Bernard
Bumbes przyszedł do szpitala kilka minut po dziesiątej. Pewnym krokiem przemierzył
hol i podszedł do recepcji. Zasiadająca tam tęga kobieta miała usta
nieprzyzwoicie podkreślone szminką w kolorze zakrzepłej krwi, a ściany jej
oczodołów wypełniał makijaż zainspirowany najwyraźniej targiem rybnym w upalny
dzień.
- Chciałem odwiedzić pacjenta –
zapowiedział Bernard.
- Którego? – spytała obojętnie
recepcjonistka.
- Tego, który przyjechał z ciężką
raną w okolicy obojczyka – wyjaśnił kocowilk i podał nazwisko rannego.
- Pana godność?
- Bernard Silva – przedstawił się
Bumbes, używając nazwiska matki.
Sprawdziła
coś w komputerze.
- Niestety, nie ma pana na liście
osób, które pacjent upoważnił do odwiedzin – stwierdziła z wredną satysfakcją.
- Jakiej liście? – Bernard udawał
zdumionego.
- Pacjent podał nam listę, kto
może go odwiedzić – wyjaśniła recepcjonistka. – Członkowie rodziny i jeden
kolega.
- To pewnie ja – przyznał Bumbes.
- Nie, proszę pana. Tamten kolega
nie nazywa się Silva.
- Gdybym z nim porozmawiał,
pewnie dopisałby i mnie.
Recepcjonistka
popatrzyła na kocowilka podejrzliwie.
- A tak w ogóle, to kim pan jest
dla pacjenta?
- Znajomym – skłamał Bernard, po
czym dodał zgodnie z prawdą: – Też zostałem poszkodowany w tym samym…
incydencie, razem z nim przyjechałem tutaj, ale mnie wypuścili, bo byłem tylko
lekko ranny. Poza tym jestem z zawodu ratownikiem, stan pacjenta interesuje
mnie ze względów zawodowych.
- Niech pan porozmawia z
ordynatorem – powiedziała recepcjonistka i demonstracyjnie odwróciła się
plecami.
Nagle
gdzieś z oddali buchnął niewyobrażalny hałas. Ktoś krzyczał, ktoś kwiczał, ktoś
skrzeczał, ktoś inny próbował śpiewać. Słychać było ryk silnika motocyklowego, walenie
w żelazo i mocne, choć bezsensowne dęcie w trąbkę.
- Co tam się wyprawia? – zapytał
kocowilk.
- A, to klinika hałasoterapii
profesora Zahaydaka – rzekła recepcjonistka. – Testują najnowsze metody
rehabilitacji przez hałas.
- Aha – powiedział Bernard.
Odsunął
się od recepcji, przez jakiś czas studiował tablicę, na której wymienione były
poszczególne jednostki szpitala, po czym skierował się do wyjścia. Że nie
dopuszczą go do pacjenta, było do przewidzenia, ale recepcjonistka niechcący
zdradziła ważną informację: skoro ranny przekazał listę osób uprawnionych do
odwiedzin, to najpewniej znaczy, że odzyskał przytomność.
Znalazłszy
się na ulicy, kocowilk skręcił w lewo i poszedł szukać sklepu papierniczego.
Kiedy jego poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem, kupił gruby brulion
formatu A4.
Wrócił pod
szpital i okrążył dookoła cały kompleks, po przeciwnej stronie ulicy, aby nie
zwracać niepotrzebnie uwagi. Potem spokojnie przeszedł przez jezdnię i zbliżył
się do podwórza służącego jako parking dla ambulansów. Przemykał pochylony od
karetki do karetki, aż osiągnął jedno z tylnych wejść szpitala.
Następnie
Bernard Bumbes wspiął się na pierwsze piętro. W tej części było cicho, szpital
miał tu pewnie zaplecze gospodarczo-socjalne. Kocowilk zaczął podążać
korytarzem, ale ledwo uszedł ze sto metrów, nagle usłyszał kroki i rozmowę. Bez
namysłu wpadł do pierwszego z brzegu pomieszczenia, którym okazał się pusty
gabinet zabiegowy.
