sobota, 22 marca 2014

Rozdział XXV, w którym wilk przywdziewa owczą skórę


      Bernard Bumbes przyszedł do szpitala kilka minut po dziesiątej. Pewnym krokiem przemierzył hol i podszedł do recepcji. Zasiadająca tam tęga kobieta miała usta nieprzyzwoicie podkreślone szminką w kolorze zakrzepłej krwi, a ściany jej oczodołów wypełniał makijaż zainspirowany najwyraźniej targiem rybnym w upalny dzień.
- Chciałem odwiedzić pacjenta – zapowiedział Bernard.
- Którego? – spytała obojętnie recepcjonistka.
- Tego, który przyjechał z ciężką raną w okolicy obojczyka – wyjaśnił kocowilk i podał nazwisko rannego.
- Pana godność?
- Bernard Silva – przedstawił się Bumbes, używając nazwiska matki.
         Sprawdziła coś w komputerze.
- Niestety, nie ma pana na liście osób, które pacjent upoważnił do odwiedzin – stwierdziła z wredną satysfakcją.
- Jakiej liście? – Bernard udawał zdumionego.
- Pacjent podał nam listę, kto może go odwiedzić – wyjaśniła recepcjonistka. – Członkowie rodziny i jeden kolega.
- To pewnie ja – przyznał Bumbes.
- Nie, proszę pana. Tamten kolega nie nazywa się Silva.
- Gdybym z nim porozmawiał, pewnie dopisałby i mnie.
         Recepcjonistka popatrzyła na kocowilka podejrzliwie.
- A tak w ogóle, to kim pan jest dla pacjenta?
- Znajomym – skłamał Bernard, po czym dodał zgodnie z prawdą: – Też zostałem poszkodowany w tym samym… incydencie, razem z nim przyjechałem tutaj, ale mnie wypuścili, bo byłem tylko lekko ranny. Poza tym jestem z zawodu ratownikiem, stan pacjenta interesuje mnie ze względów zawodowych.
- Niech pan porozmawia z ordynatorem – powiedziała recepcjonistka i demonstracyjnie odwróciła się plecami.
       Nagle gdzieś z oddali buchnął niewyobrażalny hałas. Ktoś krzyczał, ktoś kwiczał, ktoś skrzeczał, ktoś inny próbował śpiewać. Słychać było ryk silnika motocyklowego, walenie w żelazo i mocne, choć bezsensowne dęcie w trąbkę.
- Co tam się wyprawia? – zapytał kocowilk.
- A, to klinika hałasoterapii profesora Zahaydaka – rzekła recepcjonistka. – Testują najnowsze metody rehabilitacji przez hałas.
- Aha – powiedział Bernard.
        Odsunął się od recepcji, przez jakiś czas studiował tablicę, na której wymienione były poszczególne jednostki szpitala, po czym skierował się do wyjścia. Że nie dopuszczą go do pacjenta, było do przewidzenia, ale recepcjonistka niechcący zdradziła ważną informację: skoro ranny przekazał listę osób uprawnionych do odwiedzin, to najpewniej znaczy, że odzyskał przytomność.
        Znalazłszy się na ulicy, kocowilk skręcił w lewo i poszedł szukać sklepu papierniczego. Kiedy jego poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem, kupił gruby brulion formatu A4.
Wrócił pod szpital i okrążył dookoła cały kompleks, po przeciwnej stronie ulicy, aby nie zwracać niepotrzebnie uwagi. Potem spokojnie przeszedł przez jezdnię i zbliżył się do podwórza służącego jako parking dla ambulansów. Przemykał pochylony od karetki do karetki, aż osiągnął jedno z tylnych wejść szpitala.
Następnie Bernard Bumbes wspiął się na pierwsze piętro. W tej części było cicho, szpital miał tu pewnie zaplecze gospodarczo-socjalne. Kocowilk zaczął podążać korytarzem, ale ledwo uszedł ze sto metrów, nagle usłyszał kroki i rozmowę. Bez namysłu wpadł do pierwszego z brzegu pomieszczenia, którym okazał się pusty gabinet zabiegowy.
