrzała na swoich gości już znacznie bardziej przyjaznym wzrokiem, a pokój znów wydawał się jasny i przytulny. Sandy odzyskała swobodę ruchów.
- Wygląda na to, że mówicie prawdę – powiedziała Udderton. – Teraz możemy porozmawiać. Czy macie ochotę się czegoś napić?
- Dla mnie herbatę – powiedziała Victoria.
Sandy zaś wydobyła z plecaka kilka zdjęć: z wycieczki klasowej, z urodzin Natalie, z jakichś imprez… Pokazała je starszej pani, aby dostarczyć jej jeszcze więcej dowodów, zanim się rozmyśli.
- Trzeba było tak od razu – mruknęła prababcia Natalie. – Teraz widzę, że mówicie poważnie.
            Wtem drzwi do domu otworzyły się z hukiem i do środka wpadł piętnastoletni chłopak o azjatyckiej urodzie, z samurajskim mieczem w ręku. Victoria wręcz zamarła na widok tak kawajaśnego bisza.
- Jakieś kłopoty, Gradys-sama? – zapytał, mierząc podejrzliwym wzrokiem obie dziewczyny.
- Nie, Jimmy. Wszystko w porządku – uśmiechnęła się Udderton. – Dziękuję za troskę.
- Miłego dnia, Gradys-sama – ukłonił się bisz. – I przepraszam za Pearl Harbor.
      Wkrótce po tym, jak wyszedł, czajnik zaczął gwizdać. Starsza pani tylko spojrzała w stronę kuchenki: kurek sam się przekręcił, a czajnik wzniósł się do góry i sam rozlał wodę do kubków.
- Jimmy Kataoka, złoty chłopak – westchnęła. – To mój sąsiad, codziennie robi dla mnie zakupy. I codziennie przeprasza mnie za Pearl Harbor.
- Przepraszam, że pytam… - odezwała się Victoria – ale czy pani jest… czarownicą?
        Gladys Udderton tylko się zaśmiała.
- Chciałabym – wyznała. – To by mi sporo ułatwiło. A tak musi mi wystarczyć lekka telekineza. Lata lecą, więc już nie mam takiej mocy jak dawniej.
      Uwagę Sandy zwróciły portrety wiszące na ścianie nad biurkiem – dwie stare, ziarniste fotografie. Na jednej był młody, uśmiechnięty żołnierz na tle żywopłotu, na drugiej – dobrze zbudowana dziewczyna w granatowym roboczym kombinezonie i czapce z daszkiem. Biła od niej taka pogoda, radość życia i energia, że Sandy przez dłuższy czas nie mogła oderwać wzroku.
- To ja, siedemdziesiąt lat temu – powiedziała starsza pani. – Byłam akurat w waszym wieku. Kiedy wybuchła wojna, rzuciłam koledż i poszłam pracować w zbrojeniówce. Robiłam czołgi dla naszych chłopców na froncie.
- „Rosie the Riveter” – szepnęła Sandy. – Nadzwyczajne.
- Pamiętam, jakby to było wczoraj… - Udderton pogrążyła się we wspomnieniach. – Na hali produkcyjnej na jedną z moich koleżanek spadła wieża czołgu. Udało mi się zatrzymać to dziadostwo na trzy cale od jej głowy…
- A ten żołnierz obok?
- To mój brat Dave. Poległ w czterdziestym piątym w Nadrenii. Służył w jednej kompanii z moim mężem, niech obaj spoczywają w spokoju. Ale dosyć już o mnie… Ciasteczek?
        Usiadły naokoło stołu: starsza pani telekinetycznie obróciła swój fotel, a dziewczyny posadowiły się na kanapie. Zaraz też na stole zjawiły się herbatniki czekoladowe i muffiny.
- Źle się stało – powiedziała Udderton. – Co prawda w moim wieku i przy mojej ilości potomstwa to jest raczej nieuniknione, że niektórych z nich się przeżywa, ale jednak, mimo wszystko… Wnuczka i prawnuczka zabite, druga prawnuczka w więzieniu… Kto za tym stoi?
- W sprawę są zamieszane wampiry – wyrwała się Victoria.
Sandy spiorunowała ją wzrokiem, lecz starsza pani pokiwała głową ze zrozumieniem. Zamyśliła się na chwilę, Victoria i Sandy myślały, że zasnęła.
- Nie wiem, czy Natalie da się pomóc, ale próbować trzeba – odezwała się w końcu pani Gladys. – Jeżeli znalazły się chętne, to udzielę wam wsparcia. Ile potrzebujecie?
- Nie za wiele – powiedziała Sandy. – Na podróż do Polski, a potem jakoś sobie poradzimy…
       Starsza pani przez chwilę prowadziła jakieś kalkulacje, potem zdalnie włączyła komputer na biurku w kącie.
- Dam wam sto tysięcy w gotówce – zdecydowała. – To jest pożyczka bezzwrotna.
- Dziękujemy! – Sandy nie posiadała się z radości. Spodziewała się, że dostaną tylko na bilet przez ocean.
- A na konto wrzucę wam jeszcze pół miliona – dokończyła Gladys Udderton. – Ale to pod warunkiem, że uratujecie Natalie. W przeciwnym razie będziecie musiały to zwrócić.
        Dziewczyny po prostu oniemiały. Tymczasem starsza pani podeszła do szuflady biurka i wyjęła z niej jakiś niewielki przedmiot.
- Jeżeli zaś wykonacie dla mnie pewne niewielkie zlecenie, dostaniecie kolejne pół miliona – oznajmiła.
      Zbliżyła się do Sandy i z namaszczeniem wręczyła jej to, co trzymała w dłoni.
- Oto scyzoryk, który dostałam na ślubie rodziców Natalie od pradziadka ze strony jej ojca.  Niegdyś należał do samego Paula Bunyana. Jego okładzinę uczyniono z pazurów niedźwiedzia grizzly. Kiedy znajdziecie tego zwyrodnialca, który skrzywdził moją wnuczkę i prawnuczki, wbijcie ten kozik w jego czarne serce…