Chciał
przeczekać, aż tamci przejdą, ale zgrzytnęła klamka. A to pech! Oni też tu idą!
Błyskawicznie schował się pod leżanką i ściągnął na siebie miętowozielone prześcieradło,
zanim nieznajomi zdążyli zapalić światło.
Przez dziurę w
prześcieradle mógł ich jednak obserwować. Lekarz i pielęgniarka, rozmawiali o
czymś podnieconymi głosami.
- Szybciej – mówiła siostra. – Za
piętnaście minut zaczynam dyżur…
Zanim
doszli na środek pomieszczenia, już zaczęli się omiętaszać i rozpinać guziki od
wierzchniej odzieży. Pielęgniarka zassała się w usta doktora, a ten smyrał ją
stetoskopem w połowie odcinka pomiędzy brzuchem a kolanami. Wtoczyli się za
parawan, zza którego natychmiast zaczęły wylatywać części odzieży.
Kocowilk
tylko czekał na taką okazję. Wypadł na czworakach spod leżanki, chwycił fartuch
lekarza i bezgłośnie wybiegł z gabinetu. Zanim znalazł się na korytarzu, już
był schludnie zapięty.
Wyjął
z kieszeni okulary zerówki w grubych plastykowych oprawkach, które zakładał,
gdy chciał wyglądać inteligentnie, wziął brulion pod pachę i spokojnym krokiem
ruszył dalej.
Nie wiedział
tak naprawdę, czy chłopaka ranionego przez monstrualną blondynę powinien szukać
na oddziale intensywnej terapii, czy gdzie indziej, ale od czego miał w końcu
wilczy węch… Co prawda zapach tamtego był przemieszany z zapachem krwi, której
w szpitalu nie brakowało. Poza tym w takim szpitalu jest przecież mnóstwo
ludzi, na różne rzeczy cierpiących a każdy ze swoim zapachem. Dodać do tego
lekarzy i inny personel, leki, jedzenie, środki czystości… Pomieszanie z
poplątaniem. Nie było innej rady, jak
obejść cały szpital w poszukiwaniu tropu.
Bernard
miał przeczucie, że jest na dobrej drodze. Jednak nie poszło tak łatwo, jakby
się spodziewał. Mijał wysokiego, siwego lekarza, gdy ten nagle wtem odwrócił
się do niego.
- Czego pan tu szuka? – zapytał
podejrzliwie. Na kieszeni miał identyfikator z
napisem „V. F. Longus”.
- Jestem doktor Pereira z Moncton
Hospital – przedstawił się Bumbes ze snobistycznym akcentem. – Muszę rozmawiać
z doktorem Gobbleknockiem.
- Gobbleknock? – Longus spojrzał
surowo. – O ile wiem, nie ma tu takiego.
- Jak to nie ma? – najeżył się
kocowilk. – To nie jest asystentem profesora Zahaydaka?
- Skoro tak, proszę zapytać
profesora, powinien być w klinice hałasoterapii.
- Powinien, ale go nie zastałem –
odrzekł Bernard. – Muszę go znaleźć. To pilna sprawa, leciałem tu aż z Nowego
Brunszwiku…
- Zaraz go odszukam – powiedział
doktor Longus autorytarnym tonem. – Proszę tu zaczekać.
Kiedy
tylko zniknął za zakrętem korytarza, kocowilk ruszył dalej. Nie tylko węszył
intensywnie, ale i zaglądał do sal w poszukiwaniu pacjenta, z którym miał do
pogadania. Zobaczył tam niejedną historię ludzką. W jednej z sal leżała
kobieta, która próbowała popełnić samobójstwo przez zjedzenie dwudniowego
chleba, bo jej mąż nie chciał pracować w biurze deputowanego do legislatywy
prowincjonalnej, tylko wolał być spawaczem. Z gabinetu zabiegowego dochodził
ryk lekarza: „Wcale cię nie boli, przestań się wygłupiać! Ręce sobie urabiam po
łokcie dla waszego dobra, a nie słyszę podziękowań, tylko darcie się, kwiki i jęczenie!!!”