Chciał przeczekać, aż tamci przejdą, ale zgrzytnęła klamka. A to pech! Oni też tu idą! Błyskawicznie schował się pod leżanką i ściągnął na siebie miętowozielone prześcieradło, zanim nieznajomi zdążyli zapalić światło.
Przez dziurę w prześcieradle mógł ich jednak obserwować. Lekarz i pielęgniarka, rozmawiali o czymś podnieconymi głosami.
- Szybciej – mówiła siostra. – Za piętnaście minut zaczynam dyżur…
       Zanim doszli na środek pomieszczenia, już zaczęli się omiętaszać i rozpinać guziki od wierzchniej odzieży. Pielęgniarka zassała się w usta doktora, a ten smyrał ją stetoskopem w połowie odcinka pomiędzy brzuchem a kolanami. Wtoczyli się za parawan, zza którego natychmiast zaczęły wylatywać części odzieży.
          Kocowilk tylko czekał na taką okazję. Wypadł na czworakach spod leżanki, chwycił fartuch lekarza i bezgłośnie wybiegł z gabinetu. Zanim znalazł się na korytarzu, już był schludnie zapięty.
        Wyjął z kieszeni okulary zerówki w grubych plastykowych oprawkach, które zakładał, gdy chciał wyglądać inteligentnie, wziął brulion pod pachę i spokojnym krokiem ruszył dalej.
Nie wiedział tak naprawdę, czy chłopaka ranionego przez monstrualną blondynę powinien szukać na oddziale intensywnej terapii, czy gdzie indziej, ale od czego miał w końcu wilczy węch… Co prawda zapach tamtego był przemieszany z zapachem krwi, której w szpitalu nie brakowało. Poza tym w takim szpitalu jest przecież mnóstwo ludzi, na różne rzeczy cierpiących a każdy ze swoim zapachem. Dodać do tego lekarzy i inny personel, leki, jedzenie, środki czystości… Pomieszanie z poplątaniem.  Nie było innej rady, jak obejść cały szpital w poszukiwaniu tropu.
          Bernard miał przeczucie, że jest na dobrej drodze. Jednak nie poszło tak łatwo, jakby się spodziewał. Mijał wysokiego, siwego lekarza, gdy ten nagle wtem odwrócił się do niego.
- Czego pan tu szuka? – zapytał podejrzliwie. Na kieszeni miał identyfikator z napisem „V. F. Longus”.
- Jestem doktor Pereira z Moncton Hospital – przedstawił się Bumbes ze snobistycznym akcentem. – Muszę rozmawiać z doktorem Gobbleknockiem.
- Gobbleknock? – Longus spojrzał surowo. – O ile wiem, nie ma tu takiego.
- Jak to nie ma? – najeżył się kocowilk. – To nie jest asystentem profesora Zahaydaka?
- Skoro tak, proszę zapytać profesora, powinien być w klinice hałasoterapii.
- Powinien, ale go nie zastałem – odrzekł Bernard. – Muszę go znaleźć. To pilna sprawa, leciałem tu aż z Nowego Brunszwiku…
- Zaraz go odszukam – powiedział doktor Longus autorytarnym tonem. – Proszę tu zaczekać.