     Starsza pani stała na ganku i paląc wonnego cygara, patrzyła, jak Victoria i Sandy lekkim krokiem zmierzają w stronę centrum Jacksonville. Wyglądały na zdeterminowane, zwłaszcza ta mała. To się może udać.

      Kiedy przyjaciółki uzyskały dofinansowanie na misję ratunkową, nastrój od razu im się poprawił. Jezu, jak się cieszyły. Teraz mogły wykonać ostatnie przygotowania.
       Poszły zatem więc do fryzjera i kosmetyczki: Victoria, żeby sobie zrobić modny fryz przed podróżą za granicę, a Sandy – w celach konspiracyjnych, aby nikt znajomy nie mógł jej rozpoznać. Nie wystarczyło jej przycięcie włosów do linii podbródka: zamówiła farbowanie na burgunda, a potem złociste pasemka. Zwykle nie pozwalała sobie na takie ekstrawagancje, ale postanowiła poświęcić się dla sprawy. Po wyjściu od fryzjera zdobyła się na jeszcze większe poświęcenie i kupiła karminową szminkę. W końcu postanowiła, że jak szaleć, to szaleć, i udała się do salonu tatuażu, aby zrobili jej dyskretną dziarę na prawym ramieniu: orchideę otoczoną koroną cierniową, a wszystko to razem w romboidalnym motywie pseudomaoryskim. W końcu zamieniła swoje okulary w plastykowych oprawkach na zapasową parę drucianych.
Po tych wszystkich zabiegach podeszły do lustra. Herbstówna z początku sama siebie nie poznała. Ciekawe, co na to Lacan?
- Fajna stylizacja – przyznała Victoria.
- Jeszcze tylko parę kolczyków tu i ówdzie i mogę wysyłać fotki na SuicideGirls – mruknęła Sandy ironicznie. – Brzydkie kaczątko zmieniło się w dorodnego sępa.
      Później zajrzały jeszcze do sklepu obuwniczego. Victoria zaopatrzyła się w nowe balerinki, a Sandy – w glany. Spodobały jej się tak bardzo, że postanowiła się przejść główną ulicą miasta. Nowe buty błyszczały czernią w lipcowym słońcu, zawieszone na szyi za sznurówki, a panna Herbst pękała z dumy. To uczucie było cokolwiek niesamowite. Sandy czuła się jak neonowy rycerz pomiędzy niebem a piekłem, jak święty nurek wyruszający zabić króla dzieci morza, jak człowiek na srebrnej górze patrzący złymi oczami na tęczę w ciemnościach w poszukiwaniu cyganki, której pani jeziora każe nie rozmawiać z nieznajomymi. Tak to się jej spodobało, że wreszcie doszła do wniosku, że najchętniej nie chodziłaby w tych glanach, tylko stale nosiłaby je zamiast naszyjnika.
        Już prawie wszystko było gotowe do skoku przez ocean.

2 komentarze:

  1. Chciałam tylko cichutko powiedzieć, że uwielbiam i czczę odniesienia muzyczne w Twoim wykonaniu!

    OdpowiedzUsuń
  2. ciekawio mię ukrainy umysłu sandy i gdzie sie podźiał ędward? w popżedniej noci był i znik. :(((

    ta bapcia dziwna jest. co po jej scyzoruk z pazórów nadziwiecia? nie ogarniam ;x

    Ae lofciam jak edłord natalię :*

    OdpowiedzUsuń