W innej sali chirurg podczas operacji dziewczyny rannej w wypadku motocyklowym
zorientował się, że jest ona z nim w ciąży, z czego wynikało, że parę tygodni
wcześniej pomylił ją z jej siostrą bliźniaczką. Na sąsiednim łóżku leżał facet,
który specjalnie rzucił jej się pod motor w celu wyłudzenia odszkodowania. Jeszcze
gdzie indziej czterdziestotrzylatek towarzyszący szwagrowi, który przyszedł
tylko na wyjęcie szwów, próbował dać lekarzowi łapówkę, aby wypisał świadectwo
zgonu owego szwagra, bo chciał ekspresowo odziedziczyć jego farmę.
W pewnym momencie
Bumbes zrozumiał, że jest już blisko. Poczuł zapach i podążył jego tropem.
Zanim zdążył odnaleźć właściwą salę, zatrzymała go pielęgniarka oddziałowa,
szeroka, czarnoskóra, z warkoczykami.
- Co pan tu robi, doktorze? –
zapytała.
Kocowilk
skulił się, patrzył na nią z dezorientacją pomieszaną z lękiem.
- Ja… Ja… – powtarzał drżącym
głosem.
- Jest pan Niemcem?
- Stażysta – wyjaśnił Bernard,
dygocąc. – Doktor Longus… Nie bardzo mówić angielski…
Pielęgniarka
spojrzała na niego z politowaniem.
- Co za owca kompletna –
westchnęła. – Przyślą takiego z zagranicy, może jeszcze ze Stanów, i kręci się,
gdzie mu nie każą. Jakbym mało miała kłopotu z tym wariatem spod ósemki…
- Muszę widzieć doktor Longus… -
bełkotał kocowilk. – Ja stażysta…
- Niech tu zostanie – siostra
wymierzyła w niego palec. – Zaraz go przyprowadzę.
I
znów, ledwo się oddaliła, Bernard nie miał zamiaru czekać, aż przyprowadzi tamtego
lekarza. Życząc jej w myślach udanych poszukiwań, poszedł w stronę separatki
numer 8, bo to z niej dochodził zapach, którego Bumbes szukał.
Edward
Patel obudził się tego dnia kolejny raz. Strasznie bolało go ramię, a w
szczególności obojczyk z lewej strony. W dalszym ciągu nie wiedział, skąd się
wziął w szpitalu. Pamiętał jedynie, że lizał się ze Stellą Burns, kiedy
niespodziewanie go ugryzła. Co w nią wstąpiło? Gdzie teraz jest? Odpowiedzi nie
było. Lekarze i pielęgniarki nie wiedzieli nic o żadnej Stelli i solidarnie
wmawiali Edwardowi, że został pobity przez chuliganów. Kiedy próbował ich
przekonać do swojej wersji wydarzeń, uznali, że jest w szoku i majaczy.
No
więc przebudził się Edward – i przeżył lekki szok, widząc, że na krześle obok
łóżka siedzi osobnik jakby skądś znajomy. Coś w jego bursztynowym spojrzeniu
budziło nieokreśloną grozę.
- W zeszłym roku posłałeś mnie do
szpitala – powiedział kocowilk. – Teraz się odwdzięczyłem.
- Co? Kim jesteś?
- Jak to, Edwardzie? Nie
pamiętasz? „Gdy twój policzek dotknął chodnika, krzyknąłem w tym brooklyńskim
buszu. Choć moje srebro nie chybiło, poczułem, jak serce zaczyna się kruszyć”.
Patel
przeżył szok. Nie tylko dlatego, że nieznajomy zacytował tekst jednej z
nowszych, mniej znanych piosenek grupy Krankschaft. Również dlatego, że
przypomniał sobie tamtą straszną chwilę, gdy Natalie znalazła się w
niebezpieczeństwie…
- Wampir! – krzyknął, próbując
dosięgnąć guzika wzywającego pielęgniarkę, ale Bernard przytrzymał go za
nadgarstek.