         Kiedy tylko zniknął za zakrętem korytarza, kocowilk ruszył dalej. Nie tylko węszył intensywnie, ale i zaglądał do sal w poszukiwaniu pacjenta, z którym miał do pogadania. Zobaczył tam niejedną historię ludzką. W jednej z sal leżała kobieta, która próbowała popełnić samobójstwo przez zjedzenie dwudniowego chleba, bo jej mąż nie chciał pracować w biurze deputowanego do legislatywy prowincjonalnej, tylko wolał być spawaczem. Z gabinetu zabiegowego dochodził ryk lekarza: „Wcale cię nie boli, przestań się wygłupiać! Ręce sobie urabiam po łokcie dla waszego dobra, a nie słyszę podziękowań, tylko darcie się, kwiki i jęczenie!!!” W innej sali chirurg podczas operacji dziewczyny rannej w wypadku motocyklowym zorientował się, że jest ona z nim w ciąży, z czego wynikało, że parę tygodni wcześniej pomylił ją z jej siostrą bliźniaczką. Na sąsiednim łóżku leżał facet, który specjalnie rzucił jej się pod motor w celu wyłudzenia odszkodowania. Jeszcze gdzie indziej czterdziestotrzylatek towarzyszący szwagrowi, który przyszedł tylko na wyjęcie szwów, próbował dać lekarzowi łapówkę, aby wypisał świadectwo zgonu owego szwagra, bo chciał ekspresowo odziedziczyć jego farmę.
        W pewnym momencie Bumbes zrozumiał, że jest już blisko. Poczuł zapach i podążył jego tropem. Zanim zdążył odnaleźć właściwą salę, zatrzymała go pielęgniarka oddziałowa, szeroka, czarnoskóra, z warkoczykami.
- Co pan tu robi, doktorze? – zapytała.
          Kocowilk skulił się, patrzył na nią z dezorientacją pomieszaną z lękiem.
- Ja… Ja… – powtarzał drżącym głosem.
- Jest pan Niemcem?
- Stażysta – wyjaśnił Bernard, dygocąc. – Doktor Longus… Nie bardzo mówić angielski…
          Pielęgniarka spojrzała na niego z politowaniem.
- Co za owca kompletna – westchnęła. – Przyślą takiego z zagranicy, może jeszcze ze Stanów, i kręci się, gdzie mu nie każą. Jakbym mało miała kłopotu z tym wariatem spod ósemki…
- Muszę widzieć doktor Longus… - bełkotał kocowilk. – Ja stażysta…
- Niech tu zostanie – siostra wymierzyła w niego palec. – Zaraz go przyprowadzę.
        I znów, ledwo się oddaliła, Bernard nie miał zamiaru czekać, aż przyprowadzi tamtego lekarza. Życząc jej w myślach udanych poszukiwań, poszedł w stronę separatki numer 8, bo to z niej dochodził zapach, którego Bumbes szukał.

       Edward Patel obudził się tego dnia kolejny raz. Strasznie bolało go ramię, a w szczególności obojczyk z lewej strony. W dalszym ciągu nie wiedział, skąd się wziął w szpitalu. Pamiętał jedynie, że lizał się ze Stellą Burns, kiedy niespodziewanie go ugryzła. Co w nią wstąpiło? Gdzie teraz jest? Odpowiedzi nie było. Lekarze i pielęgniarki nie wiedzieli nic o żadnej Stelli i solidarnie wmawiali Edwardowi, że został pobity przez chuliganów. Kiedy próbował ich przekonać do swojej wersji wydarzeń, uznali, że jest w szoku i majaczy.
      No więc przebudził się Edward – i przeżył lekki szok, widząc, że na krześle obok łóżka siedzi osobnik jakby skądś znajomy. Coś w jego bursztynowym spojrzeniu budziło nieokreśloną grozę.
- W zeszłym roku posłałeś mnie do szpitala – powiedział kocowilk. – Teraz się odwdzięczyłem.
- Co? Kim jesteś?
- Jak to, Edwardzie? Nie pamiętasz? „Gdy twój policzek dotknął chodnika, krzyknąłem w tym brooklyńskim buszu. Choć moje srebro nie chybiło, poczułem, jak serce zaczyna się kruszyć”.
      Patel przeżył szok. Nie tylko dlatego, że nieznajomy zacytował tekst jednej z nowszych, mniej znanych piosenek grupy Krankschaft. Również dlatego, że przypomniał sobie tamtą straszną chwilę, gdy Natalie znalazła się w niebezpieczeństwie…
- Wampir! – krzyknął, próbując dosięgnąć guzika wzywającego pielęgniarkę, ale Bernard przytrzymał go za nadgarstek.
- Jesteś w mylnym błędzie – powiedział. – Nie tylko nie wampir, ale wręcz przeciwnie.
       I uśmiechnął się szeroko, prezentując swój imponujący wilczy garnitur. Wówczas Edward przypomniał sobie, co mu wpierała pielęgniarka: że karetkę wezwał do niego mężczyzna z brodą.
- Czemu to zrobiłeś? – nie mieściło mu się w głowie, że człowiek, którego wcześniej postrzelił, teraz postanowił ocalić mu życie.
- Moja praca polega na tym, że ratuję ludzi bezinteresownie – Bumbes patrzył na niego w skupieniu, przewiercając go wzrokiem. – Ale teraz jestem na urlopie.
- Czego chcesz?
- Liczę na to, że mi parę rzeczy wyjaśnisz, bo ja ciemny Latynos jestem i nie wszystkie subtelności rozumiem. Po pierwsze: co cię łączy z Dorianem Lassaye-Bruchtalem?
- Nie! – Edward szarpnął się na łóżku, usłyszawszy imię swojego przeciwnika i tego, który odebrał mu Natalie. – Nie znam go osobiście. To siostrzeniec Czarnego Hrabiego…
- A królowa Bona umarła – podsumował Bernard. – Powiedz mi lepiej, dlaczego Dorian mógłby chcieć, żebyś nie żył.
- Co? – Patel w dalszym był zbyt zszokowany, żeby zdobyć się na jakąkolwiek inteligentną wypowiedź.
        Kocowilk wyjął coś z kieszeni i obracał w dłoni.
- Wiem, że jesteś na lekach, ale spróbuj się skupić. Czy pamiętasz, w jakich okolicznościach zostałeś ranny?
- Stella mnie ugryzła – przyznał Edward.
- Co za Stella?
- Dziewczyna… To znaczy, nie moja dziewczyna – Patel, mimo bladości, jednak się zaczerwienił. – Tylko tak się kręciła koło mnie. Taka groupie…Co z nią?
- Zająłem się nią – oznajmił Bumbes złowieszczo. – Czy to ta?
      Podał Edwardowi prawo jazdy, które znalazł w torebce potworzycy. Na fotografii widniała plastikowa, pozbawiona śladu inteligencji twarz dziewczyny, którą Patel poznał jako Stellę Burns, ale dokument opiewał na inne nazwisko: Dorothy Kuskokwim.
- Ale jaja – powiedział Edward, nie wiedząc w zasadzie, o co chodzi.
- Poza tym miała w torebce kilkanaście wydruków twoich zdjęć – dodał kocowilk. – Oraz list od Lassaye-Bruchtala. W tym liście ty, Edwardzie Patel, zostałeś określony jako „cel”, który trzeba „załatwić dyskretnie”.
       Edward zrobił wielkie oczy, serce zaczęło mu bić niczym ukleja wyrzucona na nadbrzeżny żwir, w gardle zrobiło się sucho.
- Czyli… Chcesz powiedzieć, że ta dziewczyna była zabójcą na zlecenie?
- Tak właśnie, młody człowieku. A poza tym to nie była zwykła dziewczyna. Tylko dzonokwa.
     Edward gaspnął. Na zajęciach z istot paranormalnych wykładowca skupiał się na wampirach i wilkołakach, trochę więcej było o ożywieńcach, dzonokwy potraktował po łebkach. Patel jednak czytał co nieco gdzie indziej o tych ludożerczych kobietach-potworach grasujących w puszczach Kolumbii Brytyjskiej i porywających nieostrożne dzieci. Kiedy uświadomił sobie, że nie tylko spędził z jedną z nich dłuższy czas, nie tylko z nią rozmawiał, ale nawet jego humpolec nurzał się brutalnie w jej wnętrzu, z mety zemdlał.