- Jesteś w mylnym błędzie –
powiedział. – Nie tylko nie wampir, ale wręcz przeciwnie.
I
uśmiechnął się szeroko, prezentując swój imponujący wilczy garnitur. Wówczas Edward
przypomniał sobie, co mu wpierała pielęgniarka: że karetkę wezwał do niego
mężczyzna z brodą.
- Czemu to zrobiłeś? – nie
mieściło mu się w głowie, że człowiek, którego wcześniej postrzelił, teraz
postanowił ocalić mu życie.
- Moja praca polega na tym, że
ratuję ludzi bezinteresownie – Bumbes patrzył na niego w skupieniu,
przewiercając go wzrokiem. – Ale teraz jestem na urlopie.
- Czego chcesz?
- Liczę na to, że mi parę rzeczy
wyjaśnisz, bo ja ciemny Latynos jestem i nie wszystkie subtelności rozumiem. Po
pierwsze: co cię łączy z Dorianem Lassaye-Bruchtalem?
- Nie! – Edward szarpnął się na
łóżku, usłyszawszy imię swojego przeciwnika i tego, który odebrał mu Natalie. –
Nie znam go osobiście. To siostrzeniec Czarnego Hrabiego…
- A królowa Bona umarła –
podsumował Bernard. – Powiedz mi lepiej, dlaczego Dorian mógłby chcieć, żebyś
nie żył.
- Co? – Patel w dalszym był zbyt
zszokowany, żeby zdobyć się na jakąkolwiek inteligentną wypowiedź.
Kocowilk
wyjął coś z kieszeni i obracał w dłoni.
- Wiem, że jesteś na lekach, ale
spróbuj się skupić. Czy pamiętasz, w jakich okolicznościach zostałeś ranny?
- Stella mnie ugryzła – przyznał
Edward.
- Co za Stella?
- Dziewczyna… To znaczy, nie moja
dziewczyna – Patel, mimo bladości, jednak się zaczerwienił. – Tylko tak się
kręciła koło mnie. Taka groupie…Co z nią?
- Zająłem się nią – oznajmił
Bumbes złowieszczo. – Czy to ta?
Podał
Edwardowi prawo jazdy, które znalazł w torebce potworzycy. Na fotografii
widniała plastikowa, pozbawiona śladu inteligencji twarz dziewczyny, którą Patel
poznał jako Stellę Burns, ale dokument opiewał na inne nazwisko: Dorothy Kuskokwim.
- Ale jaja – powiedział Edward,
nie wiedząc w zasadzie, o co chodzi.
- Poza tym miała w torebce
kilkanaście wydruków twoich zdjęć – dodał kocowilk. – Oraz list od Lassaye-Bruchtala.
W tym liście ty, Edwardzie Patel, zostałeś określony jako „cel”, który trzeba
„załatwić dyskretnie”.
Edward
zrobił wielkie oczy, serce zaczęło mu bić niczym ukleja wyrzucona na nadbrzeżny
żwir, w gardle zrobiło się sucho.
- Czyli… Chcesz powiedzieć, że ta
dziewczyna była zabójcą na zlecenie?
- Tak właśnie, młody człowieku. A
poza tym to nie była zwykła dziewczyna. Tylko dzonokwa.
Edward
gaspnął. Na zajęciach z istot paranormalnych wykładowca skupiał się na wampirach
i wilkołakach, trochę więcej było o ożywieńcach, dzonokwy potraktował po
łebkach. Patel jednak czytał co nieco gdzie indziej o tych ludożerczych
kobietach-potworach grasujących w puszczach Kolumbii Brytyjskiej i porywających
nieostrożne dzieci. Kiedy uświadomił sobie, że nie tylko spędził z jedną z nich
dłuższy czas, nie tylko z nią rozmawiał, ale nawet jego humpolec nurzał się brutalnie
w jej wnętrzu, z mety zemdlał.