          Gdy na nowo wróciła mu przytomność, Bernard Bumbes nadal siedział tam, gdzie przedtem.
- No, w sumie wszystko by się zgadzało – powiedział Edward. – Dzonokwa ma czarne włosy, wielkie czerwone wargi i ogromne, obwisłe piersi. Nic, czego by nie dała rady ukryć chirurgia plastyczna i trochę farby do włosów.
- Nareszcie wracasz do przytomności! – ucieszył się Bumbes. – Przypominam pytanie za 100 punktów: czemu Dorian kazał cię wykończyć?
          Patel spojrzał w sufit.
- Natalie – powiedział. – Tu musi chodzić o Natalie…
- I tak przechodzimy do drugiego pytania. Jaka jest rola Natalie Foster w tej całej układance?
- Ja… Miałem chronić Natalie przed Dorianem – Edward był zdruzgotany. – A ona sama odeszła ode mnie do niego. Jestem zupełnie beznadziejny…
      I zaczął rzęsiście szlochać. Na ten głos do superatki skierowała się pielęgniarka. Bernard na odgłos kroków zdążył się schować pod łóżkiem i przeczekał kilka minut, w czasie których siostra próbowała przekonać pacjenta, że nic się nie dzieje. Gdy sobie poszła, kocowilk wrócił do pogawędki z Edwardem.
- Ale ja nic nie rozumiem. Jak to? Przecież srebrny pocisk… – młody magus przypominał sobie zeszłoroczny incydent na Brooklynie.
- Wprowadzono cię w błąd, łaskawco – wyjaśnił Bumbes. – To bardzo rozpowszechniony przesąd. Srebro działa na wilkołaki, nie na wampiry. Nie czułem się po tym najlepiej, mówiąc oględnie. Ale trudno, młodzi ludzie mają to do siebie, że szybciej działają, niż myślą.
- Ale dlaczego zdzieliłeś ją w głowę?
- To ja zadaję pytania, chłopczę. No więc, dlaczego miałeś chronić Natalie?
- Dostałem taki rozkaz – jęczał Edward. – Od rektora mojej uczelni magicznej. Miałem nie dopuścić, żeby wpadła w ręce Doriana albo Czarnego Hrabiego. A w międzyczasie się do niej przywiązałem. I nawet to przywiązanie doszczętnie schrzaniłem…
       Kocowilk potrząsnął pacjentem delikatnie, ale stanowczo, aby znowu nie zaczął płakać. Powoluchu wyciągnął z niego ogólne zręby historii z poprzedniego roku.
- Czyli wygląda na to, że ty i Dorian gracie w przeciwnych drużynach – podsumował. – A Natalie w tej grze jest piłką. Szkoda, że mi o tym wtedy nie powiedziałeś, zamiast od razu chwytać za rewolwer. Być może razem byśmy coś wymyślili.
- Przepraszam… - wymrątał Edward ze spuszczonym wzrokiem.
       Bernard Bumbes kiwnął głową na znak, że przyjmuje przeprosiny.
- Sprawa wygląda tak – powiedział, bawiąc się defibrylatorem. – Ta twoja Natalie siedzi teraz w więzieniu i najwyraźniej jest tam bezpieczna. Za to… Czy fakt, że Dorian Lassaye-Bruchtal ni z tego, ni z owego kazał cię zabić, nie budzi w tobie pewnego niepokoju?
- Ehe – przyznał Edward inteligentnie. – Być może ma jakieś plany.
- Natalie jest mi w sumie dość obojętna – przyznał kocowilk. – Ale żeby popsuć plany Dorianowi, jestem zdolny do wszystkiego. Może powinniśmy zawrzeć sojusz?
       Ale nie dane im było skontynuować tego wątku, bowiem otworzyły się drzwi i do separatki wpadł z szerokim uśmiechem Logan Klinkitt.