Gdy
na nowo wróciła mu przytomność, Bernard Bumbes nadal siedział tam, gdzie przedtem.
- No, w sumie wszystko by się
zgadzało – powiedział Edward. – Dzonokwa ma czarne włosy, wielkie czerwone
wargi i ogromne, obwisłe piersi. Nic, czego by nie dała rady ukryć chirurgia
plastyczna i trochę farby do włosów.
- Nareszcie wracasz do
przytomności! – ucieszył się Bumbes. – Przypominam pytanie za 100 punktów:
czemu Dorian kazał cię wykończyć?
Patel
spojrzał w sufit.
- Natalie – powiedział. – Tu musi
chodzić o Natalie…
- I tak przechodzimy do drugiego
pytania. Jaka jest rola Natalie Foster w tej całej układance?
- Ja… Miałem chronić Natalie
przed Dorianem – Edward był zdruzgotany. – A ona sama odeszła ode mnie do
niego. Jestem zupełnie beznadziejny…
I
zaczął rzęsiście szlochać. Na ten głos do superatki skierowała się
pielęgniarka. Bernard na odgłos kroków zdążył się schować pod łóżkiem i przeczekał
kilka minut, w czasie których siostra próbowała przekonać pacjenta, że nic się
nie dzieje. Gdy sobie poszła, kocowilk wrócił do pogawędki z Edwardem.
- Ale ja nic nie rozumiem. Jak
to? Przecież srebrny pocisk… – młody magus przypominał sobie zeszłoroczny
incydent na Brooklynie.
- Wprowadzono cię w błąd,
łaskawco – wyjaśnił Bumbes. – To bardzo rozpowszechniony przesąd. Srebro działa
na wilkołaki, nie na wampiry. Nie czułem się po tym najlepiej, mówiąc oględnie.
Ale trudno, młodzi ludzie mają to do siebie, że szybciej działają, niż myślą.
- Ale dlaczego zdzieliłeś ją w
głowę?
- To ja zadaję pytania, chłopczę.
No więc, dlaczego miałeś chronić Natalie?
- Dostałem taki rozkaz – jęczał
Edward. – Od rektora mojej uczelni magicznej. Miałem nie dopuścić, żeby wpadła
w ręce Doriana albo Czarnego Hrabiego. A w międzyczasie się do niej
przywiązałem. I nawet to przywiązanie doszczętnie schrzaniłem…
Kocowilk
potrząsnął pacjentem delikatnie, ale stanowczo, aby znowu nie zaczął płakać.
Powoluchu wyciągnął z niego ogólne zręby historii z poprzedniego roku.
- Czyli wygląda na to, że ty i
Dorian gracie w przeciwnych drużynach – podsumował. – A Natalie w tej grze jest piłką. Szkoda, że mi o tym wtedy nie powiedziałeś, zamiast od razu chwytać za
rewolwer. Być może razem byśmy coś wymyślili.
- Przepraszam… - wymrątał Edward
ze spuszczonym wzrokiem.
Bernard
Bumbes kiwnął głową na znak, że przyjmuje przeprosiny.
- Sprawa wygląda tak – powiedział,
bawiąc się defibrylatorem. – Ta twoja Natalie siedzi teraz w więzieniu i
najwyraźniej jest tam bezpieczna. Za to… Czy fakt, że Dorian Lassaye-Bruchtal
ni z tego, ni z owego kazał cię zabić, nie budzi w tobie pewnego niepokoju?
- Ehe – przyznał Edward
inteligentnie. – Być może ma jakieś plany.
- Natalie jest mi w sumie dość
obojętna – przyznał kocowilk. – Ale żeby popsuć plany Dorianowi, jestem zdolny
do wszystkiego. Może powinniśmy zawrzeć sojusz?
Ale
nie dane im było skontynuować tego wątku, bowiem otworzyły się drzwi i do
separatki wpadł z szerokim uśmiechem Logan Klinkitt.
- Serwus, Edwardzie! – zawołał od
progu. – Dziędobry, doktorze!