- Serwus, Edwardzie! – zawołał od progu. – Dziędobry, doktorze!
         Bernard spoglądał na niego zdumiony, pociągając nosem.
- Jesteś jednym z nas! – zaatakował bez wstępów.
- Z was? – nie zrozumiał Klinkitt. – Pan też jest z grupy Krankschaft?
- Nie, przyjacielu – powiedział kocowilk. – Jesteś wilkołakiem, prawda?
        Pianista pobladł, wzrok swój skamieniały z Edwarda na człowieka w kitlu przenosił.
- Nic mi nie mówiłeś – zwrócił się do niego Patel.
- Jak to nie mówiłem? Przeca wspomiankowałem, że przez kilka dni w miesiącu będę nie do roboty. Bo pełnia. Wtedy Stella i Holly nam przerwały…
- Kim jest Holly? – zapytał Bernard z niepokojem.
- Fajna dziewczyna – uśmiechnął się Logan. – Taka pulchna hipiska w brylach. Znikła gdzieś, nie wiem gdzie… A propos, Edwardzie, Stella cię już odwiedziła?
- To przez Stellę tu jestem – odparł Patel grobowym głosem i opowiedział koledze wszystko.
- Ożeż ty w jajca Posejdona na Placu Zgody – zaklął Klinkitt, wysłuchawszy Edwarda. – Dzonokwa, ja paprykuję. Nie poznałem po zapachu… Przy takim perfumażu nic dziwnego. Ciekawe, czy Holly też była jedną z nich. Nie wyglądała, a poznałem ją w końcu bardzo blisko…
- Mam dla ciebie złą wiadomość – powiedział kocowilk. – Przetrząsnąłem kryjówkę Dorothy Kuskokwim, zwanej przez was Stellą. Były tam szczątki ludzkie, ogryzione kości. A wśród nich okulary i pleciona opaska na czoło.
- Jeżu słodki – Logan przysiadł na podłodze z twarzą w dłoniach.
        Kiedy tak siedział, Edward również przetrawiał złe wieści. W końcu zwrócił się do Bumbesa.
- To co z Natalie? Dorian nie może jej dostać drugi raz!
- Nie dostanie – uspokoił go kocowilk. – Odnajdziemy ją i spuścimy Dorianowi lanie, kiedy będzie chciał do niej dotrzeć.
- Wyciągniemy ją z więzienia?
- A z jakiej racji? – Bernard wzruszył ramionami. – Służyła Czarnemu Hrabiemu, siała śmierć i zniszczenie we Wrzeszczu. Zasłużyła na karę.
- Ona nie chciała! – zawołał Patel błagalnym głosem. – To dobra dziewczyna! Tylko ten szubrawiec Dorian zamieszał jej w głowie.
- Zaraz! – przerwał Klinkitt. – Mówicie o tej Natalie, przez którą był zeszłego roku ten cały razamanaz gdzieś w Europie?
- Razamanaz? – zdziwił się Edward.
- No, straszne larmo było, że dworzec jakiś wysadziła cy cuś. To ona?
- Ta sama – przyznał Patel. – Kiedyś śpiewała w naszym zespole.
- No to macie panowie nieaktualne dane – przyznał Logan. – Ostatnio czytałem w interłebach, że uciekła z więzienia i znowu zrobiła jakąś masakrę. Pół kraju jej szuka… To Węgry, prawda?
- Chorrera! – zaklął Edward i schował twarz w dłoniach.
- Polska – poprawił Bumbes.
        Po krótkiej naradzie doszli do wniosku, że jak tylko Edward będzie się czuł na tyle dobrze, żeby wyjść ze szpitala, w trzech pojadą do Polski, aby odnaleźć Natalie. Patel i Klinkitt mieli podróżować jako wędrowny duet jazzrockowy, a Bernard miał się wcielić w ich menażera.
- Dobrze by było znaleźć przewodnika, kogoś, kto zna język – zauważył Logan.