Bernard
spoglądał na niego zdumiony, pociągając nosem.
- Jesteś jednym z nas! –
zaatakował bez wstępów.
- Z was? – nie zrozumiał
Klinkitt. – Pan też jest z grupy Krankschaft?
- Nie, przyjacielu – powiedział
kocowilk. – Jesteś wilkołakiem, prawda?
Pianista
pobladł, wzrok swój skamieniały z Edwarda na człowieka w kitlu przenosił.
- Nic mi nie mówiłeś – zwrócił
się do niego Patel.
- Jak to nie mówiłem? Przeca
wspomiankowałem, że przez kilka dni w miesiącu będę nie do roboty. Bo pełnia.
Wtedy Stella i Holly nam przerwały…
- Kim jest Holly? – zapytał
Bernard z niepokojem.
- Fajna dziewczyna – uśmiechnął
się Logan. – Taka pulchna hipiska w brylach. Znikła gdzieś, nie wiem gdzie… A
propos, Edwardzie, Stella cię już odwiedziła?
- To przez Stellę tu jestem –
odparł Patel grobowym głosem i opowiedział koledze wszystko.
- Ożeż ty w jajca Posejdona na
Placu Zgody – zaklął Klinkitt, wysłuchawszy Edwarda. – Dzonokwa, ja paprykuję.
Nie poznałem po zapachu… Przy takim perfumażu nic dziwnego. Ciekawe, czy Holly
też była jedną z nich. Nie wyglądała, a poznałem ją w końcu bardzo blisko…
- Mam dla ciebie złą wiadomość –
powiedział kocowilk. – Przetrząsnąłem kryjówkę Dorothy Kuskokwim, zwanej przez
was Stellą. Były tam szczątki ludzkie, ogryzione kości. A wśród nich okulary i
pleciona opaska na czoło.
- Jeżu słodki – Logan przysiadł
na podłodze z twarzą w dłoniach.
Kiedy
tak siedział, Edward również przetrawiał złe wieści. W końcu zwrócił się do
Bumbesa.
- To co z Natalie? Dorian nie
może jej dostać drugi raz!
- Nie dostanie – uspokoił go
kocowilk. – Odnajdziemy ją i spuścimy Dorianowi lanie, kiedy będzie chciał do
niej dotrzeć.
- Wyciągniemy ją z więzienia?
- A z jakiej racji? – Bernard
wzruszył ramionami. – Służyła Czarnemu Hrabiemu, siała śmierć i zniszczenie we
Wrzeszczu. Zasłużyła na karę.
- Ona nie chciała! – zawołał
Patel błagalnym głosem. – To dobra dziewczyna! Tylko ten szubrawiec Dorian
zamieszał jej w głowie.
- Zaraz! – przerwał Klinkitt. – Mówicie
o tej Natalie, przez którą był zeszłego roku ten cały razamanaz gdzieś w
Europie?
- Razamanaz? – zdziwił się
Edward.
- No, straszne larmo było, że
dworzec jakiś wysadziła cy cuś. To ona?
- Ta sama – przyznał Patel. –
Kiedyś śpiewała w naszym zespole.
- No to macie panowie nieaktualne
dane – przyznał Logan. – Ostatnio czytałem w interłebach, że uciekła z
więzienia i znowu zrobiła jakąś masakrę. Pół kraju jej szuka… To Węgry, prawda?
- Chorrera! – zaklął Edward i
schował twarz w dłoniach.
- Polska – poprawił Bumbes.
Po
krótkiej naradzie doszli do wniosku, że jak tylko Edward będzie się czuł na
tyle dobrze, żeby wyjść ze szpitala, w trzech pojadą do Polski, aby odnaleźć
Natalie. Patel i Klinkitt mieli podróżować jako wędrowny duet jazzrockowy, a
Bernard miał się wcielić w ich menażera.
- Dobrze by było znaleźć
przewodnika, kogoś, kto zna język – zauważył Logan.
- Bez obawy – uspokoił go
kocowilk. – Mówię po polsku jak natywny śpiker.
- Czekajcie, panowie – Edward
położył się wygodniej na poduszkach. – Przecież mam znajomego w Polsce.
Chwycił
za telefon i wybrał numer do Marka Hadesa, lidera zespołu Rezun Explosion. Po
kilku sekundach słuchania thrashmetalowej wersji „Hej sokoły”, którą tamten miał
ustawioną jako sygnał oczekiwania, usłyszał głęboki głos metalowca.
- Ave, Edwardzie, dobrze, że
dzwonisz – powiedział Hades, zanim jeszcze Patel zdążył mu wyłuszczyć, o co
chodzi. – Spotkałem ostatnio twoją byłą wokalistkę. Dawała koncerty w
Częstochowie. Fajny ma głos, szkoda, że ją wywaliliście…
- Spotkałeś ją? Kiedy?! – Edward
o mało nie zaczął skakać po łóżku z ekscytacji.
- Będzie z parę tygodni…
- I dopiero teraz mi mówisz?! –
zdenerwował się Edward.
- Sorry – odrzekł Mark Hades. – Mam
we łbie Khadżuraho, wszystko się pieprzy ze wszystkim. Elektrowni się pogięły
rachunki i chcą ze mnie ściągać drugi raz to samo, jeden facet z urzędu miasta miał mi załatwić
dofinansowanie i zapomniał. Chciałem nagrywać nowy materiał, studio już zamówione,
a tu gitarzysta całymi dniami nadupcony jak wagon szpadli i żadna robota z nim
nie może się udać… No i dodatkowo sam prowadziłem jakieś działania, żeby ją
znaleźć.
- J-jakie działania? – spytał
zaniepokojony Patel.
- No, bo ona zniknęła. Dała trzy
koncerty, a potem przepadła bez wieści. Zgadaliśmy się z kilkoma operowcami,
analizujemy dane i przetrząsamy miasto i okolicę, ale ona może być jeszcze
dalej.
- To znaczy gdzie?
- Słyszałeś o tej masakrze pod
Krakowem? To prawie na pewno ona, chociaż twierdzi tak również prasa, a
przecież prasa kłamie. Panna własnoręcznie wyrżnęła dziewięciu chłopa! Varg
Vikernes to przy niej szczeniak! Tylko że potem zniknęła znowu.
Edward na chwilę
zaniemówił, potem wymienił spojrzenia z obydwoma wilkołakami i powiedział Hadesowi,
że oddzwoni później.
- Muszę tam jechać – rzekł. –
Muszę ratować Natalie.
- O święty Hormizdasie – sapnął
Logan Klinkitt. – Teraz to dopiero będą jaja.
- Najpierw wyzdrowiej – kocowilk
spojrzał surowo na Patela. – Tu chodzi o wykończenie Doriana, nie ciebie.
Rozmawiali
jeszcze jakiś czas. Najpierw ulotnił się Logan. Potem Bernard Bumbes,
upewniwszy się, że stan pacjenta jest stabilny, również wyszedł z separatki.
Droga wiodła
przez korytarze pełne jęków bólu i patetycznych argumentów oraz doktorów i
pielęgniarek ganiających we wszystkie strony jedni za drugimi. W hallu kocowilk
dostrzegł łysego lekarza z kozią bródką, który właśnie przekroczył drzwi
wejściowe z torbą hamburgerów pod pachą.
- Profesorze Zahaydak? – zagadnął
go. – Doktor Longus chyba pana szukał.
I wyszedł ze
szpitala, nucąc:
A jak było po północy,
Owies z worka wyskoczył,
Zumtarija bum!
Owies z worka wyskoczył,
Zumtarija bum!
...tło mnie rozprasza i nie mogę spamiętacć, o co mnie się właściwie rozchodzi....
OdpowiedzUsuń..."- Jesteś w mylnym błędzie"....to mię zachwyciło i o to się rozchodziło oprócz kobiety która próbowała popełnić samobójstwo przez zjedzenie dwudniowego chleba.......
Usuń