- Bez obawy – uspokoił go kocowilk. – Mówię po polsku jak natywny śpiker.
- Czekajcie, panowie – Edward położył się wygodniej na poduszkach. – Przecież mam znajomego w Polsce.
     Chwycił za telefon i wybrał numer do Marka Hadesa, lidera zespołu Rezun Explosion. Po kilku sekundach słuchania thrashmetalowej wersji „Hej sokoły”, którą tamten miał ustawioną jako sygnał oczekiwania, usłyszał głęboki głos metalowca.
- Ave, Edwardzie, dobrze, że dzwonisz – powiedział Hades, zanim jeszcze Patel zdążył mu wyłuszczyć, o co chodzi. – Spotkałem ostatnio twoją byłą wokalistkę. Dawała koncerty w Częstochowie. Fajny ma głos, szkoda, że ją wywaliliście…
- Spotkałeś ją? Kiedy?! – Edward o mało nie zaczął skakać po łóżku z ekscytacji.
- Będzie z parę tygodni…
- I dopiero teraz mi mówisz?! – zdenerwował się Edward.
- Sorry – odrzekł Mark Hades. – Mam we łbie Khadżuraho, wszystko się pieprzy ze wszystkim. Elektrowni się pogięły rachunki i chcą ze mnie ściągać drugi raz to samo,  jeden facet z urzędu miasta miał mi załatwić dofinansowanie i zapomniał. Chciałem nagrywać nowy materiał, studio już zamówione, a tu gitarzysta całymi dniami nadupcony jak wagon szpadli i żadna robota z nim nie może się udać… No i dodatkowo sam prowadziłem jakieś działania, żeby ją znaleźć.
- J-jakie działania? – spytał zaniepokojony Patel.
- No, bo ona zniknęła. Dała trzy koncerty, a potem przepadła bez wieści. Zgadaliśmy się z kilkoma operowcami, analizujemy dane i przetrząsamy miasto i okolicę, ale ona może być jeszcze dalej.
- To znaczy gdzie?
- Słyszałeś o tej masakrze pod Krakowem? To prawie na pewno ona, chociaż twierdzi tak również prasa, a przecież prasa kłamie. Panna własnoręcznie wyrżnęła dziewięciu chłopa! Varg Vikernes to przy niej szczeniak! Tylko że potem zniknęła znowu.
     Edward na chwilę zaniemówił, potem wymienił spojrzenia z obydwoma wilkołakami i powiedział Hadesowi, że oddzwoni później.
- Muszę tam jechać – rzekł. – Muszę ratować Natalie.
- O święty Hormizdasie – sapnął Logan Klinkitt. – Teraz to dopiero będą jaja.
- Najpierw wyzdrowiej – kocowilk spojrzał surowo na Patela. – Tu chodzi o wykończenie Doriana, nie ciebie.
        Rozmawiali jeszcze jakiś czas. Najpierw ulotnił się Logan. Potem Bernard Bumbes, upewniwszy się, że stan pacjenta jest stabilny, również wyszedł z separatki.
Droga wiodła przez korytarze pełne jęków bólu i patetycznych argumentów oraz doktorów i pielęgniarek ganiających we wszystkie strony jedni za drugimi. W hallu kocowilk dostrzegł łysego lekarza z kozią bródką, który właśnie przekroczył drzwi wejściowe z torbą hamburgerów pod pachą.
- Profesorze Zahaydak? – zagadnął go. – Doktor Longus chyba pana szukał.
          I wyszedł ze szpitala, nucąc:

A jak było po północy,
Owies z worka wyskoczył,
Zumtarija bum!


2 komentarze:

  1. ...tło mnie rozprasza i nie mogę spamiętacć, o co mnie się właściwie rozchodzi....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ..."- Jesteś w mylnym błędzie"....to mię zachwyciło i o to się rozchodziło oprócz kobiety która próbowała popełnić samobójstwo przez zjedzenie dwudniowego chleba.......

      Usuń